Przyznam się wam do mojego małego sekretu: nie umiem czytać horrorów. Ten gatunek tak bardzo na mnie nie działa, że często trzeba mi palcem pokazać, że czytam horror, bo sama nie zauważę. Przeróżne obrzydlistwa ani potwory ze strychu są mi niestraszne, jeśli tylko przedstawione za pomocą druku. Dlatego po ten gatunek sięgam niechętnie, bo albo się wynudzę, albo zniesmaczę, albo i jedno, i drugie. Ostatnio jednak literatura młodzieżowa zawędrowała nawet w rejony książek strasznych, porzucając krwawe slashery (że użyję terminologii filmowej) w których celowała za zamierzchłych czasów mej młodości, na rzecz pogranicza z mroczniejszym fantasy. Rick Yancey poszedł jeszcze krok dalej i postanowił do tej mieszanki dodać elementy rodem z seriali „CSI” i XIX wiek. O dziwo, wyszło mu bardzo dobrze.
Rick Yancey postanowił trochę pobawić się z czytelnikami – do tego stopnia, ze na stronie tytułowej powieści jako autor widnieje William James Henry. To rzekomo na podstawie jego zapisków, lekko tylko zredagowanych, powstała powieść, mająca być pierwszą częścią niezwykłej autobiografii. Niezwyklej, bo Will Henry miał być niezwykłym człowiekiem – asystentem badacza potworów. Była to już prawie rodzinna tradycja – jego ojciec również pracował na tym stanowisku, a osierocony, dwunastoletni William nie miał większego wyboru. „Badacz potworów” to relacja z jego pierwszej sprawy – wykrycia antropofagów w pobliżu New Jerusalem.
W jednym z wywiadów Rick Yancey wspominał, że wybrał antropofagi (gatunek w dużej mierze przez siebie stworzony, choć obficie czerpiący z mitów i przesądów powszechnie znanych), ponieważ popkultura zbytnio oswoiła znane potwory: wampir stał się pożądanym kochankiem, a wilkołak... w sumie też. On, Yancey, potrzebował prawdziwego monstrum, czegoś, co wzbudzi dreszcz i będzie mu można przypisać najbardziej krwiożercze instynkty – zebrał więc do kupy opowieści o ludziach bez głów i kanibalach i ulepił z nich własne straszydło.
Pozwólcie, że dam na chwilę ponieść się zboczeniu zawodowemu i przyjrzę się bliżej antropofagom. Autor bowiem postanowił pobawić się w podejście naukowe do potworów. Wiadomo, że jeśli głównym bohaterem ma być naukowiec, to i obiekt jego badań trzeba rzetelnie opisać. Dlatego Yancey postanowił pozbyć się otoczki mistycyzmu czy tajemniczości: Antropophagus w rzeczywistości „Badacza potworów” jest stworzeniem dość dobrze znanym i opisanym, ma jakąś tam swoją systematykę, istnieje sporo materiałów o jego biologii, anatomii i zwyczajach (dostępnych, oczywiście, tylko dla wybranych). To podejście bardzo mi przypadło do gustu – mamy bowiem do czynienia z czymś namacalnym, niemetafizycznym, ale jednocześnie siejącym grozę. Autor jeszcze bardziej odziera swoją grozę z wszelkiego mistycyzmu, wkładając w usta bohaterów wypowiedzi podkreślające, że nie mamy do czynienia z jakimiś potworami mordującymi dla przyjemności, tylko ze zwykłymi zwierzętami o dość paskudnych zwyczajach żywieniowych, więc nie ma sensu przypisywanie im nadnaturalnych cech. Podoba mi się to podejście, jednak ma pewna wadę: większość grozy w powieści oparta jest na epatowaniu obrzydliwością – takie młodzieżowe gore. I jakkolwiek bardzo zgrabnie autorowi wychodzi budowanie klimatu na tej podstawie, tak same sceny sprawiają, ze co wrażliwszym czytelnikom powieść może być nie w smak. Z drugiej strony, wrażliwe nastolatki raczej po horrory nie sięgają, więc to chyba nie jest szczególny problem.
Wspominam tu dość często o horrorze, ktoś mógłby odnieść wrażenie, ze „Badacz potworów” to jakaś szczególnie nastawiona na straszenie powieść. Cóż, nie powiedziałabym. Owszem, autor chce trochę czytelnika postraszyć, trochę zaszokować opisami obrzydliwości, ale horrorem nazwałam tę powieść głównie dlatego, że wydawca tak o niej mówił (oraz w kilku miejscach w internecie inne osoby również). Gdybym sama miała ją klasyfikować, powiedziałabym, ze to raczej thriller zmieszany z dark fantasy, oczywiście wszystko w konwencji młodzieżowej. Thriller, bo mamy i sekcję zwłok, i mroczną zagadkę, i wreszcie atmosferę wiecznego zagrożenia (choć nie przez bezwzględną korporację/służby rządowe/terrorystów, a przez niesamowicie niebezpieczne zwierzę) i konfrontację. W każdym razie straszenia dla samego straszenia jest najmniej.
