Moja przygoda z Rice zaczęła się od „Wampira Lestata”. Podobał mi się, więc sięgnęłam po „Królową Potępionych” i przeżyłam rozczarowanie – książka tak mnie wynudziła, że porzuciłam ją w połowie. Niezrażona, sięgnęłam po serię o Śpiącej Królewnie. Tym razem nieustające porno znudziło mnie po jednym rozdziale (nie macie pojęcia, jak bardzo książka polegająca na epatowaniu tylko i wyłącznie erotyką potrafi być nudna). Chyba w tym momencie powinnam porzucić wszelka nadzieję, że Królowa Wampirów napisze coś strawnego, ale na horyzoncie pojawiła się trylogia o wilkołakach. Doszłam do wniosku, że skoro z pierwszym elementem klasycznego tandemu poszło całkiem nieźle, to i z drugim się uda. Nie myliłam się. W pewnym sensie.
Kiedy Reuben jechał pisać artykuł o wystawionej właśnie na sprzedaż rezydencji po zaginionym Feliksie Nidecku (lokalnej znakomitości), nie przypuszczał, że to małe wydarzenie tak bardzo zmieni jego życie. Nie wiedział, że ukąszenie tajemniczej bestii zmieni go w coś, co nie jest ani człowiekiem, ani zwierzęciem. Czy ta przemiana to błogosławieństwo czy klątwa?
Przyznam szczerze, że styl Anne Rice chyba nie jest dla mnie. Długie, rozwlekłe opisy nieistotnych szczegółów tylko w niewielkim stopniu budują nastrój. Najdobitniej to widać na samym początku, kiedy to dwójka bohaterów włóczy się po rezydencji, podziwiając las, las, las, trochę detali architektonicznych i las. Doprawdy, mogli sobie tę wycieczkę krajoznawczą skrócić przynajmniej o połowę lasu. Poza tym autorka lubi wracać do kwestii, które już poruszała. I tak Reuben przynajmniej raz na dwa rozdziały myśli, jak bardzo rezydencja pasowałaby do jego ojca i jak szczęśliwy byłby, mogąc w niej pisać. Z taką samą częstotliwością (i bardzo podobnymi frazami) opiewa urodę sekwojowych lasów i niezwykłość Feliksa Nidecka. Naprawdę autorko, wiemy. Nie trzeba nam o tym ciągle przypominać.
Inna rzecz, że jeśli autorka akurat nie powtarza fraz, opisy wychodzą jej bardzo plastycznie. Zwłaszcza te dotyczące stanów po przemianie bohatera w wilkołaka. Rice świetnie oddaje zarówno przeżycia bestii (nie tak całkiem potwornej, choć, jak to bestia, brutalnej), jak i Reubena w ludzkiej postaci, który zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli akurat nie porasta sierścią, to stał się zupełnie innym człowiekiem. Fajnie też wychodzą opisy scen erotycznych, mimo że czasem trochę kiczowate (zwłaszcza pierwsza z nich. Przy jej czytaniu miałam nie dające się odpędzić skojarzenia z furries, a nie są to skojarzenia dobre i do tego jeszcze psują nastrój. Jeśli zechcecie sobie wyguglać, kim właściwie furries są, to ostrzegam, że większość tego, co wam wyskoczy będzie 18+) i jest ich na mój gust trochę za dużo.
Ale tym, co najbardziej mi odpowiada jest kreacja obrazu wilkołaka. Nie jest to może nic odkrywczego, właściwie wilkołaki Rice są takie, jak wampiry Rice (i może dlatego sprawiają całkiem przyzwoite wrażenie) – potwory w ludzkiej skórze, które mimo ludzkich uczuć i pewnej szlachetności, ciągle pozostają zabójczymi bestiami (albo odwrotnie). Oczywiście są piękne jako ten Jacob ze „Zmierzchu”, ale zdecydowanie nie przypominają tamtejszych puchatych wilczków. Z drugiej strony, nie są też bezrozumnymi monstrami w szale zabijania, jak przedstawiał je choćby Stephen King.
