Mam pewną słabość do urban fantasy. Może nie jest to mój ulubiony gatunek, z którego muszę czytać absolutnie wszystko (co, biorąc pod uwagę fakt, jak niewiele u nas wychodzi, nie byłoby jakimś szczególnym wyzwaniem), ale lubię sobie sięgnąć. Do niedawna nie zastanawiałam się, co właściwie sprawia, że niektóre powieści mi się podobają, a inne nie. „Poison City” (nie bardzo rozumiem decyzję wydawcy o pozostawieniu oryginalnego tytułu, serio) sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać.
Gideon Tau jest policjantem w Durbanie – ale nie zwyczajnym krawężnikiem. Pracuje dla wydziału specjalnego, zajmującego się problemami natury nadprzyrodzonej. W chwilach wolnych od pracy zajmuje się prywatnym śledztwem w sprawie porwania własnej córki, którą uprowadzono trzy lata temu. Jest przekonany, że mała nie żyje i teraz zależy mu już tylko na zemście. Tymczasem w mieście zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Policja odnajduje zwłoki ludzi (i nie tylko) zamordowanych najwyraźniej w jakiś rytualny sposób a orisza (bo tak się w Durbanie i okolicy nazywa wszelkie byty nadprzyrodzone) są niespokojne. Coś wisi w powietrzu.
Czytając „Poison City” miałam wrażenie, że autor postanowił wyciągnąć kilka motywów z co bardziej popularnych serii urban fantasy i skompilował je w jednej, na zasadzie „to nie tak powinno być, zrobię to jak należy”. Niestety, to „jak należy” jest bardzo subiektywnym zdaniem autora i jako czytelniczka niekoniecznie je podzielam. Ogólnie mam wrażenie, że autor starał się napisać coś na kształt „Akt Dresdena”, tylko żeby było mroczniej (bo mrok jest bardziej tru) i bardziej realistycznie (z tym specyficznym realizmem rozumianym jako „więcej smrodu, brudu i ubóstwa oraz powtarzania, że ludzie to podłe gnidy”). Bo co my tu mamy? Wydział delficki policji do spraw nadprzyrodzonych różni się od chicagowskiego Wydziału Śledczego do Spraw Specjalnych tylko tym, że ten pierwszy walczy oficjalnie magią i z magią, a ten drugi musi wydatki na nietypowe uzbrojenie i wsparcie ukrywać. Główny bohater ma za towarzysza magicznego psa, ale to wredny, parszywy kundel z problemem alkoholowym, gdzie mu tam do dresdenowskiego Myszka… i tak dalej w tym guście. Oczywiście ta zbieżność motywów może wynikać po prostu z faktu, że gatunek operuje pewnym ograniczonym rekwizytorium. Niemniej, jak dotąd czytani przeze mnie autorzy potrafili tym fabularnym rekwizytom nadać jakiś niewymuszony, indywidualny rys. Crilleyowi się to nie udało.
Świat przedstawiony jest… niespójny. Przy czym jest to rodzaj niespójności tworzony raczej przez nieumiejętność dobierania informacji przez autora, a nie nieprzemyślaną kreację. Ot, taki choćby Traktat, który ludzkość zawarła z oriszami, mający chronić jednych przed agresją drugich (i na odwrót). No i wszystko proste fajne, ale na początku dowiadujemy się, że Tau musi jednego orisza zdjąć po cichu i nieoficjalnie, bo inaczej pogwałciłby Traktat. A musi go zdjąć, bo tenże orisza… porywa dzieci, które później kończą martwe. Czyli wychodzi, że Traktat chroni tylko stronę magiczną… jednak jakieś sto stron dalej mamy scenę, w której bohatera zaatakowały wampiry, a on jest zdziwiony, bo wampiry w ten sposób złamały Traktat. Więc czyżby Traktat nie obejmował dzieci? Dlaczego i w jakich konkretnie okolicznościach? Tego autor nie wyjaśnia.
