wtorek, 27 listopada 2018

"Szczęściarz" Marcin Jamiołkowski

Po dwuletniej przerwie (i kilkukrotnym przekładaniu daty premiery) w końcu w moje łapki trafił czwarty już tom cyklu o Herbercie Kruku, warszawskim magu. Poprzednia trylogia stanowiła pewną zamkniętą całość i autor sugerował już, że w czwartym tomie klimat opowieści nieco się zmieni i zaczniemy nową przygodę, przynajmniej w pewnym stopniu. I nie wiem, czy to dłuższa przerwa pomiędzy tomami zniekształciła mi percepcję, ale mam wrażenie, że zmiany są nie tylko fabularne, ale także w sposobie prowadzenia narracji.

„Szczęściarz” to tak naprawdę dwa w jednym. Tom składa się z „Zaginionej” - mikropowieści będącej de facto kryminałem oraz Szczęściarza”, czyli powieści właściwej. I o ile tytułowy utwór jest bezpośrednią kontynuacją trzech poprzednich tomów... To znaczy częściowo bezpośrednią, bo główny boss został już pokonany, a większość wątków jako tako zamknięta, niemniej tamtejsze wypadki mają konsekwencje, które bohaterowie ciągle odczuwają i które rzutują na bieżącą fabułę. „Zaginiona” natomiast jest utworem bardzo autonomicznym – pomimo występowania tych samych bohaterów i osadzenia w uniwersum można ją czytać zupełnie niezależnie bez większych strat. I może właśnie nad „Zaginioną” najpierw się pochylę, bo była przyjemnie odświeżająca.
Mamy tutaj klasyczną intrygę kryminalną (nie mylić z nudną. Przyznam, że rozwiązaniem autor mnie zaskoczył, co jest nie lada osiągnięciem) – oto do Herberta sączącego poranną kawę na mieście podchodzi młoda dziewczyna i próbuje wymusić zajęcie się sprawą zaginionej koleżanki. Splot niefortunnych zdarzeń sprawia, że nic z tego nie wychodzi, ale nieco później Kruk przyjmuje zlecenie na zrobienie porządku z pewnym urządzeniem multimedialnym w Fotoplastikonie, które wyświetla zupełnie nie ten materiał, który na nie wgrano. I, cóż za zaskoczenie, okazuje się, że obie sprawy się łączą.
Mam wrażenie, że ktoś ze znajomych zadrwił z Jamiołkowskiego, że bohaterowie urban fantasy to zawsze konkretni faceci, detektywi jacyś po przejściach, ogólnie ciężko doświadczeni mroczni goście od kryminalnej roboty, a jego Kruk to taki ta ot, krawczyna, z mroczną stroną miasta nieotrzaskany i gdzie mu do panteonu miejskich magów-detektywów, skoro nie obijają mu mordy w każdym tomie. Na co Jamiołkowski rzekł: „Taaak? No to potrzymaj mi piwo, ja ci tu zaraz pokażę warszawskiego Dresdena w akcji”. I powstała „Zaginiona”.
Nie chcę przez to powiedzieć, że bohaterowie przeszli jakąś gruntowną przebudowę, wręcz przeciwnie – Jamiałkowski raczej dopasował schemat kryminalnej urban fantasy do skrojonych już bohaterów. A oni cudownie wręcz się w nim odnaleźli. W poprzednich powieściach miała pewien problem z niezbalansowaną, niedająca czytelnikowi chwili oddechu narracją. Tutaj też dzieje się dużo, ale ponieważ śledztwo ma raczej wymiar rozmów ze świadkami i wyszukiwania poszlak niż pościgów z bronią w ręku, czytelnik nie czuje się osaczony przez fabułę, a tempo opowieści jest znacznie bardziej wyważone.
Co z kolei daje szansę na rozbudowanie relacji między postaciami, czyli platonicznym trójkątem Anna – Hubert – Zazel (z czym wcześniej w natłoku akcji różnie bywało. A częściej nie bywało). Zwłaszcza relacja Huberta z Anną zasługuje na wzmiankę, bo jest to chyba przykład najrzadszego związku w literaturze: przyjaźni między bohaterami różnych płci. Jasne, Herbert, zwłaszcza po pijaku lubi sobie porozważać, co by było gdyby, ale zawsze dochodzi do wniosku, że próba pchnięcia sprawy w romantyczną stronę przyniosłaby więcej szkód niż korzyści, a pani detektyw zdaje się podzielać to zdanie. Między obojgiem jest bardzo fajna chemia i rzadko zdarza mi się czytać o dwójce tak dobrze zgranych partnerów. Zazel ma tu rolę głównie elementu komicznego, sidekicka rozładowującego napięcie i wprowadzającego zabawny chaos, ale w przeciwieństwie do wielu tego typu postaci (i czasem do samego siebie z poprzednich odsłon) nie jest irytujący.
Można chyba założyć, że po napisaniu trzech powieści rozmiłowany w ekstremalnie krótkiej formie Jamiołkowski nauczył się wyważać dłuższe fabuły.

