niedziela, 28 października 2018

"Korpożycie świnki morskiej" Paulien Cornelisse


Kiedy tylko zobaczyłam tę książkę w zapowiedziach, było jasne, że muszę ją przeczytać. Przy czym na początku spodziewałam się raczej fabuły, w której korporacyjna świnka morska (zwykły zwierzak domowy, trzymany w miejscu pracy dla towarzystwa i relaksu pracowników jak koty w niektórych bibliotekach) opowiadałaby nam o życiu swoich „kolegów z pracy” z bezkompromisowej, zwierzęcej perspektywy. Tymczasem im więcej dowiadywałam się o książce, tym bardziej czułam, że potężnie się rozczaruję. Nie tylko dlatego, że moje przewidywania odnośnie fabuły okazały się zupełnie błędne.

Fabuła „Korpożycia świnki morskiej” to mniej więcej rok z życia Cavii, pracownicy korporacyjnego działu komunikacji. Cavia jest singielką, ma kilku znajomych z pracy i zwyczajne rozterki samotnej kobiety po trzydziestce. Ach, i zapomniałabym, jest świnka morską.

I właśnie z tym mam problem – zupełnie nie rozumiem, dlaczego autorka w niektórych rolach swojego wiekopomnego dzieła postanowiła obsadzić antropomorficzne świnki morskie (przy czym to są jedyne antropomorficzne zwierzęta w powieści). Może moje niezrozumienie wynika z nieznajomości języka holenderskiego, może w tamtejszej kulturze i języku istnieją jakieś powiedzonka czy skojarzenia związane ze świnkami morskimi, które nadają tej decyzji sensu tudzież zabawnego zabarwienia (na zasadzie, powiedzmy, umieszczenia w polskiej humorystycznej powieści o pracownikach korporacji szczurów, bo wiecie, korposzczury, ha ha). Jednak nawet jeśli taki kontekst istnieje, tłumaczenie jest go pozbawione, a to sprawia, że wybranie akurat tego zwierzęcia na bohaterkę wydaje się bezzasadne.

I jasne, autorka nie ma obowiązku tłumaczyć się czytelnikowi z każdej swojej decyzji artystycznej, ale w tym przypadku z tej decyzji właściwie nic nie wynika. Bardzo łatwo zapomnieć, że czytamy o śwince morskiej, bo poza lakonicznymi wstawkami o mokrym futerku nic na to nie wskazuje. Nie wiem jak was, ale mnie strasznie irytują takie puste zabiegi literackie, którym brak jakiegokolwiek uzasadnienia, funkcji i ciężaru w utworze. Cavia mogłaby równie dobrze być zwykła kobietą o nietypowym imieniu. Bezbarwną jako bohaterka, dodajmy. Nasza korpoświnka jest bowiem ciepłą kluchą, której rzeczy w życiu raczej się przydarzają, niż są efektem dążeń samej zainteresowanej. Brak jej zawodowych ambicji (wbrew temu, co twierdzi blurb), romantycznych zresztą też (co akurat może być plusem, bo ileż można czytać o kobietach rozpaczliwie poszukujących drugiej połówki nawet jeśli się do tego nie przyznają?). Charakteru też jej brak. Nie wiemy też niczego o jej rodzinie, a jedyną informacja o przeszłości są wiadomości przesyłane od byłego chłopaka. Możemy przyjąć, że to był świadomy zabieg ze strony autorki – może chciała stworzyć postać everymana, z którą każdy były lub obecny pracownik korpo mógłby się łatwo utożsamiać?... Cóż, nigdy nie byłam pracownicą korpo, więc najwyraźniej nie potrafię docenić genialnego pomysłu.

Mogło też chodzić o to, żeby na tle przeciętnej Cavii barwniej wypadli jej współpracownicy. Sęk w tym, że są strasznie stereotypowi, a dowiadujemy się o nich za mało, żeby zdołali z ram tych stereotypów wyjść czy też je zdekonstruować. I tak mamy recepcjonistę, który jest typowym przystojnym gejem, lubiącym imprezy i zmieniającym partnerów jak rękawiczki. Mamy szefową HR-u, będąca typową ambitną singielką stawiającą na karierę, mamy też koleżankę, która stara się godzić rolę żony i matki z pracą zawodową. Żadne nie jest pełnowymiarową postacią, żadne nie ma zwykłych, ludzkich problemów, poza tymi, które wynikają z ich klisz. A mimo to wypadają ciekawiej od Cavii.

Zostawmy już może niewydarzonych bohaterów i przejdźmy do (równie niewydarzonej) fabuły. Składa się ona z krótkich rozdziałów, z których każdy opisuje mniej lub bardziej istotny epizod z życia Cavii. Taka konstrukcja mocno kojarzy mi się z powieścią w odcinkach i miałam wrażenie, że przynajmniej część rozdziałów była projektowana jako seria krótkich, satyrycznych historyjek do opublikowania w czasopismach, a resztę dopisano wyłącznie po to, żeby całość lepiej wypadła w formie książkowej. Przy czym nie ma tu spójnej fabuły i o ile początek i koniec tworzą jakąś klamrę, to zawartość między nimi sprawia wrażenie chaotycznej. Poza tym bezbarwność bohaterów powoduje, że trudno mi się było przejąć tym, co im się przytrafiało.

„Korpożycie świnki morskiej”
miało być powieścią humorystyczną. Najwyraźniej jestem kompletnie niekompatybilna z holenderskim poczuciem humoru, bo nie było tu żadnej sceny, która wydałaby mi się zabawna (za to było mnóstwo takich, które uznałam za nieco żenujące). Autorka zapewne dość trafnie punktuje absurdy pracy w korporacji i relacje między kolegami z jednego openspace'u (przynajmniej jeśli większość tych relacji ma stanowić skrępowanie i chowanie się po kątach przed przełożonymi), ale brak w tym wszystkim lekkości i jakiejkolwiek finezji. Mnie nie śmieszy.

Krótko mówiąc, ta powieść to marnotrawstwo czasu i pieniędzy, a jej jedyną zaletą jest fakt, że nawet ja dałabym radę przeczytać ją w jeden wieczór, bo czyta się bardzo sprawnie (głównie przez bardzo krótkie rozdziały, szerokie interlinie i takież marginesy). Przy czym największą jej wadą jest potworna nijakość, której nie dała rady zrekompensować nawet moja ponadprzeciętna sympatia względem świnek morskich. Szczerze mówiąc za pieniądze wydane na tę książkę mogłam nakupować natki pietruszki – karmienie nią moich osobistych kawii domowych byłoby znacznie bardziej satysfakcjonujące od czytania. Nie popełniajcie mojego błędu.
Tytuł: Korpożycie świnki morskiej
Autor: Paulien Cornelisse
Tytuł oryginalny: De verwarde cavia
Tłumacz: Sylwia Walecka
Wydawnictwo: Muza
Rok: 2018
Stron: 262

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...