Czasami bardo się cieszę, że jestem blogerką. Widzicie, są takie książki, które na pierwszy rzut oka wydaja się ciekawe i nawet chętnie bym je przeczytała, ale z kolei nie interesują mnie na tyle, żebym od razu leciała kupować. Koniec końców lądują zapomniane na nieskończonej liście ciekawych tytułów do przeczytania kiedyś i jeśli mają szczęście, to może za kilka lat przypomnę sobie o nich, trafiając przypadkowo w bibliotece. Z drugiej strony, bardzo chętnie takie tytuły biorę do recenzji, jeśli zostaną mi zaproponowane (bo, no wiecie, wtedy ryzykuje tylko własnym czasem). Jedna z takich powieści jest „Miasto Schodów”. Dzięki temu, że jestem blogerką bardzo interesujący tytuł nie umknął mi na długie lata.
Bułykow kiedyś był najpotężniejszym miastem Kontynentu. Niestety, jakieś osiemdziesiąt lat temu przegrał wojnę, stracił swoich bogów i upadł. Okupanci z Sajpuru wyznaczyli nowe prawa, ale miejscowi dalej pamiętają lata chwały, przez co sytuacja w mieście jest bardzo napięta. Do tego stopnia, ze ginie sajpurski naukowiec – persona niezwykle popularna i zasłużona dla nauki u siebie, w Bułykowie powszechnie znienawidzona. Stolica nie pozostaje obojętna i w kilka godzin przysyła kogoś, kto ma się sprawą zająć. Czyli Sharę Thivani, oficjalnie tylko ambasadorkę niższego szczebla. Jednak czy zabójstwo to tylko eskalacja napięcia? I czy Shara jest na pewno tylko tym, za kogo chce uchodzić?
Zanim przejdziemy do rzeczy istotnych, czyli tych, które w książce są ciekawe, zapłaczę nad tym, co mnie bolało. Narracja w czasie teraźniejszym jest największa bolączką tej książki i poważnie postuluję, żeby tego zabronić. Zamiast dynamizować opisy zawiesza je tylko w dziwacznym slow motion, onirycznym bezczasie, który w większości przypadków kompletnie nie pasuję i przynosi efekt odwrotny do zamierzonego. A mój mózg i tak zaczyna go przekształcać w czas przeszły, dla własnego psychicznego zdrowia. Tak więc, drodzy autorzy, jeśli chcecie być oryginalni w formie, nie idźcie tą drogą. W dziewięciu przypadkach na dziesięć to się w ogóle nie sprawdza.
Wylawszy żale, mogę przejść do rzeczy istotnych, czyli do wyjaśniania, dlaczego pomimo narracji w czasie teraźniejszym warto tę książkę przeczytać.
Po pierwsze, „Miasto Schodów” to rasowe urban fantasy. Co z tego, że akurat miasto jest tutaj z tych realnie nieistniejących? Wszak podgatunek definiuje niezbywalna rola aglomeracji, czy to jako dekoracji, czy też (rzadziej, choć chyba bardziej zgodnie z konwencją) jako pełnoprawnego bohatera. A Bułykow niewątpliwie bohaterem jest. Jest potrzaskanym świadectwem dawnej, świetlanej historii, o której przypomina rdzennym mieszkańcom. Jest trofeum, które najeźdźcy traktują niczym gnijący łeb pokonanego potwora nad bramą grodu. Jest żywe, choć niekompletne, a bohaterowie nieustannie odkrywają drzemiącą w nim moc i tajemnice. Bez Bułykowa nie dałoby się napisać tej historii.
