Kiedy pierwszy raz usłyszałam o „Sekretach roślin i zwierząt w miejskiej dżungli” (szkoda, że wydawca nie został przy oryginalnym tytule. „Niewidoczne miasto” brzmi dużo lepiej, ale rozumiem, że chciał od razu wyłożyć kawę na ławę), od razu zwróciłam na nią uwagę. Widzicie, o ile w gronie naukowców ekosystemy miejskie są coraz bardziej modne (bo to mało wyeksploatowany, tani i niekłopotliwy w badaniu temat) o tyle większość literatury przyrodniczej, popularnonaukowej czy pięknej, ciągle próbuje nam wmawiać, że przyroda to jest gdzieś tam, daleko, gdzie nie ma ludzi. Nathanael Johnson postanowił wałczyć z tą tendencją.
Otóż wychodząc na spacery ze swoją malutką córeczką i odpowiadając na niekończącą się litanię pytań „A co to?”, doszedł do wniosku, że kompletnie nie wie, jakie rośliny i zwierzęta go otaczają, a w pewnym momencie duma rodzicielska nie pozwalała mu już udzielać ogólnikowych odpowiedzi typu „drzewo” czy „ptak”. To doświadczenie uświadomiło mu, jak wielu rzeczy nie jest w stanie pokazać córce, ponieważ sam intencjonalnie je ignoruje. Postanowił to zmienić.
W „Sekretach…” szalenie podobają mi się dwie rzeczy. Po pierwsze samo, konsekwentnie realizowane, założenie tekstu: natura jest tuż obok, nawet w największej metropolii. Autor nie ustaje w wysiłkach, aby przekonać czytelników, że nie muszą wyjeżdżać w totalną dzicz, aby zająć się amatorsko obserwacją przyrody – nawet w największej metropolii w zupełności wystarczy przejść się do starszej dzielnicy domków jednorodzinnych albo większego parku. Wystarczy pewna otwartość. Jeśli tylko zechcemy przyjrzeć się bliżej gołębiowi albo własnemu trawnikowi, możemy tam dostrzec rzeczy fascynujące. Wystarczy chcieć.
Druga rzecz, to to, jak zgrabnie autor przekonuje czytelników, że obserwacja natury to sport, który poza samym zaangażowaniem właściwie nie wymaga od nas żadnych dodatkowych nakładów. Radzi, co może nam się przydać, jak dobrać najlepsze modele i wydać na to jak najmniej. Przyznam, że to pierwsza książka o hobby (bo Johnson prezentuje obserwację przyrody nie jako sirius biznes, ale właśnie jako hobby, coś, czym zajmujemy się dla relaksu, po godzinach i na luzie), z jaką miałam styczność, która próbuje przekonać czytelnika, że to, o czym traktuje to prosta przyjemność nie wymagająca poświęcania miliona godzin. Kieruje swoje słowa do kompletnych laików, robiąc to w taki sposób, aby realnie ułatwić początkującym zadanie oraz przekonać nieprzekonanych.
Sama konstrukcja książki też wypada bardzo zgrabnie. Autor najpierw przedstawia kilka rozdziałów wstępnych w duchu „dlaczego, czym i jak to się je”, po czym wybiera kilka wyjątkowo pospolitych miejskich stworzeń i każdemu z nich poświęca rozdział w próbie udowodnienia, że nawet to, co najpospolitsze i trochę obrzydliwe na pierwszy rzut oka, może być fascynujące (choć w polskich realiach zamysł momentami bierze w łeb, bo na przykład sępnik różówogłowy to dla polskiego czytelnika czysta egzotyka). Taka konstrukcja się sprawdza.
Żeby jednak nie było za słodko, teraz będę się czepiać. Widzicie, w tego typu publikacjach bardzo cenię sobie dwie rzeczy: konsultacje naukowe i pewną swobodę tłumacza i/lub redaktora w zostawianiu przypisów. W „Sekretach…” nie uświadczysz ani jednego, ani drugiego, przez co powstają merytoryczne nieścisłości (albo zwyczajnie błędy). I tak w rozdziale o gołębiach mamy akapit, z którego wynika, że gołąb miejski i grzywacz to ten sam gatunek, ale ten drugi jest biały. Otóż nie – grzywacz, moi mili, jest od zwykłego gołębia około dwa razy większy, ale, żeby było zabawniej, podobnie ubarwiony (główną różnicę stanowi biała plama na karku grzywacza). To jest przypadek, w którym chyba tłumaczka coś pomieszała, bo cały akapit nie wygląda na szczególnie spójny. Ale na przykład w rozdziale o mrówkach konsekwentnie mówi się o mrówkach „amazońskich”, kiedy chodzi o „amazonki” (nazwa pochodzi od mitycznych wojowniczek, bo i zwyczaje te owady mają odpowiednie). Niby drobny błąd, ale wiecie, biologia to taka nauka, gdzie stawiając obok siebie sowę i sówkę mamy ptaka i owada, więc warto pilnować detali.
Inna kwestia to rzeczy, które wymagają doprecyzowania, a którym to doprecyzowaniem mogłyby być przypisy. Ot rozdział o wiewiórkach – autor rozprawia o wiewiórce czarnej i szarej, w pewnym momencie pada nawet zdanie, że jeśli w mieście spotkacie tego gryzonia, będzie to wiewiórka szara. I dla Kalifornii, w której mieszka autor, jest to prawda, ale dla Europejczyka już nie. Wziąwszy pod uwagę, że książka kierowana jest do kompletnych laików, wypadałoby krótko doprecyzować tę kwestię. Podobnie wygląda rozdział o wronach – kalifornijski autor opisuje zupełnie inny gatunek niż ten, który za oknem może zobaczyć polski czytelnik, a dopiero w kilku ostatnich podrozdziałach pada stwierdzenie „amerykańska wrona”, ale w taki sposób, że można je odczytać jako wskazanie miejsca występowania, a nie nazwę gatunku. Niby drobnostka, ale w pewnym momencie pada opis tego, jak odróżnić wronę od kruka. No i opis wrony (tej amerykańskiej, Corvus brachyrhynchos) niewiele ma wspólnego z europejską wroną. Za to doskonale pasuje do naszego gawrona. Niezręcznie.
Cóż, dostałam egzemplarz recenzencki, mam nadzieję, że w ostatecznym udało się nieco naprawić.
Mimo wymienionych niedociągnięć uważam, że „Sekrety roślin i zwierząt w miejskiej dżungli” to książka warta przeczytania i bardzo potrzebna. Bo uświadamia, że nawet mieszkając w metropolii można niewielkim nakładem sił i środków chronić przyrodę (co jest ważne o tyle, że bez zaangażowania lokalnych społeczności ciężko o skuteczne działania w temacie). Wystarczy ją dostrzec tam, gdzie, jak nam od lat wmawiano, nie ma nic wartego uwagi.
Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Vivante.
Tytuł: Sekrety roślin i zwierząt w miejskiej dżungli, Majestat gołębi, dyskretny urok ślimaków i inne cuda przyrody
Autor: Nathanael Johnson
Tytuł oryginalny: Unseen City. The Majesty of Pidgeon, The Discret Charm of Snails, and Other Wonders of the Urban Wilderness
Tłumacz: Kinga Markiewicz
Wydawnictwo: Vivante
Rok: 2017
Stron: 308
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.