Tevis to dla mnie trochę kłopotliwy autor. Po pierwsze zdaje się, że wszystkich dość jednoznacznie zachwyca, tylko mnie nie. Po drugi to jest jeden z tych autorów, których rozumem pojmuję, ale do serca przemówić nie potrafią. I tu chyba leży problem. Ale o tym za chwilę. Aha, i spoilery, może nie zabójcze, ale jednak.
Thomas Jerome Newton jest do człowieka podobny, ale człowiekiem nie jest. Jest Obcym. Przybył na Ziemię z konkretną misją – ma uratować swój lud. Zadanie jest rozłożone na lata, trudne i skomplikowane. Czy Newton mu podoła? Czy nie stanie się zbyt ludzki, żeby móc reprezentować interesy swoich kosmicznych braci?
Zanim przejdziemy do rzeczy istotnych, państwo pozwolą, że chwilę poznęcam się nad blurbem (bo muszę, inaczej się uduszę). Otóż to, co w nim napisano wynika albo z celowej dezinformacji (wiecie, żeby czytelnika zaskoczyć/nie zaspoilerować mu), albo z faktu, że blurb napisano po przeczytaniu maksymalnie połowy powieści. Bo widzicie, Obcego fascynuje woda i rzeczywiście na jego rodzimej planecie jest rzadkim dobrem, ale plan ocalenia rasy polega na zgoła czymś innym niż kradzieży H2O. Już pomijając fakt, że w celu napojenia pobratymców wystarczyło zaholować jakąś asteroidę lub inny kawałek kosmicznego gruzu – zaskakująco często składają się z lodu. No ale w latach sześćdziesiątych, kiedy autor pisał powieść, mógł jeszcze o tym nie wiedzieć.
Mam wrażenie, że Tevis w swoich powieściach lubi poruszać temat osamotnienia w tłumie i bardziej lub mniej świadomych prób asymilacji. Bliźniaczy motyw pojawiał się w „Przedrzeźniaczu”. Tam mieliśmy samotnego wśród otępiałego tłumu androida, znacznie inteligentniejszego od przeciętnej jednostki ludzkiej. Tutaj mamy ponadprzeciętnie inteligentnego kosmitę, który (zupełnie jak android z „Przedrzeźniacza”) mimo fizycznych podobieństw jest od ludzi zbyt odległy, żeby kiedykolwiek przestać czuć się samotny pośród nich. Mam wrażenie, że Spofforth i Newton to w zasadzie ta sama postać, rozgrywana w innych fabułach.
Poza motywem samotności i obcości, warto też pochylić się nad tym, jak autor w powieści odmalował ludzkość jako taką. W „Człowieku…” ludzkość to banda krótkowzrocznych małpoludów, nieumiejących spojrzeć dalej niż na czubek własnego nosa, wyznająca maksymę, że po nas choćby potop. Czy w takim razie jedyną drogą do zbawienia byłoby manipulowanie przez istoty inteligentniejsze? Autor zdaje się właśnie to sugerować. Jasno też daje do zrozumienia, że pęd ludzkości do autodestrukcji jest niepohamowany i sama z siebie nie zmądrzeje. W późniejszym "Przedrzeźniaczu" jest nieco mniej pesymistyczny.
Czas chyba przejść do mojego problemu z powieścią. Widzicie, ja naprawdę doceniam warsztat Tevisa – ten przejmujący smutek, jaki potrafił przelać na karty powieści i dogłębne studium osamotnienia. Tylko że ja to wszystko doceniam na poziomie intelektualnym. Autor bowiem nie potrafi we mnie wzbudzić emocji, a co to za literatura piękna, która nie potrafi do czytelnika przemówić na poziomie emocjonalnym. Być może problem tkwi w języku – Tevis lubi suche, ascetyczne wręcz frazy, często pozbawione ozdobników, ale dzięki temu precyzyjne. Może więc nie było jego celem wzbudzenie emocji. Niestety, ja takimi książkami nie potrafię się zachwycić. Choć mogę docenić.
Tevisa nie mogę niepolecić – „Człowiek, który spadł na Ziemię” to zdecydowanie pozycja, którą warto znać. Niemniej, nigdy chyba nie zaliczę go w poczet ulubionych autorów. Choć oczywiście jeśli wyjdzie u nas jego kolejna powieść, chętnie się z nią zapoznam (i mam nadzieję, że następnym razem wydawca bardziej się postara, bo korektor niby w stopce jest, a tekst wygląda, jakby go nie było. Korektora w sensie).