W tym miejscu muszę napisać nieco o świecie przedstawionym, bo moje dalsze wywody mogłyby być niezrozumiałe. Mamy bowiem tutaj ciekawy kontrast. Widzicie, cywilizacja, która rozwijała się na Kontynencie była kompletnie atechniczna. Po co komu technika, skoro błogosławieństwo łaskawego bóstwa zaspokaja wszelkie potrzeby? I tak zamiast wynalazków były cuda (coś w rodzaju zaklęć lub zaklętych przedmiotów, pozwalających na przykład prowadzić „videorozmowy” na odległość) zamiast medycyny – lecznicze fontanny z żywą wodą, zamiast budownictwa – boska architektura. Niestety, kiedy zabrakło bogów, a wraz z nimi ich dzieł i cudów, Kontynentanie okazali się śmiertelnie zacofani na tle mniej więcej dziewiętnastowiecznej technologii sąsiadów. Moim skromnym zdaniem to jeden z najciekawiej nakreślonych konfliktów na linii magia-technologia, z jakim miałam do czynienia.
Widzicie, fantasy to taki dziwny gatunek, który (przynajmniej do momentu przekroczenia masy krytycznej, po którym zaczynają rodzić się dekonstrukcje) stoi wydziedziczonymi książętami, rebeliantami i ogólnie tymi, którzy niesłusznie przegrawszy poprzednią wojnę, na kartach powieści dzięki kolejnej próbują odzyskać to, co utracili. Tak więc zwykle mamy okazję podziwiać historię podbitego ludu, który odzyskuje niepodległość albo tego nieszczęsnego książęcia, które odzyskuje należną mu władzę z rąk uzurpatora (a ten zawsze, ale to zawsze jest zły, podły i nieudolny. Chyba, że Kay). Bennett dla odmiany proponuje nam spojrzenie z drugiej strony barykady.
Cała historia w „Mieście Schodów” opowiedziana jest z perspektywy obywateli Sajpuru. Którzy, zanim wzniecili zwycięskie powstanie, byli niewolnikami Kontynentu. Są jednak zwykłymi ludźmi. Może polityka nowego rządu nie jest godna aprobaty, ale to jeszcze nie znaczy, że poszczególni obywatele muszą w pełni się z nią identyfikować. Będąca główną bohaterką Shara na przykład chce dążyć do prawdy. Najpierw głownie w sprawie śmierci naukowca (a prywatnie – przyjaciela), co nieuchronnie prowadzi ją do rozważań nad prawdziwą naturą bogów i wydarzeń, które doprowadziły do ich upadku. Niestety, funkcja, którą pełni stoi w sprzeczności z beztroskim odkrywaniem prawdy. (Poza tym „Miasto Schodów” to jedna z tych powieści, w których autor pokazuje, że historię tworzą zwycięzcy. I że jej oficjalna wersja niekoniecznie ma wiele wspólnego z obiektywną prawdą).
Trochę nietypowe jest to, że większość istotnych bohaterów książki to kobiety – nie, żeby było mi z tym źle, raczej taka miła i zaskakująca odmiana. Mamy więc Sharę, postać złożoną i najważniejszą w opowieści. Jest osoba nieprzeciętnie inteligentną, w młodości miała przed sobą świetną karierę. Niestety, przez wrodzony idealizm wpakowała się w kłopoty i od kilkunastu lat pozostaje na nieoficjalnym wygnaniu, wypełniając zagraniczne misje. Na które zawsze posyła ją ciotka, istna Margaret Tatcher tamtego świata. Zaś w samym Bułykowie działania Shary wspiera gubernator Mulaghesh – zasłużona weteranka, która chętnie przeszłaby już na emeryturę, niestety ciągle dostaje niby lukratywne, ale trudne w utrzymaniu posady „za zasługi”. Nie, żeby męska obsada nie występowała, ale tak naprawdę tylko dwie postacie mają jakąś realna rolę do odegrania. I obie związane są z Sharą (w tym jedna, mam wrażenie, odegra kluczową rolę którymś z kolejnych tomów).
