środa, 29 sierpnia 2018

Film ostatnio widziałam #14: "Ready Player One"

Pierwotny plan był taki, żeby wrażenia z tego filmu zamknąć w jednym lapidarnym statusie na fejsiku i do tematu nie wracać. Ale im więcej czasu mija od seansu, tym bardziej rośnie we mnie ferment i muszę dać mu wyraz, bo się uduszę. Tak więc dzisiaj, zamiast planowanej notki o „Skafandrze i meloniku” będzie notka o „Ready Player One”. Przy czym nie jest to recenzja, ale luźny zbiór refleksji i porównań między filmem i książką, więc...
…UWAGA, TĘGIE SPOILERY. Tekst zdecydowanie dla tych, którzy już inkryminowane dzieła znają albo nie maja problemu z tym, że ktoś zdradzi im istotne elementy fabuły.

Wiecie, to nie jest tak, że oczekiwałam ambitnego, refleksyjnego kina. Chciałam obejrzeć kawałek fajnej rozrywki, opartej na powieści, która lubię. Dodatkowo, ponieważ mamy do czynienia z reżyserem wielkiego formatu, liczyłam na inteligentne pogrywanie z widzem albo chociaż próbę rozliczenia czy odniesienia się jakoś do popkultury, na która miało się niebagatelny wpływ (fabuła książki kręci się przecież wokół popkultury lat osiemdziesiątych, a na tą Spielberg wpłynął znacząco) no i może trochę naprawienia tego, co zepsuł autor książki. Tymczasem mam wrażenie, że twórcy filmu kompletnie nie zrozumieli nad jakim materiałem pracują i co zdecydowało o jego popularności. Inaczej z pewnością zaserwowaliby nam coś bardziej strawnego, z mniej wyświechtaną i skostniałą konkluzją, nie ograniczającą się do „Wyłączcie czasem internet”.

W „realu” znanym z powieści nie jest fajnie, do tego stopnia, że bez wirtualu właściwie nie da się normalnie żyć. Jest to taki świat soft postapo, gdzie wymęczone kończeniem się zasobów i wojnami społeczeństwo już głównie wegetuje i próbuje przetrwać. Z brudnego, zatłoczonego i biednego reala ucieka więc do OASIS, które nie tylko daje możliwość rozerwania się, ale przede wszystkim dostęp do darmowej edukacji i możliwość podjęcia zdalnej, wirtualnej pracy za całkiem realne pieniądze. Często jest jedyną szansą na podjęcie tej pracy czy edukacji, bo infrastruktura w rzeczywistości działa bardzo źle lub zgoła wcale. Przy czym, mimo iż wiele funkcjonalności w systemie jest płatnych, to samo korzystanie z niego jest za darmo.

Tak to właśnie wygląda rzeczywistość książkowa i filmowa.
Taki punkt wyjścia stawia w zupełnie innym świetle poczynania bohaterów – ich walka ze Złym Korpo to walka o równy dostęp do dóbr kultury, edukacji i możliwości podjęcia zatrudnienia nawet dla najbiedniejszych i niemobilnych. Korpo chce wprowadzić opłaty za sam dostęp do OASIS, więc gracze próbujący zwyciężyć w konkursie, gdzie główną wygraną jest całkowita kontrola nad symulacją są tymi dzielnymi rycerzami broniącymi uciśnionego ludu, jakkolwiek by to nie brzmiało.

Tymczasem twórcy filmu zachowali się, jakby w głowie im się nie mieściło, że z sieci i wirtualnej rzeczywistości można korzystać w jakikolwiek inny sposób niż dla rozrywki. (Zresztą, co krok napotykałam kwiatki, które wskazywały, że nie bardzo są w wstanie wyobrazić sobie prawidła jakimi rządzi się współczesny internet, a co dopiero struktura pokroju OASIS). W filmowym OASIS nie pojawia się kwestia edukacji (nie pokazali nawet odpowiednika Wikipedii 2.0, nie mówiąc już o wirtualnych szkołach, do których chodzili książkowi bohaterowie), nie ma też wzmianki o jakimkolwiek zarabianiu niepowiązanym z grami (a w książce bardzo fajnie pokazano, że sławę w sieci ktoś sprytny może bardzo lukratywnie zmonetyzować)... Przy czym mam wrażenie, że twórcy nie potrafili się zdecydować, czy pieniądze zarobione w grze da się wykorzystać w realu i poza scenami, gdzie historia absolutnie tego wymaga, wolą na ten temat dyplomatycznie milczeć.