Thomas Jerome Newton jest do człowieka podobny, ale człowiekiem nie jest. Jest Obcym. Przybył na Ziemię z konkretną misją – ma uratować swój lud. Zadanie jest rozłożone na lata, trudne i skomplikowane. Czy Newton mu podoła? Czy nie stanie się zbyt ludzki, żeby móc reprezentować interesy swoich kosmicznych braci?
Zanim przejdziemy do rzeczy istotnych, państwo pozwolą, że chwilę poznęcam się nad blurbem (bo muszę, inaczej się uduszę). Otóż to, co w nim napisano wynika albo z celowej dezinformacji (wiecie, żeby czytelnika zaskoczyć/nie zaspoilerować mu), albo z faktu, że blurb napisano po przeczytaniu maksymalnie połowy powieści. Bo widzicie, Obcego fascynuje woda i rzeczywiście na jego rodzimej planecie jest rzadkim dobrem, ale plan ocalenia rasy polega na zgoła czymś innym niż kradzieży H2O. Już pomijając fakt, że w celu napojenia pobratymców wystarczyło zaholować jakąś asteroidę lub inny kawałek kosmicznego gruzu – zaskakująco często składają się z lodu. No ale w latach sześćdziesiątych, kiedy autor pisał powieść, mógł jeszcze o tym nie wiedzieć.
Mam wrażenie, że Tevis w swoich powieściach lubi poruszać temat osamotnienia w tłumie i bardziej lub mniej świadomych prób asymilacji. Bliźniaczy motyw pojawiał się w „Przedrzeźniaczu”. Tam mieliśmy samotnego wśród otępiałego tłumu androida, znacznie inteligentniejszego od przeciętnej jednostki ludzkiej. Tutaj mamy ponadprzeciętnie inteligentnego kosmitę, który (zupełnie jak android z „Przedrzeźniacza”) mimo fizycznych podobieństw jest od ludzi zbyt odległy, żeby kiedykolwiek przestać czuć się samotny pośród nich. Mam wrażenie, że Spofforth i Newton to w zasadzie ta sama postać, rozgrywana w innych fabułach.
Poza motywem samotności i obcości, warto też pochylić się nad tym, jak autor w powieści odmalował ludzkość jako taką. W „Człowieku…” ludzkość to banda krótkowzrocznych małpoludów, nieumiejących spojrzeć dalej niż na czubek własnego nosa, wyznająca maksymę, że po nas choćby potop. Czy w takim razie jedyną drogą do zbawienia byłoby manipulowanie przez istoty inteligentniejsze? Autor zdaje się właśnie to sugerować. Jasno też daje do zrozumienia, że pęd ludzkości do autodestrukcji jest niepohamowany i sama z siebie nie zmądrzeje. W późniejszym "Przedrzeźniaczu" jest nieco mniej pesymistyczny.
Czas chyba przejść do mojego problemu z powieścią. Widzicie, ja naprawdę doceniam warsztat Tevisa – ten przejmujący smutek, jaki potrafił przelać na karty powieści i dogłębne studium osamotnienia. Tylko że ja to wszystko doceniam na poziomie intelektualnym. Autor bowiem nie potrafi we mnie wzbudzić emocji, a co to za literatura piękna, która nie potrafi do czytelnika przemówić na poziomie emocjonalnym. Być może problem tkwi w języku – Tevis lubi suche, ascetyczne wręcz frazy, często pozbawione ozdobników, ale dzięki temu precyzyjne. Może więc nie było jego celem wzbudzenie emocji. Niestety, ja takimi książkami nie potrafię się zachwycić. Choć mogę docenić.
Tevisa nie mogę niepolecić – „Człowiek, który spadł na Ziemię” to zdecydowanie pozycja, którą warto znać. Niemniej, nigdy chyba nie zaliczę go w poczet ulubionych autorów. Choć oczywiście jeśli wyjdzie u nas jego kolejna powieść, chętnie się z nią zapoznam (i mam nadzieję, że następnym razem wydawca bardziej się postara, bo korektor niby w stopce jest, a tekst wygląda, jakby go nie było. Korektora w sensie).
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.
Tytuł: Człowiek, który spadł na Ziemię
Autor: Walter Trevis
Tytuł oryginalny: The Man Who Fell to Earth
Tłumacz: Wojciech M. Próchniewicz
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2017
Stron: 180
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.