Mogłabym właściwie jeszcze długo pisać o zagadnieniach poruszanych przez Bennetta (o naturze wiary i relacji między bóstwem a wiernymi, o tym, czy cel zawsze uświęca środki, o tym, czy właściwe jest odcinanie kogokolwiek od jego korzeni – o, to jest bardzo ciekawie poruszona kwestia, zarówno w skali społeczności, jak i jednostki…), ale wymagałoby to spoilerów. Którymi szanownych czytelników raczyć nie chcę. Powiem tylko, że całkiem słusznie tę powieść nominowano do World Fantasy Award.
Bułykow kiedyś był najpotężniejszym miastem Kontynentu. Niestety, jakieś osiemdziesiąt lat temu przegrał wojnę, stracił swoich bogów i upadł. Okupanci z Sajpuru wyznaczyli nowe prawa, ale miejscowi dalej pamiętają lata chwały, przez co sytuacja w mieście jest bardzo napięta. Do tego stopnia, ze ginie sajpurski naukowiec – persona niezwykle popularna i zasłużona dla nauki u siebie, w Bułykowie powszechnie znienawidzona. Stolica nie pozostaje obojętna i w kilka godzin przysyła kogoś, kto ma się sprawą zająć. Czyli Sharę Thivani, oficjalnie tylko ambasadorkę niższego szczebla. Jednak czy zabójstwo to tylko eskalacja napięcia? I czy Shara jest na pewno tylko tym, za kogo chce uchodzić?
Zanim przejdziemy do rzeczy istotnych, czyli tych, które w książce są ciekawe, zapłaczę nad tym, co mnie bolało. Narracja w czasie teraźniejszym jest największa bolączką tej książki i poważnie postuluję, żeby tego zabronić. Zamiast dynamizować opisy zawiesza je tylko w dziwacznym slow motion, onirycznym bezczasie, który w większości przypadków kompletnie nie pasuję i przynosi efekt odwrotny do zamierzonego. A mój mózg i tak zaczyna go przekształcać w czas przeszły, dla własnego psychicznego zdrowia. Tak więc, drodzy autorzy, jeśli chcecie być oryginalni w formie, nie idźcie tą drogą. W dziewięciu przypadkach na dziesięć to się w ogóle nie sprawdza.
Wylawszy żale, mogę przejść do rzeczy istotnych, czyli do wyjaśniania, dlaczego pomimo narracji w czasie teraźniejszym warto tę książkę przeczytać.
Po pierwsze, „Miasto Schodów” to rasowe urban fantasy. Co z tego, że akurat miasto jest tutaj z tych realnie nieistniejących? Wszak podgatunek definiuje niezbywalna rola aglomeracji, czy to jako dekoracji, czy też (rzadziej, choć chyba bardziej zgodnie z konwencją) jako pełnoprawnego bohatera. A Bułykow niewątpliwie bohaterem jest. Jest potrzaskanym świadectwem dawnej, świetlanej historii, o której przypomina rdzennym mieszkańcom. Jest trofeum, które najeźdźcy traktują niczym gnijący łeb pokonanego potwora nad bramą grodu. Jest żywe, choć niekompletne, a bohaterowie nieustannie odkrywają drzemiącą w nim moc i tajemnice. Bez Bułykowa nie dałoby się napisać tej historii.
W tym miejscu muszę napisać nieco o świecie przedstawionym, bo moje dalsze wywody mogłyby być niezrozumiałe. Mamy bowiem tutaj ciekawy kontrast. Widzicie, cywilizacja, która rozwijała się na Kontynencie była kompletnie atechniczna. Po co komu technika, skoro błogosławieństwo łaskawego bóstwa zaspokaja wszelkie potrzeby? I tak zamiast wynalazków były cuda (coś w rodzaju zaklęć lub zaklętych przedmiotów, pozwalających na przykład prowadzić „videorozmowy” na odległość) zamiast medycyny – lecznicze fontanny z żywą wodą, zamiast budownictwa – boska architektura. Niestety, kiedy zabrakło bogów, a wraz z nimi ich dzieł i cudów, Kontynentanie okazali się śmiertelnie zacofani na tle mniej więcej dziewiętnastowiecznej technologii sąsiadów. Moim skromnym zdaniem to jeden z najciekawiej nakreślonych konfliktów na linii magia-technologia, z jakim miałam do czynienia.
