No więc po kilku tygodniach narzekania, że u mnie w mieście nie puszczają „Marsjanina”, nagle zaczęli puszczać. I to w obu kinach na raz (tak, tak, Multikino u mnie otwarto na nowo. I chyba jednak wolałam to stare). Więc poszłam, wraz z Lubym. Co jest o tyle istotne, że część uwag w tym tekście będzie pochodziła od niego, a nie ode mnie. Poza tym, będzie to też bardziej porównanie książki i filmu, bo będąc tak świeżo po lekturze nie jestem w stanie tego oddzielić (a właściwie to nawet nie chcę).
No i oczywiście, spoilery.
Dla porządku może najpierw krótki zarys fabuły. W niedalekiej przyszłości trzecia misja załogowa na Marsa zmuszona jest wrócić po zaledwie kilku dniach (w filmie jest to sol osiemnasty, w książce zaledwie szósty. Nie wiem, czemu twórcy filmu zdecydowali się na to przesunięcie, zwłaszcza że dodatkowe półtora tygodnia zużywania zapasów przez załogę jakoś nie przeszkodziło im przepisać z książki do scenariusza wyliczeń racji żywnościowych bez żadnych modyfikacji) z powodu burzy o dużej sile. Niestety, jeden z członków załogi zostaje w czasie ewakuacji zmieciony szczątkami anteny i odczyt z jego skafandra ustaje. Reszta uznaje go za zmarłego i opuszcza planetę. (Nie)stety, Mark Watney przeżył. I teraz bardzo stara się nie umrzeć.
Na wstępie powiem Wam, że w sumie to film mi się podobał. Dobór aktorów odpowiadał (choć Matt Damon jako Watney wydawał mi się jednak trochę za sztywny), gra też była niezła, no i zdjęcia Marsa zdecydowanie bardzo malownicze. Niemniej mam wrażenie, że twórcy filmu nie bardzo mogli się zdecydować, czy chcą pokazać dramatyczną walkę człowieka z naturą (obcą, ale jednak), czy tez jednak śmieszno-straszną historię o człowieku, którego kumple zostawili po imprezie na pustkowiu. O ile Weir obie te koncepcje łączył z zadziwiającym wdziękiem, to w filmie, mam wrażenie, nie zawsze scenarzysta wiedział, co chce osiągnąć. A właściwie to nawet wiedział – chciał jednak bardziej dramatyczną historię, ale ktoś mu najwyraźniej zwrócił uwagę, że fani książki jednak na dramat nie pójdą. Więc mamy gdzie niegdzie ten nieszczęsny humor, który czasem współgra, ale częściej nie.
Przejdźmy może do omówienia tego, co mnie najbardziej interesuje, czyli porównania scenariusza z fabułą książki. Oczywiście występuje sporo nieścisłości – część ze zwyczajnego niedbalstwa (jak wspominana już sprawa racji żywnościowych), część to pominięcia wynikające z różnic pomiędzy samą materią książki i filmu. Powiem Wam, że większość tych przeróbek nie boli – właściwie to nawet lepiej, że są, bo wszystkiego po prostu nie da się zmieścić w filmie, więc po co twórcy mają sobie utrudniać życie. Brakowało i właściwie tylko jednej sceny, która fantastycznie nadawała się do filmu, ale z jakiegoś powodu z niej zrezygnowano (podejrzewam, że uznano, że wystarczy tych zabaw z wodorem), mianowicie watneyowej bomby wodorowej. To by była taka fajna śmieszno-straszna scena. Dobrze, że chociaż eksplozję nadmiaru tlenu zostawili.
W sumie jak już wspomniałam o irytujących szczegółach, to dorzucę, co irytowało Lubego. Otóż irytowała go burza pyłowa z początku zarówno filmu, jak i książki (z tym, że w filmie wiatr i pył chłostające wściekle ściany HABu pojawiały się kilka razy). Bo widzicie, wiatr na Marsie bywa bardzo szybki, jak chciał autor, niestety, nie bardzo ma czym dmuchać, bo atmosfera Marsa ma tylko 1% ziemskiego ciśnienia. W związku z czym wiatr o prędkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę ma siłę mniej więcej taką, jaką uzyskuje wasz podmuch w trakcie dmuchania w gorącą herbatę. Nie znaczy to, że nie może to sprawiać kłopotu misji marsjańskiej. Ale raczej nie da rady wcisnąć astronautów z powrotem do śluzy HABu. (tu zaznaczam, że sama nie bardzo się na tym znam, więc jeśli ktoś czuje się na siłach sprostować czy zweryfikować, to zapraszam).
Za to bardzo podobała mi się decyzja o rozbudowaniu zakończenia. To w książce też mogło być, ale pozostawiło mnie z pewnym niedosytem. Film wszystko ładnie uzupełnił (także w sekwencjach pod napisy końcowe) i nadał historii kompletności, której książce nieco brakowało.
Bohaterowie Marsa na jednym obrazku.:) |
Jako oglądającej czytelniczce film mi się raczej podobał. Obejrzałabym chętnie jeszcze raz i pewnie to kiedyś zrobię. Acz znajomość książki ani wam w seansie nie pomoże, ani nie przeszkodzi. Dlatego polecam, niezależnie od tego, czy czytaliście, czy nie.
"Marsjanin" ("The Martian")
reż. Ridley Scott
Twenty Century Fox
2015
reż. Ridley Scott
Twenty Century Fox
2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.