Takie przedstawienie OASIS sprawia, że bohaterowie stają się w gruncie rzeczy bandą dzieciaków, które walczą o to, żeby mieć darmowe gierki. Złe Korpo z filmu nie chce bowiem nikogo od OASIS odcinać paywallem, ale utworzyć konta premium oraz nawtykać reklam wszędzie. Jasne, padają wielkie słowa o ukróceniu monopolu i wyzysku, ale po pierwsze w obliczu zakończenia filmu można je podsumować wyłącznie facepalmem (o zakończeniu jeszcze będzie), a po drugie ograniczają się do płomiennych deklaracji bez realnych rozwiązań więc trochę trudno w nie wierzyć.

A tak mniej więcej wygląda rzeczywistość większości graczy. Niektórzy z jakichś powodów włóczą się jeszcze po zapuszczonych ulicach w tych okularach do VR (w książce też to robili, żeby nie było). Zastanawia mnie, jakim cudem nie wpadają na elementy otoczenia.
Przy czym mam wrażenie, że twórcy postanowili dać do zrozumienia, że to, jak wygląda świat jest tak naprawdę wyłączna winą tych nieszczęsnych ludzi z osiedli przyczep i innych widzianych na ulicach szaraczków w okularach do wirtualnej rzeczywistości. OASIS jest przedstawiona jako przestrzeń wyłącznie eskapistyczna, w której pracują najwyraźniej tylko wyzyskiwani niewolniczo dłużnicy Złego Korpo, reszta oddaje się pustej rozrywce jeno. Gdyby szaraczkowie zrezygnowali z eskapizmu, zakasali rękawy i wzięli się do roboty w realu, to ten świat wyglądałby zdecydowanie lepiej, zdają się mówić twórcy – bo przecież światowy kryzys energetyczny i zniszczenia wojenne można łatwo naprawić, jeśli oddolnie weźmiemy się do ciężkiej roboty, prawdaż. I na poparcie swojej tezy pokazują jak OASIS rozwala więzi rodzinne (scena z matką odtrącającą dziecko, bo przeszkadza jej grać) czy jak uzależnieni przepuszczają rodzinne oszczędności żeby kupić drogie itemy dające przewagę w rozgrywce. Przy czym wyłączenie internetu jest jedyna radą, jaką dostajemy (bo przecież od dawna wiadomo, że aby wyleczyć kogoś z uzależniania, wystarczy mu zabrać lub ograniczyć dostęp do obiektu uzależniania. I już będzie zdrów i zdolny do prawidłowego funkcjonowania w społeczeństwie. Nie zacznie na przykład wyładowywać frustracji na bliskich i zależnych od niego osobach, to przecież oczywiste).

Głównym chyba filarem popularności książki był nostalgiczny hołd dla popkultury lat osiemdziesiątych – widzicie, twórca OASIS, James Halliday był jej wielkim fanem i cały konkurs, w którym nagrodą było przejęcie jego spuścizny (czyli poszukiwanie eastert egga ukrytego w grze) oparł na nawiązaniach do gier, filmów, książek i muzyki z lat osiemdziesiątych. Gracze zafiksowani na rozwiązaniu jego zagadek musieli więc poświęcić sporo czasu na poznanie tego wszystkiego i wykazać się imponującą wiedzą, same zagadki zaś były na tyle intrygujące, że obserwowanie, jak bohaterowie się z nimi zmagają sprawiało mi najwięcej frajdy podczas lektury.

Tymczasem twórcy filmu postanowili praktycznie całkowicie z tego wątku zrezygnować. Owszem, są zadania dla poszukiwaczy easter egga, ale nie oparte na popkulturze, tylko na życiorysie Hallidaya. No i w sumie spoko, fabularnie to nawet ma sens. Tylko że twórcy chyba nie wzięli pod uwagę, że w ten sposób odcinają się od jednego z motywów (bodaj najważniejszego) odpowiedzialnych za popularność powieści. A same zagadki stają się nudne i jakieś takie nieprzemyślane.