Ale ja tu sobie o klimacie i stworkach, a nie napisałam o tym, co w książce wydało mi się najciekawsze: o bohaterach. Jeśli chodzi o Willa Henry'ego, mam z nim problem. Wydarzenia, o których pisze rozegrały się, kiedy miał dwanaście lat, natomiast opisane zostały dużo później. Widać, że autor trochę nie mógł się zdecydować, jak sprawić, żeby czytelnik jednocześnie współczuł zagubionemu chłopcu i zaufał autorytetowi mężczyzny (oczywiście, jeśli czytelnik nie wychodzi z założenia, że narrator pierwszoosobowy zawsze łże). Powstał więc patchwork: większość Willa jest w wieku dwunastu lat, ale miejscami wrzuca swoje trzy grosze ktoś zdecydowanie starszy i bardziej zgorzkniały, co nie służy opowiadanej historii. Trzeba jednak przyznać Yanceyowi, że w miejscach, gdzie jego bohater-narrator jest dzieckiem, stworzył bardzo wiarygodną sylwetkę zagubionego, samotnego chłopca i obraz jego relacji z niedostępnym przełożonym.
Właśnie tytułowy badacz potworów jest najciekawsza postacią książki. Pellinore Warthrop to osobnik bardzo zamknięty w sobie, mocno egoistyczny i z ewidentnymi zaburzeniami psychicznymi. Ma problemy z wyrażaniem emocji, nie dostrzega potrzeb innych, jego poziom empatii pełza gdzieś w okolicach podłogi i liczy się dla niego głównie praca. Potrafi też całkiem zgrabnie manipulować ludźmi. Przez sporą część powieści myślałam, że jest socjopatą, ale ostatecznie okazało się, że to trochę bardziej skomplikowane. Natomiast na pewno dałoby się Warthropowi przyporządkować jakąś chorobę psychiczną – najbardziej pasuje mi choroba afektywna dwubiegunowa, ale ja się nie znam, więc nie wiem, na ile to trafne przypuszczenie. Mimo tych wad i ewidentnie odpychającego charakteru, można mu jeżeli nie współczuć, to przynajmniej zrozumieć, dlaczego jest, jaki jest – zwłaszcza, ze potrafi pokazać bardzo ludzkie oblicze, a jako porównanie autor zaprezentował nam podręcznikowego psychopatę, więc przynajmniej wiemy, że mogło być gorzej.
Czy polecam? Owszem. Pomysł może nie jest zbyt oryginalny, ale bardzo solidnie wykonany. Bohaterowie starannie skonstruowani, a jeśli chodzi o styl, to wybaczcie, ale osobiście uważam, że technicznie Yancey pisze dużo lepiej niż taki na przykład Masterton (cóż, o tym ostatnim nie mam zbyt wysokiego mniemania – jak ktoś ma ochotę może zacząć się oburzać i mnie nienawidzić). Odradzam jedynie wrażliwym czytelnikom, ale tacy raczej i tak nie czytują horrorów, prawda?
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Jaguar.
Tytuł: Badacz potworów
Autor: Rick Yancey
Tłumacz: Stanisław Kroszczyński
Tytuł oryginalny: The Monstrumologist
Cykl: Monstrumolog
Wydawnictwo: Jaguar
Rok: 2014
Stron: 464
No wiesz, uważałam się za wrażliwą czytelniczkę, ale skoro odradzasz... ;-)
OdpowiedzUsuńU mnie z horrorami jest tak, że bardziej mnie śmieszą lub nudzą, bo są taaaakie przewidywalne. Ale nie pogardzę takim dobrze wykonanym, dającym coś więcej niż parę obrzydliwych lub straszliwych scen: musi być i bohater jakiś trójwymiarowy, i jakiś walor literacki, bo inaczej rzucam wszystko w kąt.
Seria ta ukazała się w Niemczech już jakiś czas temu, widziałam już chyba ze trzy grubaśne tomy, ale jakoś nie czułam się zachęcona (choć brałam do ręki z pięć razy). Co ciekawe, na niemieckim rynku funkcjonuje w dziale fantastycznym wprawdzie, ale dorosłym, do młodzieżówki go nie zaliczają.
Chyba się skuszę, tylko nie wiem, czy na wersję polską, czy niemiecką. Tłumaczenie przyzwoite? Nie zgrzyta piaskiem w zębach?... No i pytanie, czy Jaguar pociągnie tę serię, bo z tym różnie bywa...