Fabuła jest... trochę rozczarowująca. Skupia się na odkrywaniu przez Reubena nowego siebie, a inny wątek pojawia się dopiero pod koniec i w taki sposób, że miałam nieprzyjemne wrażenie, jakby autorka dopiero po dwóch trzecich powieści zorientowała się, że przydałby się wzbogacić akcję. Zupełnie niepotrzebnie, moim zdaniem, bo przez to całość wydaje się niespójna. W ogóle mam wrażenie, że Rice, pisząc swoich bohaterów, idzie trochę na łatwiznę. Wszyscy są piękni i bogaci, nie muszą się martwić o to, co będzie z ich pracą, skoro w nocy biegają na czterech łapach a kiedyś trzeba spać. Z jednej strony rozumiem, że to taka konwencja gatunku z rodzaju tych, co bogaty amant w harlequinach. Z drugiej, o ileż ciekawiej by było, gdyby przemiana powodowała trochę więcej problemów.
Możecie odnieść wrażenie, że ta notka to jedna wielka litania zażaleń. Być może, ale większość z nich wynika z faktu, że trochę nie po drodze mi ze stylem akurat tej autorki. O bohaterach czyta się przyjemnie, choć poznajemy ich głównie przez pryzmat reubenowego wilkołactwa, poza irytującymi detalami jest też sporo bardzo fajnych (dla mnie osobiście był nim pierwszy z „momentów”, kiedy to Reuben-wilkołak praktycznie modli się, żeby jego partnerka nie rozmyśliła się w ostatniej chwili, bo musiałby zrezygnować z planów. Jeszcze nie zdarzyło mi się trafić na scenę, gdzie męskiemu bohaterowi postałaby w głowie taka myśl. Może posypią się zarzuty, że to nierealistyczne, myśleć o tym w trakcie uniesień, ale kurczę, myślę, że postawę wilkołaka należałoby jednak propagować). Ale najważniejsze, że ta książka po prostu „się czyta”. I sięgnę po część drugą, może będzie miała więcej spójnej fabuły.
Kiedy Reuben jechał pisać artykuł o wystawionej właśnie na sprzedaż rezydencji po zaginionym Feliksie Nidecku (lokalnej znakomitości), nie przypuszczał, że to małe wydarzenie tak bardzo zmieni jego życie. Nie wiedział, że ukąszenie tajemniczej bestii zmieni go w coś, co nie jest ani człowiekiem, ani zwierzęciem. Czy ta przemiana to błogosławieństwo czy klątwa?
Przyznam szczerze, że styl Anne Rice chyba nie jest dla mnie. Długie, rozwlekłe opisy nieistotnych szczegółów tylko w niewielkim stopniu budują nastrój. Najdobitniej to widać na samym początku, kiedy to dwójka bohaterów włóczy się po rezydencji, podziwiając las, las, las, trochę detali architektonicznych i las. Doprawdy, mogli sobie tę wycieczkę krajoznawczą skrócić przynajmniej o połowę lasu. Poza tym autorka lubi wracać do kwestii, które już poruszała. I tak Reuben przynajmniej raz na dwa rozdziały myśli, jak bardzo rezydencja pasowałaby do jego ojca i jak szczęśliwy byłby, mogąc w niej pisać. Z taką samą częstotliwością (i bardzo podobnymi frazami) opiewa urodę sekwojowych lasów i niezwykłość Feliksa Nidecka. Naprawdę autorko, wiemy. Nie trzeba nam o tym ciągle przypominać.
Inna rzecz, że jeśli autorka akurat nie powtarza fraz, opisy wychodzą jej bardzo plastycznie. Zwłaszcza te dotyczące stanów po przemianie bohatera w wilkołaka. Rice świetnie oddaje zarówno przeżycia bestii (nie tak całkiem potwornej, choć, jak to bestia, brutalnej), jak i Reubena w ludzkiej postaci, który zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli akurat nie porasta sierścią, to stał się zupełnie innym człowiekiem. Fajnie też wychodzą opisy scen erotycznych, mimo że czasem trochę kiczowate (zwłaszcza pierwsza z nich. Przy jej czytaniu miałam nie dające się odpędzić skojarzenia z furries, a nie są to skojarzenia dobre i do tego jeszcze psują nastrój. Jeśli zechcecie sobie wyguglać, kim właściwie furries są, to ostrzegam, że większość tego, co wam wyskoczy będzie 18+) i jest ich na mój gust trochę za dużo.
Ale tym, co najbardziej mi odpowiada jest kreacja obrazu wilkołaka. Nie jest to może nic odkrywczego, właściwie wilkołaki Rice są takie, jak wampiry Rice (i może dlatego sprawiają całkiem przyzwoite wrażenie) – potwory w ludzkiej skórze, które mimo ludzkich uczuć i pewnej szlachetności, ciągle pozostają zabójczymi bestiami (albo odwrotnie). Oczywiście są piękne jako ten Jacob ze „Zmierzchu”, ale zdecydowanie nie przypominają tamtejszych puchatych wilczków. Z drugiej strony, nie są też bezrozumnymi monstrami w szale zabijania, jak przedstawiał je choćby Stephen King.