Z nawiązań do popkultury w pierwszym zadaniu został tylko Delorean, którym jeździ główny bohater (i motocykl z "Akiry", którym jeździ Art3mis). Gościnnie występuje też King-Kong i T-rex z "Parku Jurajskiego, ale nie maja nic wspólnego z rozwiązaniem.
Widać to zwłaszcza na przykładzie pierwszego zadania. Jest nim wyścig i właściwie nie dostajemy żadnego wyjaśnienia, dlaczego akurat tak. Nawet jeśli weźmie się poprawkę na to, że nie popkultura, a życiorys założyciela mają kluczowe znaczenie, uzasadnienia dalej brak. Przy czym, czytając o rozwiązaniu zadania w książce (było zupełnie inne), można było popodziwiać bohatera za umiejętności bezbłędnego przejścia jakiejś starej gry czy przyswojenie ogromnych zasobów wiedzy w gruncie rzeczy bezużytecznej (zawsze brałam to za pewien rodzaj romantyzmu). Bohater musiał logicznie powiązać fakty z zadaną zagadką i to się bardzo przyjemnie śledziło. W filmie nie tylko nie wiemy, skąd takie a nie inne zadanie. Nie wiemy też, jak bohater wpadł na rozwiązanie. Ot, przykład wyścigu – Wade w przypływie niezrozumiałego natchnienia biegnie do wirtualnego muzeum Hallidaya (które zawierało wszystkie jego wspomnienia, informacje i tak dalej, jakie uznał za stosowne udostępnić graczom, aby ułatwić im zadanie) i od pierwszego kopa wybiera właściwe wspomnienie, spośród tych milionów dostępnych materiałów. A widz zastanawia się, skąd ten przypływ nagłej iluminacji... 

Przy kolejnych zadaniach jest już nieco lepiej. Drugie co prawda dalej olewa popkulturę, ale przynajmniej konsekwentnie eksploatuje wątki biograficzne (do tego stopnia, że wstawia nawiązania do starej, nieistniejącej gry, której twórcą był Halliday), trzecie jest zdecydowanie w duchu książkowego oryginału, ale żeby było śmieszniej, widzom nie było dane poznać rozwiązania zagadki, która wskazała miejsce zawodów (dowiedzieliśmy się tylko, że Złe Korpo jakoś na to wpadło). 

A skoro już przy Złym Korpo jesteśmy... Mam trochę dysonans w związku z bohaterem zbiorowym, jakim jest. Znaczy, właściwie to w książce było bohaterem zbiorowym – osoba CEO całej spółki była wykorzystywana głównie do wyśmiania przez bohaterów i w sumie to chyba było dobre zagranie. Ukazywało całą korporację jako bezosobową, bezrozumną i niemoralną silę, nastawiona jedynie na bogacenie się niezależnie od kosztów (społecznych, bo nie finansowych przecież). W filmie postanowiono zredukować korporację do zabawki jej CEO, a sam konflikt stał się bardziej personalny – Nolana Sorrento (czyli CEO właśnie) kreuje się tu na osobistego wroga Wade'a. Co nie wypada zbyt dobrze, jako że Sorrento jest przedstawione strasznie karykaturalnie.

Tak właśnie wyglądają w filmie kontraktowi gracze korpo w służbowych awatarach (całkiem fajnie, przyznaję. Wizualnie pomysł dużo lepszy, niż książkowy). Co ciekawe, dłużnicy już tak zunifikowani nie byli.
Przede wszystkim twórcy bardzo chcą, żebyśmy od początku zrozumieli, że Sorrento kompletnie nie rozumie, o co chodzi w OASIS. Musimy wiedzieć, że gry go nie bawią, są dla niego jedynie narzędziem służącym do generowania zysków. Tak więc Złe Korpo jedynie żeruje na OASIS, nie dając wiele w zamian. Przy czym, jest jedynym znanym widzowi podmiotem zarabiającym na wirtualnej rzeczywistości – jedyny sklep, jaki bohaterowie odwiedzają, to właśnie ich sklep z itemami. Kombinezon do gry, który kupuje Wade też został wyprodukowany przez nich. Wygląda na to, że w internecie 2.0, za jaki można brać OASIS zarabianie (zwłaszcza niezwiązane z eskapizmem, czyli celowe, a nie „przy okazji”) jest czymś złym i robią to tylko mroczni biznesmeni, golący eskapistyczne owieczki z ostatniego grosza (ale cudzymi rękami, bo sami wirtuala się brzydzą). 

Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, jak bardzo Sorrento nie lubi wirtualnej rzeczywistości, trochę mniej groteskowa wyda się jego mania gromadzenia pracowników na miejscu – ale groteskowa ciągle pozostaje. O ile w przypadku „szóstek” (graczy opłacanych w celu poszukiwania easter egga) może to być w pewnym stopniu zrozumiałe (bo na miejscu jest megawypaśny sprzęt, na który nie każdy może sobie pozwolić), to już „jajogłowi” doradcy kręcący się stadnie w zunifikowanych mundurkach po szklanych biurach są trochę bez sensu. Równie dobrze każdy mógłby siedzieć we własnym domu i korzystać ze zbiorowego chatu w OASIS. Taniej i szybciej... 