No ale Ty chyba nie z tych wrażliwych, co mdleją na widok słowa "krew" czy "wnętrzności"?;)
UsuńW tej serii właśnie bohaterowie są najmocniejszą stroną (plus, jak dla mnie, to biologiczne podejście do potworów, ale to już moje małe zboczenie).
Tomy wcale nie są grubaśne, polskie wydanie ma co prawda te ponad 400 stron, ale formacik malutki, ma być wszystkiego chyba cztery części. I na polskim też niby pisze, że 14+, ale jednak powiedziałabym, że raczej dla starszej młodzieży właśnie niż dla dorosłych.
Niemiecka wersja (no, w każdym razie jedna z) ma fajne, klimatyczne ilustracje - zajrzyj, czy Ci się podobają, bo mi bardzo. W polskiej obrazków nie ma. Jakość tłumaczenia za to oceniam wysoko - w ogóle nie zgrzyta, jest odrobina stylizacji na XIX wiek, tak że polecam. No i ze strony wydawnictwa jest sporo dobrej woli względem kontynuacji, ale wiadomo - w razie czego nikt do interesu nie dołoży.
No właśnie ta biologiczna otoczka w paranormalnym wydawałoby się temacie rajcuje mnie najbardziej :-)
UsuńTylko zabiłaś mi ćwieka i nadal nie wiem, którą wersję wybrać. Niemieckie ilustracje kuszą (obejrzałam), za to polska wersja ma dobrą cenę na czytnik. Z drugiej strony gdybym kupiła wydanie niemieckie książkowe, to na pewno przeczytałby i Mały Smok, a z polską - śmiem wątpić.
Szlag by to...
Ja tylko tak w przelocie, wyrazić radość, że nareszcie ktoś powiedział, że król Masterton jest nagi. Mogę wręczyć pączka z różą? :) Nie wiem, może nie czytałam tych właściwych Mastertonów czy coś, ale w takim razie muszę mieć piramidalnego pecha trafiając na same słabe... I to AŻ TAK słabe. Pisać badziew nie zbrodnia, ale w takim razie skąd ta sława Miszcza Nad Miszcze??? Cały jego pomysł na książkę to seria coraz dziwaczniej mordowanych pionków, bo trudno je nazwać postaciami. On się tak strasznie stara być szokujący, że aż żal tego wysiłku, bo jest zupełnie niewspółmierny do efektu. Cóż mi z tego, że komuś tam graficznie i detalicznie zrobił bardzo skomplikowane kuku, jeśli ten ktoś mnie obchodzi ujemnie, bo wcześniej nie zaistniał dla mnie jako, no, ktoś. W rezultacie to jest takie makabra-porno, z bezimiennymi kawałkami mięsa. Już wolałabym podręcznik medycyny sądowej, bo byłby uczciwy i nie udawał, że ma fabułę...
OdpowiedzUsuń"Cały jego pomysł na książkę to seria coraz dziwaczniej mordowanych pionków" - zapomniałaś o obowiązkowych dziwacznych i bardzo słabo opisanych seksach.;)
UsuńNie żebym czytała jakoś szczególnie dużo Mastertona (w sumie przeczytałam jedna powieść i przejrzałam pobieżnie chyba ze trzy), ale pod Twoją opinią mogłabym się podpisać. Już wole Kinga, ten to potrafił przynajmniej charakterystyczny klimat i ciekawe postacie budować.
PS. Mogłabyś mnie oświecić, czy i jak ewentualnie można obserwować blogi na livejournal przez RSSy? Chciałabym dodać Twój do swojej listy, ale nie potrafię.:(
zapomniałaś o obowiązkowych dziwacznych i bardzo słabo opisanych seksach.;)
UsuńCzekaj, coś jakby mi się teraz przypomina... To nie było przypadkiem to, co przewijałam na szybkim podgl... kartkowaniu, szukając aż się wreszcie zaczną jakieś fajne kawałki? Aż tu nagle tylna okładka... :)
Czuję się nadzwyczajnie uhonorowana samym pytaniem, ale RSSy w ogólności to dla mnie obca planeta i w ogóle ich nie używam. Czy coś z tego albo tego może pomóc?
Dzięki, wydaje się, że może pomóc. Jak wrócę na swój komputer, to wypróbuję.:)
Usuń"Rick Yancey postanowił trochę pobawić się z czytelnikami – do tego stopnia, ze na stronie tytułowej powieści jako autor widnieje William James Henry." - Zaraz mi się Moers przypomina. ;) I Hildegunst Rzeźbiarz Mitów, rzecz jasna.
OdpowiedzUsuńLubię takie zabiegi.
Tylko że Hildegunsta czuło się bardziej. Może to przez ten portret na początku i sugestywne ilustracje.:) Ale sam zabieg fajny, choć ja w ogóle lubię stylizowanie tekstu na prywatne zapiski kogoś innego, nawet bez otoczki z podaniem innego autora.
Usuń