Fabuła jest... trochę rozczarowująca. Skupia się na odkrywaniu przez Reubena nowego siebie, a inny wątek pojawia się dopiero pod koniec i w taki sposób, że miałam nieprzyjemne wrażenie, jakby autorka dopiero po dwóch trzecich powieści zorientowała się, że przydałby się wzbogacić akcję. Zupełnie niepotrzebnie, moim zdaniem, bo przez to całość wydaje się niespójna. W ogóle mam wrażenie, że Rice, pisząc swoich bohaterów, idzie trochę na łatwiznę. Wszyscy są piękni i bogaci, nie muszą się martwić o to, co będzie z ich pracą, skoro w nocy biegają na czterech łapach a kiedyś trzeba spać. Z jednej strony rozumiem, że to taka konwencja gatunku z rodzaju tych, co bogaty amant w harlequinach. Z drugiej, o ileż ciekawiej by było, gdyby przemiana powodowała trochę więcej problemów.
Możecie odnieść wrażenie, że ta notka to jedna wielka litania zażaleń. Być może, ale większość z nich wynika z faktu, że trochę nie po drodze mi ze stylem akurat tej autorki. O bohaterach czyta się przyjemnie, choć poznajemy ich głównie przez pryzmat reubenowego wilkołactwa, poza irytującymi detalami jest też sporo bardzo fajnych (dla mnie osobiście był nim pierwszy z „momentów”, kiedy to Reuben-wilkołak praktycznie modli się, żeby jego partnerka nie rozmyśliła się w ostatniej chwili, bo musiałby zrezygnować z planów. Jeszcze nie zdarzyło mi się trafić na scenę, gdzie męskiemu bohaterowi postałaby w głowie taka myśl. Może posypią się zarzuty, że to nierealistyczne, myśleć o tym w trakcie uniesień, ale kurczę, myślę, że postawę wilkołaka należałoby jednak propagować). Ale najważniejsze, że ta książka po prostu „się czyta”. I sięgnę po część drugą, może będzie miała więcej spójnej fabuły.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis.
Możecie odnieść wrażenie, że ta notka to jedna wielka litania zażaleń. Serio, nie przejmuj się. Ostatnio co chwilę takie piszę. Dlaczego fantastyka już mi nie wystarcza?! ; ( Bo ostatnio odnoszę wrażenie, że wszystko co ciekawe, zostało już przeczytane i napisane. Reszta to odcinanie kuponów od popularnych dzieł.
OdpowiedzUsuńJa nawet lubię tę pewną schematyczność w fantastyce, byle to tylko było fajnie napisane. Ale akurat Rice, okazuje się, nie bardzo mi leży, a autora z ciekawym i charakterystycznym stylem brak. Większość fantasy wygląda, jakby była napisana przez jedną osobę...
UsuńMam dokładnie tak, jak Ty. Czytałam z wielkim zachwytem o Lestacie (ale to było ze dwadzieścia lat temu), potem próbowałam czegoś innego Rice, bez powodzenia. A "Dar wilka" nawet miałam na oku... I chyba dobrze, że się nie skusiłam.
OdpowiedzUsuńHm, ja myślę, że problem tkwi w realiach. Ta osiemnastowieczna lestatowa Francja była ciekawa sama w sobie i nawet jak opisy były rozwlekłe, to nie nudziły, bo opisywały nieznane. Ale jak tu się zachwycać rozwlekłym opisem czegoś, co można sobie obejrzeć za oknem (no dobrze, może lasy sekwojowe nie koniecznie każdy może, ale one u Rice, jak i miasto z resztą, nie mają żadnego charakterystycznego rysu...)?
UsuńTak, pewnie tak. Poza tym wtedy (to znaczy te dwadzieścia lat temu) nie było jeszcze takiego wysypu książek o wampirach, temat był niezakatowany, świeży (o ile to dobre słowo w tym przypadku) i pokazany od nowej strony.
UsuńJa akurat styl Anny Rice lubię, chociaż teraz to już ine to samo, co Kroniki wampirów :)
OdpowiedzUsuńKiedyś jakoś lepiej było.;)
Usuń