A jeśli już przy wykorzystywaniu siły roboczej jesteśmy, to i centra lojalnościowe, w których Złe Korpo zmusza dłużników do odpracowania swoich długów w filmie wypadają niewiarygodnie dla każdego, kto kiedykolwiek w cokolwiek grywał. Bo widzicie, ci dłużnicy zajmują się głównie praca fizyczna w wirtualnym świecie gry. Sądząc po ruchach, przenoszą jakieś rzeczy na magazynach. To jest o tyle bez sensu, że takie proste i bezmyślne prace może spokojnie wykonywać jakiś prosty bot czy skrypt (zwłaszcza w środowisku tak otwartym na mody, jakim jest OASIS). Jeśli twórcy filmu naprawdę chcieli postraszyć widza przymusową pracą, to mogli nieszczęsnych dłużników wykorzystać choćby do zbierania gierczanej waluty, poprzez monotonne i nudne tłuczenie w kółko tych samych przeciwników. Albo w ogóle zrobić to sensownie i posadzić ich w call center. Jestem głęboko przekonana, że wizja przymusowego zasiadania na słuchawce w dziale pomocy jest dla większości współczesnych młodych ludzi znacznie bardziej przerażająca, niż wirtualna praca fizyczna. 

Ale wyszła nam tu dygresja, czas wrócić do Sorrento. Ustaliliśmy już, że Sorrento nienawidzi i nie rozumie medium, z którego żyje. Przy czym ma wszystkie cechy z katalogu niezbyt rozgarniętego antagonisty. Jest bogaty, więc lubuje się w płaceniu ludziom za rzeczy, których sam nie chce robić. Wierzy, że każdego jest w stanie kupić i nie waha się proponować pieniędzy każdemu, kogo spotka na swojej drodze. Przy czym głęboko gardzi i nie docenia swoich przeciwników, przeceniając jednocześnie własne kompetencje. I jest po prostu głupi – przykleja hasło dostępu do swojego konta w OASIS na podłokietniku fotela do gry, a potem przyjmuje w tym samym pomieszczeniu swojego oponenta (pominę milczeniem już, jak bardzo leniwe scenopisarstwo to jest, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że to hasło zostanie w kluczowym momencie wykorzystane). Nie da się go lubić, ale nie sposób też traktować poważnie.

A tu scenka z finałowego starcia. Fajnie się je oglądało, ale przyznam, ze jakoś mnie nie ujęło.
I właściwie tylko dlatego Wade może wygrać – bo jego przeciwnik jest jeszcze głupszy. Książkowy Wade miał jako postać szereg wad konstrukcyjnych (zaczynając od tego, że wszystko wiedział i umiał, a kończąc na tym, że nie było rzeczy, która mu się w końcu nie udała) i zasadniczo był toksycznym bucem, ale przynajmniej potrafił trafnie ocenić, na jakim świecie żyje i stosował odpowiednią do tej wiedzy dawkę paranoi. Tymczasem Wade filmowy zachowuje się jak dziecko, które pierwszy raz dostało dostęp do internetu i nie zna kardynalnych zasad ograniczonego zaufania, jakimi powinno się kierować. Nawet mu w głowie nie postało, że rozwiązując pierwszy etap zadania może ściągnąć na siebie nieprzychylna uwagę Złogo Korpo. W związku z tym podaje swoje dane personalne osobie znanej jedynie w wirtualu i w miejscu, gdzie może je usłyszeć właściwie każdy. Jest głęboko zszokowany, kiedy przyjaciel sugeruje mu, że ludzie w OASIS nie koniecznie korzystają z własnej tożsamości i mężczyzna może spokojnie zrobić sobie kobiecego awatara czy na odwrót. Wydaje się być głęboko zaskoczony istnieniem skryptów geolokalizacyjnych. Ale imperatyw narracyjny chroni go chyba jeszcze bardziej niż w książce. 

