Bardzo rzadko, ale jednak czasem mi się zdarza wpaść w króliczą norę pokrzepiających obyczajówek. Zwykle nie spodziewam się po nich wiele, bo jednak ten rodzaj powieści ma swoje zasady. Nie obruszam się więc na podejrzanie częste szczęśliwe zbiegi okoliczności czy niespotykanie życzliwych ludzi. Jednak nawet od tego typu rozrywkowych czytadeł czegoś wymagam. Przede wszystkim, żeby na poziomie logicznym trzymały się kupy i żeby autor w tą swoją kreację włożył chociaż minimum wysiłku. I przyznam, że czasem nawet tego nie dostaję. Jak w przypadku „Kociej kawiarni” Anny Sólyom.
Opis obiecuje całkiem miłą historię. Dobiegająca czterdziestki Nagore, wyjechawszy do Barcelony, liże rany po rozpadzie długoletniego związku. Niestety, oszczędności się skończyły, a nowej pracy jakoś nie może znaleźć. Od czego jednak są przyjaciółki! Jedna z nich załatwia Nagore pracę w kociej kawiarni. Pensja niewielka, ale na podstawowe rzeczy wystarczy. Szkopuł w tym, że Nagore boi się kotów i ogólnie nie cierpi tych irytujących sierściuchów. No ale albo to, albo obgryzanie tynku ze ścian. A kto wie, może taka drastyczna zmiana wreszcie pchnie jej życie na zupełnie nowe tory?
Powieść jest bardzo krótka (w wersji na Legimi ma niecałe 140 stron), ale chyba nigdy nie widziałam tak leniwie napisanej historii. Nawet filmy Hallmarka mają w sobie więcej finezji. Autorka postawiła na prostą fabułę i to samo w sobie nie byłoby wadą. Ale najprostszą fabułę trzeba gdzieś wiarygodnie osadzić i jakoś umocować w świecie przedstawionym. Tymczasem tutaj świat przedstawiony jest tylko dekoracją służącą popychaniu Nagore naprzód tam, gdzie chce autorka. I to niekiedy w tak absurdalny sposób, że pozostaje tylko siarczysty facepalm. Już pomijam takie drobiazgi, że w tytułowej kociej kawiarni mamy koty agresywne i lękliwe (kto cokolwiek wie o kotach, ten wie również, że umieszczanie takich osobników w przestrzeniach pełnych obcych ludzi i gwaru to proszenie się o pozew od podrapanego klienta), pomijam, że lękliwość i agresja tych kotów pojawia się i znika akurat tak, jak w narracji jest wygodnie. Ale mamy na przykład piękną scenę, w której pewien mężczyzna (mający być bohaterem pozytywnym) wpada odwiedzić przyjaciela. Przyjaciel to starszy człowiek mieszkający nieco na uboczu. Mężczyzna zastaje otwarte drzwi i kota wypatrującego swojego wiekowego właściciela najwyraźniej bezskutecznie od długiego czasu. Po czym czytelnik dowiaduje się, że jedyną rzeczą, jaką zrobił mężczyzna, było zabranie kota. Nie sprawdzenie, czy może staruszek nie zasłabł gdzieś nieopodal na spacerze, nie wypytanie sąsiadów, czy coś widzieli, nie powiadomienie policji, tylko zabranie kota. Dopiero później dostajemy informację, że niby jakieś poszukiwania były prowadzone przez trzy tygodnie, ale wygląda to bardzo nieudolnie, jakby autorka poniewczasie dopiero zorientowała się, że ta scena robi z bohatera skończonego dupka (oględnie mówiąc) i próbowała to jakoś przypudrować. Podobnie dziwaczna jest scena, kiedy Nagore zastanawia się, gdzie umówić się ze swoim wanna be chłopakiem, żeby nie wypadło zbyt oficjalnie. Po czym dochodzi do wniosku, że idealnym pomysłem na randkę będzie zwiedzanie domu bliskiego przyjaciela tegoż wanna be chłopaka. Na którego pogrzebie byli oboje dosłownie kilka dni wcześniej. Takie kwiatki sprawiły, że mój kołek do zawieszania niewiary nie wytrzymał. Nie mogłam tej książki traktować poważnie.
