Za mną już jedenasty tom przygód Harry’ego Dresdena, co niniejszym czyni cykl Jima Butchera najdłuższą po „Świecie Dysku” czytaną przeze mnie serią. Poprzedni tom nieco mnie rozczarował – mimo bycia dziesiątym, cierpiał na ostry syndrom drugiego tomu: dużo zapychaczy, mało treści. W ”Zdrajcy” autor zdecydowanie wrócił do formy.
Harry spędza leniwy poranek w swojej suterenie, kiedy nagle z kanapy ściąga go pukanie do drzwi. Jakież jest zdziwienie naszego maga, kiedy po otwarciu ukazuje mu się ciężko ranny Morgan – publicznie zastępca dowódcy Strażników Białej Rady, prywatnie nemezis Harry’ego (facet przez ładnych kilka lat był kuratorem Dresdena i robił absolutnie wszystko, żeby złapać go na jakimś przewinieniu, które pozwoliłoby na drobną egzekucję; acz trzeba uczciwie przyznać, że robił to w szczerym przekonaniu, że Harry jest cwanym potworem, którego trzeba zatłuc, zanim urośnie w siłę… nie pytajcie). Morgan został oskarżony o zamordowanie jednego z najpotężniejszych magów Białej Rady, jak twierdzi niesłusznie i, jak to się ładnie mówi, stawiał opór przy zatrzymaniu. A teraz chce, żeby Harry pomógł mu złapać prawdziwego zdrajcę. Jest to jedna z tych sytuacji, z których każde wyjście wydaje się niewłaściwe.
Tym razem Butcher skupił się na konflikcie Białej Rady, czyli na metahistorii łączącej wszelkie tomy cyklu – do tego stopnia, że tradycyjny „problem odcinka” jest częścią tegoż konfliktu. Wojna z Czerwonym Dworem wampirów przeszła do chwilowego etapu chwiejnego rozejmu (zakończeniem bym tego nie nazwała. Obie strony raczej wykrwawiły się do tego stopnia, że prowadzenie dalszych działań byłoby dla nich zbyt ryzykowne, więc ich zaprzestano). Ale, jak już od jakiegoś czasu wiemy, ktoś za wybuchem tej wojny stał, a że najwyraźniej nie był zadowolony z wyników poprzedniej intrygi, postanowił wywołać nowy konflikt. A Harry miota się, próbując nie dopuścić do jego wybuchu.
W związku z tym, że w intrygę zamieszane są struktury Białej Rady, czytelnik ma okazję dowiedzieć się, że w ogóle jakieś istnieją (poza Strażnikami, czyli magiczna policją, oraz Radą Starszych). Dla Butchera ogólnie charakterystyczne jest, że eksponuje nam elementy świata przedstawionego na zasadzie „co prawda dotąd wam nie wspominałem o tym różowym słoniu w salonie, ale nikt nigdy nie dotarł do ściany za nim, więc hej, on tu od początku był!” i to nawet działa, tak tutaj trochę przegiął. Jasne, wiadomo było, że istnieje szybka linia komunikacji i struktura szybkich przejść przez Nigdynigdy, no ale… Wiecie, kiedy autor, który od dziesięciu tomów konsekwentnie sugeruje, że mamy do czynienia ze społecznością rozproszoną i złożoną z bardzo autonomicznych jednostek, nagle ujawnia, że, well, w sumie to od kilkuset lat mają olbrzymią kwaterę główną (nie jedyną!), zamieszkiwaną stale przez dziesiątki, jeśli nie setki magów pełniących właściwie wszystkie funkcje administracyjno-techniczne, to jest już pewna przesada. Osobiście czuję się jako czytelniczka trochę oszukana, a samo zagranie mocno kojarzy się z początkującymi autorami, którzy wrzucają rewolucyjne pomysły w połowie książki bo są fajne, nie kłopocząc się osadzaniem ich we wcześniejszych realiach.
Z dobrych (?) wiadomości nastąpiły spore zmiany w relacjach między postaciami. Co prawda nie poznajemy raczej nikogo nowego (w ogóle to dość kameralny jak na Butchera tom), ale za to Harry zyskuje nowego skilla, pojawiają się wampiry z Białego Dworu, w którego kręgach również sporo się dzieje no i widzimy starych znajomych z Białej Rady. No i spotykamy znowu młode, chicagowskie wilkołaki. Ogólnie dzieje się dużo i na nowych polach, a zakończenie daje nadzieję na bardzo interesujący rozwój wypadków w przyszłości.
Z wiadomości mniej dobrych, mamy nowego tłumacza, już czwartego w ciągu cyklu. I nie podoba mi się to. Do przekładu Jakuszewskiego miałam pewne zastrzeżenia, jednak całkiem mi się podobał. Przekład Anny Reszki wydawał mi się za to dość gruzłowaty (choć trzeba jej oddać, że w przeciwieństwie do poprzednika, przynajmniej dokładnie zapoznała się z uniwersum) – w trakcie lektury łapałam się na tym, że sceny, które powinnam łykać gładko jak młody pelikan śliska rybkę, przerywałam, żeby zastanowić się, co z nimi jest nie tak. A to już świadczy o pewnej niepłynności (dość niezdefiniowanej, z racji tego, że nie znam oryginału). Irytowała mnie też ciągota tłumaczki do dosłownego przekładania idiomów – ja wiem, że Amerykanie (czy Anglosasi w ogóle) zwracają się do swoich psów „good boy” czy po prostu „boy”, ale Polak w analogicznej sytuacji powie raczej „dobry piesek”. Harry do Myszka w przekładzie Reszki zwraca się zwykle „chłopcze” – co IMO jest o tyle nietrafione, że u nas to zwrot kojarzący się z protekcjonalizmem czy wręcz reprymendą, a nie czułością i pochwałą… Niby mała rzecz, a irytuje. I nie jest jedyna niestety (co jest w sumie trochę smutne, bo z przekładów Reszki czytałam jeszcze „Cesarza Ośmiu Wysp” i tam nie miałam się do czego przyczepić).
No i tak – z jednej strony mamy wartką akcję, ciekawą dynamikę relacji postaci i wydarzenia pchające metafabułę do przodu, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej. Z drugiej, przekład trochę przeszkadza… Ale i tak na plus.
Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.
Tytuł: Zdrajca
Autor: Jim Butcher
Tytuł oryginalny: Turn Coat
Tłumacz: Anna Reszka
Cykl: Akta Dresdena
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2017
Stron: 636
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.