Dla mnie był to wyjątkowo irytujący element filmu. Widzicie, w pewnym momencie dochodzi do tego, że Wade zostaje wyśledzony, Korpo próbuje go nawet zabić i ogólnie wiedzą już, jak go namierzyć, po czym w ogólnym zamieszaniu przejmuje go gnieżdżący się w jakichś opuszczonych halach ruch oporu, którego prowodyrką w filmie jest Art3mis. Art3mis to postać bardzo popularna w książkowej wersji OASIS, jej kanały w socialmediach mają miliony subskrybentów, co w filmie zostaje zaznaczone jednym zdaniem, ale ogólnie jest to kolejny wątek o którym twórcy bardzo chcieli zapomnieć. Po „spaleniu” Wade'a dla mnie byłoby oczywiste, że najlepszym rozwiązaniem byłoby usunięcie go w cień i przekazanie pałeczki popularnej (więc w razie potrzeby zdolnej zyskać pomoc milionów graczy), ale nie „spalonej” jeszcze Art3mis – szczególnie, że namierzenie Wade'a po raz drugi stanowiłoby zagrożenie zarówno dla niej, jak i dla wszystkich osób będących pod skrzydłami ruchu oporu. (byłoby to oczywiście sprzeczne z fabuła książki, ale c'mon, twórcy filmu już i tak okroili ją nie do poznania) W filmie nie pada nawet taka propozycja, a Art3mis od razu oświadcza, że udzieli Wade'owi każdego niezbędnego wsparcia. I na tym, właściwie cała rola tej postaci (jak i wszystkich innych pozytywnych) się kończy – na udzielaniu wsparcia, czy też dawaniu motywacji bohaterowi, czy to głoszeniem płomiennych mów motywacyjnych, czy też zostaniem damselą w distresach, którą dzielny rycerzyk musi uratować... smutne. 

Zbliżamy się już do końca mojego żalposta, ale muszę wspomnieć jeszcze o puencie całego filmu. Otóż w ostatnich scenach widzimy Wade'a w objęciach jego nowej dziewczyny Art3mis, jak sobie siedzą w dizajnersko urządzonym lofcie, a jego głos (bohatera, nie loftu) z offu oświadcza, że zakazał używania w OASIS centrów lojalnościowych i postanowił, że symulacja będzie wyłączana na dwa dni w tygodniu. I jest to zakończenie złe na tak wielu poziomach, że aż nie wiem, od czego zacząć.

Oto twój klucz do milionów monet, młody padawanie. Empatię możesz zostawić za drzwiami.
Wade bowiem wypowiada się tu z pozycji bogatego gościa z fajna dziewczyną, któremu biedni frajerzy mogą naskoczyć, nawet jeśli odetnie ich od świata. Bo tym w ostateczności jest wyłączenie OASIS. Twórcy filmu bardzo wygodnie osadzili wszystkich bohaterów w jednym mieście (nie omieszkając wcisnąć komentarza, że „wow, nie wiedziałem, że mieszkamy tak blisko”, w domyśle „jakbyś częściej wychodził z OASIS, to byś się dowiedział”), książka jednak pokazywała, jak wirtualna rzeczywistość pozwala zorganizować się ludziom oddalonym o wiele kilometrów od siebie. Teraz Wade lekką ręką odbiera im możliwość komunikacji przez dwa dni w tygodniu, że już o pracy czy nauce (wątpliwych w filmowym uniwersum) nie wspomnę. W sumie może i słusznie, trudniej im będzie zorganizować protesty przeciwko jego polityce. Mam wrażenie, że siedzący w lofcie Wade zapomniał, jak bardzo beznadziejna była jego egzystencja na osiedlu przyczep i ani przez moment nie pomyślał, co by robił ze swoim życiem w ciasnej przyczepie, z ciągle nowymi, przemocowymi facetami swojej ciotki, gdyby ani on, ani oni nie mieli w tym czasie innych zajęć. I nie zadał sobie pytania, ilu ludzi jest w tej chwili w podobnej sytuacji. 

Przy czym jako widz nie wierzę też w rozwiązanie problemu centrów lojalnościowych. Wiecie, takie rzeczy można rozwiązać tylko stosując odpowiednie prawo, które ukróciłoby wykorzystywanie dłużników do niewolniczej pracy, a korporacjom odcięło wszystkie drogi, jakimi dałoby się obejść zakazy. Och, Wade z pewnością mógł zabronić tworzenia dowolnych konstruktów w swojej grze, ale co jeśli teraz Złe Korpo karze dłużnikom robić dokładnie to samo co dotychczas, tylko u siebie w domu? Brak szczegółów nie ułatwia mi uwierzenia w rozwiązanie problemu. 

I tak zamiast miłej rozrywki dostałam film, w którym nie ma niczego, co było fajne w powieści, na kanwie której powstał. Zamiast spójnych nawiązań popkulturowych mamy paradę wszystkich postaci, do których wytwórnia ma prawa, a dziadzio Spielberg macha palcem przed nosami tej dzisiejszej młodzieży i wygania ich na dwór, bo internet to źródło wszelkich problemów. Ciężko się to ogląda. 

Redy Player One
Reżyseria: Steven Spielberg
2018

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...