Zwłaszcza, że bohaterowie też są bardzo kartonowi. Właściwie jedyną postacią, o której dowiadujemy się czegokolwiek więcej, jest Nagore. Wiemy, że ma jakieś wewnętrzne życie, że wciąż ciężko przezywa rozstanie i że próbuje zmienić swoje życie. Gdzieś po drodze poznajemy jej koleżanki, które są idealnie wymienne i w sumie jest to jedna kartonowa forma o zmiennych imionach, pozbawiona jakiegokolwiek indywidualnego charakteru. Właścicielka kawiarni jest oczywiście Japonką, wpływową pracownicą korpo, która postanowiła rzucić wszystko i wyjechać w Biesz… to znaczy do Barcelony. I jest to tak mocno „jak przeciętny Europejczyk wyobraża sobie osobę z Japonii” postać, że aż zęby bolą. Jest oczywiście cicha, powściągliwa i uduchowiona, chętnie udziela filozoficznych rad swojej pracownicy, bo oczywiście jest wrażliwa na proste życiowe prawdy. Jest też oczywiście potencjalna nowa miłość Nagore, ale o nim dowiadujemy się w sumie tyle, że jest prawnikiem i pracuje dla fundacji. Ostatecznie najlepiej zarysowane charaktery mają koty, problem w tym, że te charaktery lądują w koszu, ilekroć narracji jest tak wygodniej albo autorka się zapomni (np. kotka opisywana na początku jako lękliwa do tego stopnia, że przemyka wyłącznie z kryjówki do kryjówki i ciężko ją zauważyć, kilka rozdziałów później radośnie bawi się z losowymi klientami kawiarni).
Jakby tego było mało, powieść jest naćkana pseudofilozoficznym bełkotem jak dobra kasza skwarkami (że polecę klasykiem). Każdy kot przekazuje bohaterce jakąś życiowa prawdę. Każde zachowanie musi być skomentowane onelinerem rodem z Coelho, tylko że w oparach filozofii japońskiej (a raczej pop-filozofii japońskiej rodem z amerykańskich poradników). W pewnym momencie ciężko przełknąć ten natłok dobrych rad.
Podsumowując: mam wrażenie, że „Kocia kawiarnia” to nieudolna podróbka tych wszystkich japońskich opowieści o magicznych kawiarniach, przytulnych sklepikach i zacisznych księgarniach, których coraz więcej pojawia się na naszym rynku (nie jestem w stanie wyobrazić sobie innego powodu umieszczenia w powieści akurat Japonki, niż wywołanie skojarzeń z japońskimi książkami). I choć oryginały też nie są wybitną literaturą, polecam sięgnąć właśnie po nie. I tak będą po stokroć lepsze od nieudolnych podróbek.
Powieść jest bardzo krótka (w wersji na Legimi ma niecałe 140 stron), ale chyba nigdy nie widziałam tak leniwie napisanej historii. Nawet filmy Hallmarka mają w sobie więcej finezji. Autorka postawiła na prostą fabułę i to samo w sobie nie byłoby wadą. Ale najprostszą fabułę trzeba gdzieś wiarygodnie osadzić i jakoś umocować w świecie przedstawionym. Tymczasem tutaj świat przedstawiony jest tylko dekoracją służącą popychaniu Nagore naprzód tam, gdzie chce autorka. I to niekiedy w tak absurdalny sposób, że pozostaje tylko siarczysty facepalm. Już pomijam takie drobiazgi, że w tytułowej kociej kawiarni mamy koty agresywne i lękliwe (kto cokolwiek wie o kotach, ten wie również, że umieszczanie takich osobników w przestrzeniach pełnych obcych ludzi i gwaru to proszenie się o pozew od podrapanego klienta), pomijam, że lękliwość i agresja tych kotów pojawia się i znika akurat tak, jak w narracji jest wygodnie. Ale mamy na przykład piękną scenę, w której pewien mężczyzna (mający być bohaterem pozytywnym) wpada odwiedzić przyjaciela. Przyjaciel to starszy człowiek mieszkający nieco na uboczu. Mężczyzna zastaje otwarte drzwi i kota wypatrującego swojego wiekowego właściciela najwyraźniej bezskutecznie od długiego czasu. Po czym czytelnik dowiaduje się, że jedyną rzeczą, jaką zrobił mężczyzna, było zabranie kota. Nie sprawdzenie, czy może staruszek nie zasłabł gdzieś nieopodal na spacerze, nie wypytanie sąsiadów, czy coś widzieli, nie powiadomienie policji, tylko zabranie kota. Dopiero później dostajemy informację, że niby jakieś poszukiwania były prowadzone przez trzy tygodnie, ale wygląda to bardzo nieudolnie, jakby autorka poniewczasie dopiero zorientowała się, że ta scena robi z bohatera skończonego dupka (oględnie mówiąc) i próbowała to jakoś przypudrować. Podobnie dziwaczna jest scena, kiedy Nagore zastanawia się, gdzie umówić się ze swoim wanna be chłopakiem, żeby nie wypadło zbyt oficjalnie. Po czym dochodzi do wniosku, że idealnym pomysłem na randkę będzie zwiedzanie domu bliskiego przyjaciela tegoż wanna be chłopaka. Na którego pogrzebie byli oboje dosłownie kilka dni wcześniej. Takie kwiatki sprawiły, że mój kołek do zawieszania niewiary nie wytrzymał. Nie mogłam tej książki traktować poważnie.
