To już siódma odsłona cyklu „Akta Dresdena” autorstwa Jima Butchera. To ten moment, kiedy pewne schematy dają się we znaki nawet najzagorzalszym fanom cyklu. Z drugiej strony Butcher ciągle ma sporo do zaoferowania swoim czytelnikom, co łagodzi rozczarowania.
Od poprzednio opisywanych wydarzeń minął niespełna rok. Zbliża się Halloween. Tymczasem Harry dostaje od Mavry ultimatum. Musi jej dostarczyć coś w określonym terminie, albo pewne obciążające fotki Murphy dotrą do odpowiednich rąk. Tymczasem w Chicago daje się odczuć pewne nasilenie aktywności mrocznej strony mocy. Coś się święci.
Może na początek napiszę, że wszystkie powieści cyklu (przynajmniej jak dotąd) są oparte na pewnym schemacie. Mamy potwora odcinka, czyli sprawę, jaką akurat Harry się zajmuje oraz tło, z tomu na tom coraz bardziej rozbudowane i zachowujące fabularną ciągłość. „Martwy rewir” jest punktem historii, w którym potwór odcinka zaczyna się robić zwyczajnie nudny. Bo cóż my tu mamy nowego? Dresden (znowu) odkrywa w Chicago jakieś straszliwe magiczne zagrożenie, choć (znowu) nie bardzo wie, o co właściwie chodzi. Potem kilkukrotnie zbiera srogie bęcki (znowu) od przeciwników, którzy są od niego silniejsi (znowu), po czym na końcu z pomocą spektakularnej akcji jakoś udaje mu się uratować sytuację (znowu; nie, to nie jest spoiler dla nikogo, kto czytał chociaż dwa tomy cyklu). Przyznam, że jestem tym już zmęczona, bo mimo że autor wkłada sporo wysiłku w zmontowanie zajmującej intrygi (co mu się nawet udaje), to pewna przewidywalność jest dla niej i tak zabójcza.
I tutaj sytuację ratuje tło. Bo widzicie, u Butchera nic się nie marnuje. Nawet jeśli potwór odcinka nie jest szczególnie zajmujący, to trzeba o nim czytać z uwagą. A to dlatego, że wiele poruszonych, zdawałoby się, jednorazowo wątków czy wprowadzonych postaci powróci w najmniej spodziewanym momencie w kolejnych tomach, jako element większej opowieści tkanej w tle.
I właśnie ta większa historia opowiadana jako tło do bieżących wydarzeń w „Martwym rewirze” jest naprawdę interesująca. W tym tomie bowiem dzieją się rzeczy, które będą miały, jak sądzę, kluczowy wpływ na dalsze wydarzenia w cyklu, którego przecież dopiero jedną trzecią mieliśmy okazję poznać (mówię o polskich czytelnikach, bo anglojęzyczni dobrnęli za połowę). Tym sposobem autor sprawił, że z niecierpliwością czekam na detale tła, zaś bieżącą fabułę traktuję jak zło konieczne. Nie wiem, czy to dobrze ale życzyłabym sobie, aby tego tła było jednak trochę więcej.
Co do bohaterów, to cóż, Harry pozostaje Harrym. Trochę się jednak zmienia – nasz dzielny rycerz zaczyna bowiem zauważać, że świat magii wcale nie jest taki czarnobiały, jak dotąd wierzył. Zobaczymy, dokąd go ta ścieżka doprowadzi. Za to jego relacja z Thomasem bardzo ładnie się pogłębiają. Dostajemy też nową postać, która miała już mały epizodzik w poprzednim tomie (i raczej jasne było, że jeszcze się pojawi. Jeśli w cyklu, bądź co bądź, o detektywie pojawia się patolog sądowy, to wiadomo, że zagości na dłużej), ale teraz może odegrać ważniejszą rolę. Z innych starych znajomych, Murphy poleciała na Hawaje (co było mało zgrabnym usunięciem jej z fabuły, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że hawajskie wydarzenia okażą się w którymś tomie bardzo ważne), więc jej nie ma, Myszek, jak przewidywałam, podrósł i wykazuje więcej inteligencji od właściciela, pojawiają się też przedstawiciele Białej Rady, co fabularnie wypada bardzo ciekawie. No i jest Sue. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wystąpi.
Podsumowując, mimo pewnego zmęczenia formułą, jest to generalnie udany tom. Butcher miewał lepsze, ale bywały i gorsze. A ja, jako fan girl, z niecierpliwością czekam na kolejny (choć tłumacza chyba jednak wolałam poprzedniego. Tekst Cholewy był lżejszy i bardziej humorystyczny. No ale jak się nie ma, co się lubi…). Już niedługo.
