Kontynuując swoja przygodę z rozrywkową rosyjskojęzyczną fantasy, postanowiłam wziąć się za chyba najgłośniejsze (przynajmniej u nas) w tej kategorii nazwisko. W dodatku zaczęłam od sztandarowego cyklu, a co (złośliwi mogą twierdzić, że to dlatego, że akurat go wznawiano. Po części to prawda, bo tylko głupi by nie skorzystał z ładnego, nowego wydania, ale tytuł miałam na oku już od lat).
Wolha Redna jest jedną ze studentek na wydziale magii teoretycznej i praktycznej Starmińskiej Wyższej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. A właściwie jedyną studentką, bo to wydział wybitnie zmaskulinizowany. Świadczy to o pewnej wyjątkowości nie tylko intelektualnej, ale też temperamentu, nie dziwi więc (no dobra, mnie ciągle jednak dziwi), że została wybrana jako emisariuszka z pewną interesującą, ale i niebezpieczna misją. Ma się bowiem udać na ziemie wampirów, aby udzielić pomocy tamtejszemu królowi w sprawie tajemniczych zaginięć obywateli.
Przyznam, że miałam pewne wątpliwości, kiedy zaczynałam lekturę. Widzicie, kiedy reklamowano pierwsze wydanie (popełnione przez inne wydawnictwo), duży nacisk kładziono na to, że Wolha jest wredna: podły charakter, niewyparzona gęba, bezczelność i te sprawy. Osobiście mam problem z bohaterami, których konstrukcję opiera się na antypatycznej bezczelności („Spalić wiedźmę” najlepszym przykładem). Na szczęście ten marketingowy opis postaci okazał się nie do końca zgodny z prawdą. Tak, Wolha zazwyczaj najpierw mówi, a potem myśli. Tak, często jest bezczelna i nie okazuje szacunku ludziom wyżej od niej postawionym. Tak, miewa szalone pomysły i nie szczędzi innym złośliwości. Ale poza tym to zwyczajna, sympatyczna dziewczyna o dobrym sercu, choć kłującej powierzchowności i trudnym charakterze.
Wolha jest tym typem bohaterki, która balansuje na granicy marysuizmu i bardzo łatwo byłoby autorce tę granicę przekroczyć. Bo tak: sierota z biednej rodziny, ale niezwykle utalentowana (i przez to nieszczególnie lubiana przez rektora uczelni), inteligentna i uparta, co pozwala się jej sprawdzać w typowo męskiej dziedzinie. Poza tym interesuje się nią najprzystojniejszy bohater powieści, więc wicie, rozumicie… Tymczasem autorka bardzo zgrabnie te rafy omija. Owszem, dziewczyna jest inteligentną, ambitną uczennicą, ale też niezła rozrabiarą, która nie przepuści okazji do wycięcia numeru znajomym (a często jakimś cudem ofiarami tych numerów padają nie znajomi, ale przypadkowo przechodzący nauczyciele…), co irytuje wychowawców. Fakt, że jest sierotą sprawia jedynie, że musi się do nauki przykładać, bo jak straci stypendium, to nie będzie miała z czego żyć. A z faktu, że jest jedyną dziewczyną na swoim wydziale nie wynika zgoła nic, ot, ma po prostu talent do przedmiotów żmudnych, ścisłych i bezpośrednio destrukcyjnych, podczas gdy koleżanki wolą bardziej subtelne dziedziny. (Wartością dodaną jest sporo wplecionych w fabułę żartów z życia uczelni. Coś, co u nas robi Aleksandra Janusz, tylko że ona skupia się bardziej na kadrze, tymczasem Gromyko na studentach). Zaś przystojny bohater... dość powiedzieć, że nie do końca wiadomo, czy bardziej traktuje Wolhę jako potencjalną partnerkę, czy jako fascynującą, zupełnie nieromantyczną ciekawostkę.
Kolejną kwestią są wampiry. Cały ten wątek jest sukcesem, z wielu powodów. Po pierwsze autorka postanowiła zerwać ze stereotypem wyniosłej arystokracji w zamczyskach (sparklących meyerpirów jeszcze wtedy nie było, miały się pojawić za dwa lata), dając nam tajemniczą i izolującą się co prawda, ale całkiem zwyczajną inną rasę rozumną. Ale to tylko jedna, pomniejsza kwestia. Otóż cały wątek, przynajmniej w pierwszej części powieści, jest właściwie lekko podaną i nienachlaną metaforą ksenofobii. To przebrana w kostium humorystycznej przygotówki opowieść o irracjonalnym strachu prowadzącym do wyniszczających wojen i pogromów, o tym, że kruchą, powojenną równowagę może zakłócić pojedynczy incydent i o tym, że boimy się tego, czego nie rozumiemy, ale i to zrozumienie może zostać wykorzystane przeciwko nam. Może nie tak subtelnie, jak u Pratchetta, ale zdecydowanie w podobnym duchu.
Literacko jest to powieść co najmniej o klasę lepiej napisana, niż „Sztylet Rodowy”. Historia składa się na spójną całość, a w tle majaczy zarys czegoś większego, świat przedstawiony trzyma się kupy, jest bogaty (momentami nawet za bardzo, moim zdaniem) i barwny, a postacie trójwymiarowe, z nie do końca jasnymi intencjami w niektórych przypadkach. Może tylko bohaterów mogłoby być więcej, bo w zasadzie jest to powieść napisana na dwie-trzy osoby jakieś role w tle. No ale przecież nie każdy ma obowiązek tworzyć stada równoprawnych bohaterów.
Mimo obaw, to było zdecydowanie udane spotkanie. Niedługo zabieram się za kolejną część. I mam nadzieję, że pozostawi równie dobre wrażenie, a autorka ciągle będzie się opierać pokusie pójścia na łatwiznę.
Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Papierowy Księżyc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.