Zwłaszcza, że bohaterowie też są bardzo kartonowi. Właściwie jedyną postacią, o której dowiadujemy się czegokolwiek więcej, jest Nagore. Wiemy, że ma jakieś wewnętrzne życie, że wciąż ciężko przezywa rozstanie i że próbuje zmienić swoje życie. Gdzieś po drodze poznajemy jej koleżanki, które są idealnie wymienne i w sumie jest to jedna kartonowa forma o zmiennych imionach, pozbawiona jakiegokolwiek indywidualnego charakteru. Właścicielka kawiarni jest oczywiście Japonką, wpływową pracownicą korpo, która postanowiła rzucić wszystko i wyjechać w Biesz… to znaczy do Barcelony. I jest to tak mocno „jak przeciętny Europejczyk wyobraża sobie osobę z Japonii” postać, że aż zęby bolą. Jest oczywiście cicha, powściągliwa i uduchowiona, chętnie udziela filozoficznych rad swojej pracownicy, bo oczywiście jest wrażliwa na proste życiowe prawdy. Jest też oczywiście potencjalna nowa miłość Nagore, ale o nim dowiadujemy się w sumie tyle, że jest prawnikiem i pracuje dla fundacji. Ostatecznie najlepiej zarysowane charaktery mają koty, problem w tym, że te charaktery lądują w koszu, ilekroć narracji jest tak wygodniej albo autorka się zapomni (np. kotka opisywana na początku jako lękliwa do tego stopnia, że przemyka wyłącznie z kryjówki do kryjówki i ciężko ją zauważyć, kilka rozdziałów później radośnie bawi się z losowymi klientami kawiarni).
Jakby tego było mało, powieść jest naćkana pseudofilozoficznym bełkotem jak dobra kasza skwarkami (że polecę klasykiem). Każdy kot przekazuje bohaterce jakąś życiowa prawdę. Każde zachowanie musi być skomentowane onelinerem rodem z Coelho, tylko że w oparach filozofii japońskiej (a raczej pop-filozofii japońskiej rodem z amerykańskich poradników). W pewnym momencie ciężko przełknąć ten natłok dobrych rad.
Podsumowując: mam wrażenie, że „Kocia kawiarnia” to nieudolna podróbka tych wszystkich japońskich opowieści o magicznych kawiarniach, przytulnych sklepikach i zacisznych księgarniach, których coraz więcej pojawia się na naszym rynku (nie jestem w stanie wyobrazić sobie innego powodu umieszczenia w powieści akurat Japonki, niż wywołanie skojarzeń z japońskimi książkami). I choć oryginały też nie są wybitną literaturą, polecam sięgnąć właśnie po nie. I tak będą po stokroć lepsze od nieudolnych podróbek.
Tytuł: Kocia kawiarnia
Autor: AnnaSolyom
Tytuł oryginalny: Neko cafe
Tłumacz: Joanna Ostrowska
Wydawnictwo: Mando
Rok: 2022
Stron: 192
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.