Od poprzednio opisywanych wydarzeń minął niespełna rok. Zbliża się Halloween. Tymczasem Harry dostaje od Mavry ultimatum. Musi jej dostarczyć coś w określonym terminie, albo pewne obciążające fotki Murphy dotrą do odpowiednich rąk. Tymczasem w Chicago daje się odczuć pewne nasilenie aktywności mrocznej strony mocy. Coś się święci.
Może na początek napiszę, że wszystkie powieści cyklu (przynajmniej jak dotąd) są oparte na pewnym schemacie. Mamy potwora odcinka, czyli sprawę, jaką akurat Harry się zajmuje oraz tło, z tomu na tom coraz bardziej rozbudowane i zachowujące fabularną ciągłość. „Martwy rewir” jest punktem historii, w którym potwór odcinka zaczyna się robić zwyczajnie nudny. Bo cóż my tu mamy nowego? Dresden (znowu) odkrywa w Chicago jakieś straszliwe magiczne zagrożenie, choć (znowu) nie bardzo wie, o co właściwie chodzi. Potem kilkukrotnie zbiera srogie bęcki (znowu) od przeciwników, którzy są od niego silniejsi (znowu), po czym na końcu z pomocą spektakularnej akcji jakoś udaje mu się uratować sytuację (znowu; nie, to nie jest spoiler dla nikogo, kto czytał chociaż dwa tomy cyklu). Przyznam, że jestem tym już zmęczona, bo mimo że autor wkłada sporo wysiłku w zmontowanie zajmującej intrygi (co mu się nawet udaje), to pewna przewidywalność jest dla niej i tak zabójcza.
I tutaj sytuację ratuje tło. Bo widzicie, u Butchera nic się nie marnuje. Nawet jeśli potwór odcinka nie jest szczególnie zajmujący, to trzeba o nim czytać z uwagą. A to dlatego, że wiele poruszonych, zdawałoby się, jednorazowo wątków czy wprowadzonych postaci powróci w najmniej spodziewanym momencie w kolejnych tomach, jako element większej opowieści tkanej w tle.
I właśnie ta większa historia opowiadana jako tło do bieżących wydarzeń w „Martwym rewirze” jest naprawdę interesująca. W tym tomie bowiem dzieją się rzeczy, które będą miały, jak sądzę, kluczowy wpływ na dalsze wydarzenia w cyklu, którego przecież dopiero jedną trzecią mieliśmy okazję poznać (mówię o polskich czytelnikach, bo anglojęzyczni dobrnęli za połowę). Tym sposobem autor sprawił, że z niecierpliwością czekam na detale tła, zaś bieżącą fabułę traktuję jak zło konieczne. Nie wiem, czy to dobrze ale życzyłabym sobie, aby tego tła było jednak trochę więcej.
Co do bohaterów, to cóż, Harry pozostaje Harrym. Trochę się jednak zmienia – nasz dzielny rycerz zaczyna bowiem zauważać, że świat magii wcale nie jest taki czarnobiały, jak dotąd wierzył. Zobaczymy, dokąd go ta ścieżka doprowadzi. Za to jego relacja z Thomasem bardzo ładnie się pogłębiają. Dostajemy też nową postać, która miała już mały epizodzik w poprzednim tomie (i raczej jasne było, że jeszcze się pojawi. Jeśli w cyklu, bądź co bądź, o detektywie pojawia się patolog sądowy, to wiadomo, że zagości na dłużej), ale teraz może odegrać ważniejszą rolę. Z innych starych znajomych, Murphy poleciała na Hawaje (co było mało zgrabnym usunięciem jej z fabuły, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że hawajskie wydarzenia okażą się w którymś tomie bardzo ważne), więc jej nie ma, Myszek, jak przewidywałam, podrósł i wykazuje więcej inteligencji od właściciela, pojawiają się też przedstawiciele Białej Rady, co fabularnie wypada bardzo ciekawie. No i jest Sue. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wystąpi.
Podsumowując, mimo pewnego zmęczenia formułą, jest to generalnie udany tom. Butcher miewał lepsze, ale bywały i gorsze. A ja, jako fan girl, z niecierpliwością czekam na kolejny (choć tłumacza chyba jednak wolałam poprzedniego. Tekst Cholewy był lżejszy i bardziej humorystyczny. No ale jak się nie ma, co się lubi…). Już niedługo.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.
Tytuł: Martwy rewir
Autor: Jim Butcher
Tytuł oryginalny: Dead Beat
Tłumacz: Wojciech Szypuła
Cykl: Akta Dresdena
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 608
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.