Takich niedomówień, niedopatrzeń i wynikających z nich kiksów jest sporo (na przykład podobno każdy policjant po zakończeniu magicznego szkolenia w wydziale delfickim dostaje duchowego przewodnika – czyli istotę magiczną, mającą udzielać szeroko pojętego wsparcia. Ale w powieści, mimo występowania kilku delfickich policjantów w scenach, w których bardzo przydałoby im się jakiekolwiek wsparcie, widzimy tylko jednego duchowego przewodnika, psa należącego do Tau). Dość znacząco psują one przyjemność z lektury, a autor zdaje się ich kompletnie nieświadomy – beztrosko wprowadza kolejne elementy świata przedstawionego, nie przejmując się dziurami. Oczywiście można w ten sposób prowadzić narrację – Butcherowi na przykład całkiem zgrabnie się udaje, ale on przynajmniej dba o to, żeby bezsensowny na początku element bardzo szybko stał się sensowny. Crilley o tym drugim etapie zapomina. Oczywiście jest szansa, że coś się zepsuło w przekładzie i polskiej redakcji, ale szczerze mówiąc, wątpię.
Postacie wypadają znacznie lepiej niż scena, na której przyszło im grać. Co prawda sam Gideon Tau nie należy do mojego ulubionego typu bohaterów (widzicie, wole dobrych chłopaków/dziewczyny, którzy czasem muszą zastosować nieczyste metody niż twardych gliniarzy z traumą i brakiem wiary w ludzkość, a Tau bliżej do tego drugiego), ale jest napisany spójnie. W tym bardzo ładnie wypada motyw jego obsesji na punkcie córki i ogólne pokazanie, jak bardzo dezorganizuje mu życie (ach te uroki nieprzepracowanych traum). Znacznie ciekawszą postacią (choć, mimo że autor poświęcił jej sporo czasu antenowego, boleśnie słabo wyeksponowaną) jest Armitage – przełożona i w pewnym sensie przyjaciółka głównego bohatera. Niestety, poza tym, że to baba ze stalowymi jajami, niewiele o niej wiemy. Być może autor miałby większe pole manewru, gdyby to nie Gideon był narratorem. Ale jest, a on o Armitage wie wszystko i nie czuje potrzeby powtarzania tego czytelnikowi. Pozostałe postaci to bardziej rekwizyty fabularne – nie potrafiły zaciekawić, a ich role (poza może dwoma, trzema wyjątkami) były bardzo trzecioplanowe.
Doszliśmy do miejsca, w którym powtórzę swój leitmotiv: narracja w czasie teraźniejszym nie jest fajna. Albo nie działa wcale (bo mózg czytelnika automatycznie zmienia czas narracji na wygodniejszy, czyli przeszły), albo odnosi skutek odwrotny do zamierzonego. Nie idźcie tą drogą w klasycznych fabułach. Criley niestety poszedł.
Niewątpliwym plusem „Poison City” jest egzotyczność dekoracji. Rzecz dzieje się przecież RPA i autor postanowił oczarować czytelnika afrykańską menażerią stworzeń nadnaturalnych. To pewna nowość na rynku zalanym kulturą anglosaską (i, rzadziej, słowiańską).
No i z jednej strony nie jest to książka tragiczna – ot, przeciętny przedstawiciel tej grupy utworów, w których prowadzący śledztwo bohater głownie zbiera oklep ogólny. Gdybyśmy mieli do czynienia z debiutem, stwierdziłabym, że autor mimo potknięć, dobrze rokuje. Niestety, nie mamy (i tu być może leży problem – autor pisywał głównie rzeczy osadzone w znanych światach, powieści i scenariusze z różnych franszyz. Tam ekspozycja świata nie jest tak ważna jak ekspozycja fabuły. W utworach własnych niestety ważne są obie te rzeczy). Nie czuję, żeby zmarnowała sobie kawałek życia, czytając ją. Ale jeśli nie wyjdzie u nas kolejny tom (już się pisze), to nie będę płakać. Choć jeśli wyjdzie, to pewnie przy okazji przeczytam.
Tytuł: Poison City
Autor: Paul Crilley
Tytuł oryginalny: Poison City
Tłumacz: Jerzy Malinowski
Cykl: Wydział Delficki
Wydawnictwo: Akurat
Rok: 2016
Stron: 432
Autor: Paul Crilley
Tytuł oryginalny: Poison City
Tłumacz: Jerzy Malinowski
Cykl: Wydział Delficki
Wydawnictwo: Akurat
Rok: 2016
Stron: 432
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.