Widzicie, fantasy to taki dziwny gatunek, który (przynajmniej do momentu przekroczenia masy krytycznej, po którym zaczynają rodzić się dekonstrukcje) stoi wydziedziczonymi książętami, rebeliantami i ogólnie tymi, którzy niesłusznie przegrawszy poprzednią wojnę, na kartach powieści dzięki kolejnej próbują odzyskać to, co utracili. Tak więc zwykle mamy okazję podziwiać historię podbitego ludu, który odzyskuje niepodległość albo tego nieszczęsnego książęcia, które odzyskuje należną mu władzę z rąk uzurpatora (a ten zawsze, ale to zawsze jest zły, podły i nieudolny. Chyba, że Kay). Bennett dla odmiany proponuje nam spojrzenie z drugiej strony barykady.
Cała historia w „Mieście Schodów” opowiedziana jest z perspektywy obywateli Sajpuru. Którzy, zanim wzniecili zwycięskie powstanie, byli niewolnikami Kontynentu. Są jednak zwykłymi ludźmi. Może polityka nowego rządu nie jest godna aprobaty, ale to jeszcze nie znaczy, że poszczególni obywatele muszą w pełni się z nią identyfikować. Będąca główną bohaterką Shara na przykład chce dążyć do prawdy. Najpierw głownie w sprawie śmierci naukowca (a prywatnie – przyjaciela), co nieuchronnie prowadzi ją do rozważań nad prawdziwą naturą bogów i wydarzeń, które doprowadziły do ich upadku. Niestety, funkcja, którą pełni stoi w sprzeczności z beztroskim odkrywaniem prawdy. (Poza tym „Miasto Schodów” to jedna z tych powieści, w których autor pokazuje, że historię tworzą zwycięzcy. I że jej oficjalna wersja niekoniecznie ma wiele wspólnego z obiektywną prawdą).
Trochę nietypowe jest to, że większość istotnych bohaterów książki to kobiety – nie, żeby było mi z tym źle, raczej taka miła i zaskakująca odmiana. Mamy więc Sharę, postać złożoną i najważniejszą w opowieści. Jest osoba nieprzeciętnie inteligentną, w młodości miała przed sobą świetną karierę. Niestety, przez wrodzony idealizm wpakowała się w kłopoty i od kilkunastu lat pozostaje na nieoficjalnym wygnaniu, wypełniając zagraniczne misje. Na które zawsze posyła ją ciotka, istna Margaret Tatcher tamtego świata. Zaś w samym Bułykowie działania Shary wspiera gubernator Mulaghesh – zasłużona weteranka, która chętnie przeszłaby już na emeryturę, niestety ciągle dostaje niby lukratywne, ale trudne w utrzymaniu posady „za zasługi”. Nie, żeby męska obsada nie występowała, ale tak naprawdę tylko dwie postacie mają jakąś realna rolę do odegrania. I obie związane są z Sharą (w tym jedna, mam wrażenie, odegra kluczową rolę którymś z kolejnych tomów).
Mogłabym właściwie jeszcze długo pisać o zagadnieniach poruszanych przez Bennetta (o naturze wiary i relacji między bóstwem a wiernymi, o tym, czy cel zawsze uświęca środki, o tym, czy właściwe jest odcinanie kogokolwiek od jego korzeni – o, to jest bardzo ciekawie poruszona kwestia, zarówno w skali społeczności, jak i jednostki…), ale wymagałoby to spoilerów. Którymi szanownych czytelników raczyć nie chcę. Powiem tylko, że całkiem słusznie tę powieść nominowano do World Fantasy Award.
Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Papierowy Księżyc.
Tytuł: Miasto Schodów
Autor: Robert Jackson Bennett
Tytuł oryginalny: City of Stairs
Tłumacz: Piotr Zawada
Cykl: Boskie miasta
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Rok: 2017
Stron:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.