Świnka, która ma Wam pomóc dotrzeć do końca notki.
Założenie to zdaje się potwierdzać „Szczęściarz”. Tutaj Herbert Kruk porzuca ściganie kryminalistów na rzecz powrotu do szerszego zakresu obowiązków. Oto bowiem chroniący dotąd Warszawę order Virtuti Militari został zniszczony i zaczynają się dziać rzeczy dziwne i straszne. Do miasta przybywa nowy gracz – Lewiatan. I z jakichś niezrozumiałych przyczyn chce spotkać się z magami. Których w mieście jest oprócz Herberta dwoje. A to dopiero początek dziwów.
W „Szczęściarzu” autor wrócił do znanej sobie formuły – jest mniej kameralnie, za to akcji szybciej, więcej i bardziej globalnie. Dzieje się bardzo dużo, jednak znowu nie jest to taki natłok, jak w poprzednich książkach. Autor skupił się nie tylko na spektakularnych fajerwerkach (grupowy wrestling marmurowych posągów w Łazienkach anyone? Choć akurat z tą sceną mam problem, bo autor założył, że od takiego widowiska ludzie będą uciekać w popłochu. Osobiście obstawiałabym raczej dzikie tłumy nagrywające filmiki komórkami), ale też na bardziej subtelniejszym budowaniu klimatu czy opisywaniu tej magicznej strony Warszawy.
A ważnym elementem klimatu jest magia. U Jamiołkowskiego jest ona bardzo intuicyjna (nie ma żadnych uniwersalnych formuł, każdy mag musi odkryć swój własny styl kształtowania mocy) i bardzo wrośnięta w miejską tkankę. W „Szczęściarzu” widać to jeszcze bardziej niż w poprzednich tomach, z dwóch powodów. Po pierwsze, autor wykorzystał jako miejsca akcji (przynajmniej w niektórych scenach) ikoniczne wręcz zabytki Warszawy – Zamek Królewski, Łazienki, nawet PKiN, więc nawet ktoś, kto miasto zna głównie z przebitek w dzienniku telewizyjnym zobaczy coś znajomego. Z drugiej strony pojawiają się też miejskie ciekawostki (podejrzewam, że nie jakoś bardzo niszowe, ale jednak), które zadowolą nieco bardziej wymagających czytelników. Po drugie, postanowił na nowo opowiedzieć najbardziej znane warszawskie legendy (w przypadku niektórych recykling zaczął się już wcześniej, ale teraz dostaliśmy bardziej całościowy obraz. Ładnie wyszło).
W związku z eskalacją fabuły, trochę ucierpieli bohaterowie. Jamiołkowski wycofał się raczkiem z części poczynionych wcześniej założeń, dotyczących relacji Anny i Herberta, po czym... do nich wrócił w drugiej części powieści. A najdziwniejsze jest to, że całość wypadła bardzo naturalnie (do tej pory nie mogę rozkminić, jak mu się to udało).
Przy czym Herberta dopadają konsekwencje wcześniejszych decyzji. Przy poprzednim tomie sarkałam, że jak na cywila zbyt mało uwagi poświęca on brutalnym metodom, jakimi się posługuje. Tutaj zostaje skonfrontowany z ich konsekwencjami i wygląda na to, że robi to na nim odpowiednie wrażenie. Niestety, Jamiołkowski nie jest autorem poświęcającym zbyt wiele uwagi bezpośredniemu życiu wewnętrznemu swoich bohaterów (najlepsze interakcje wychodzą mu przez pokazywanie, nie opisywanie i autoanalizę), więc odczuwam pewien niedosyt autorefleksji Kruka. Ale jest poprawa.
Czwarty tom (i jednocześnie w pewnym sensie pierwszy nowego podcyklu) uważam za nadspodziewanie udany. Mam nadzieję, ze autor będzie się dalej rozwijał w tym kierunku. Miło byłoby też, gdyby od czasu do czasu uraczył nas opowiadaniami z Herbertem i spółka w roli głównej, w których zajmowałyby ich sprawy pomniejsze niż ratowanie Warszawy przed chaosem. W każdym razie, czekam niecierpliwie na kolejna odsłonę.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Genius Creations
Tytuł: Szczęściarz
Autor: Marcin Jamiołkowski
Cykl: Herbert Kruk
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok: 2018
Stron: 374

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...