Jak dotąd Moreni bywała raczej na większych konwentach. To znaczy, do tej pory myślała, że Copernicon był z tych mniejszych, ale w tym roku przekonała się, że była w błędzie. Copernicon był duży. Te mniejsze konwenty mają zwykle mniej niż pół tysiąca uczestników. I właśnie takim konwentem są Olsztyńskie Dni Fantastyki i Nauki. Na które postanowiłam pojechać, bo miałam stosunkowo blisko (ale połączenie niestety nie tak dobre, jak bym chciała, dlatego wpadłam właściwie tylko na jeden dzień).
ODFiNy w obecnej formie były organizowane dopiero drugi raz (a w zeszły roku Moreni na nich nie była, bo o imprezie dowiedziała się trzy tygodnie po czasie) i widać, że są dopiero w powijakach. Program dość ubogi, choć całkiem sympatyczny i mam wrażenie, tworzony głównie przez osoby, które miały blisko. Ale może zacznijmy od początku.
Strefa gier (niestety, wszystkie zdjęcia robione kartoflem, więc kiepskie ponad miarę i wyobrażenie. Ale już niedługo...) |
Impreza odbywała się w budynku Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. I tu na wstępie pierwszy zonk. Widzicie, sam budynek odnaleźć dość łatwo (dla mnie w szczególności, to moja alma mater, chociaż nie mój wydział) bo jest nowy, duży i właściwie bezpośrednio nie sąsiaduje z niczym. Gorzej z odnalezieniem konwentu. Budynek ma bowiem kilka wejść i przynajmniej część z nich była otwarta (na pewno dwa). Niestety, nigdzie, ani na zewnątrz, ani w środku, nie było żadnej informacji, że jakaś impreza tam się w ogóle odbywa. W związku z czym pod drzwiami krążyły sfrustrowane osoby szukające akredytacji (punkt akredytacyjny nie był widoczny od strony głównego wejścia, a żeby go odnaleźć, trzeba było przeciąć cały budynek). Gżdaczy też było bardzo niewielu i ledwo ich starczyło do obstawienia gości i ogólnej organizacji, o obstawianiu wejść nie było mowy. Mam wrażenie, że organizatorzy nie wzięli pod uwagę, że może się na konwencie pojawić ktoś spoza uczelni, więc oznaczenia nie wydały im się konieczne. Rzecz zdecydowanie do poprawienia w przyszłości.
Za to kiedy już odnaleźliśmy (ja i Luby) akredytację, nie było żadnych problemów. Zgubić się też nie było możliwości, bo główny teren konwentu zajmował kawałek parteru i dało się wszystko objąć wzrokiem. Kiedy przyjechaliśmy, strefa zakupowa dopiero się rozkładała, ale już można było korzystać z wypożyczalni gier planszowych i sobie zaszaleć (albo coś zjeść w konwentowej kafejce).;) Ostatecznie wypuściliśmy się też na drobne zakupy, głownie książkowe na stoisku Solarisu.
Zdobycze, czyli głownie ksiązki. Choć też ten hogwardzki medalion od Bizuterii Fandomowej wreszcie kupiłam. Jeszcze taki z herbem Targaryernów by mi się przydał. No i książkę Soboty kupiłam, choć zarzekałam się, że tę serię będę nabywać wyłącznie w ebookach... |
Tak się niefortunnie złożyło, że niestety na większości interesujących prelekcji nie mogliśmy być, bo odbywały się albo zanim przyjechaliśmy, albo kiedy już musieliśmy wyjeżdżać (na przykład Luby nie zdobył autografu Michała Gołkowskiego. I szkoda mi prelekcji Jacka Soboty o fenomenie obcości w fantastyce, ale mieliśmy do wyboru albo na nią pójść, albo złapać ostatni pociąg do domu…). Udało się jednak być na prelekcji Wojciecha Sadeńki. Właściwie okazję do porozmawiania z nim mieliśmy już kilkukrotnie wcześniej, bo zawsze przy okazji konwentów coś tam na stoisku Solarisu kupujemy, ale nigdy nie mam śmiałości otworzyć paszczy. Sama prelekcja była o tym, co warto czytać z fantastyki naukowej i w sumie trochę żałuję, że nie robiłam notatek (na szczęście większość tego, co polecano, mam na półkach, więc przepadło tylko kilka tytułów). Świetnie się prelekcji słuchało, choć przyznam, że zachwytu szanownego prelegenta nad cyklem „Umierająca Ziemia” głęboko nie podzielam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.