„Szpital kosmiczny” to taki cykl, który od dawna mnie kusił z różnych miejsc czy to internetów, czy to reala. I w końcu Luby przytargał mi pierwszy tom z biblioteki. Tego faktu nie mogłam zignorować.
„Szpital kosmiczny” to pierwszy tom cyklu o tym samym tytule i jest zbiorem opowiadań (jak zdążyłam się zorientować, nie jedynym, ale powieści też jest kilka). W jego skład wchodzi pięć tekstów („Lekarz”, „Szpital”, „Kłopoty z Emily”, „Kłopotliwy gość” i „Przybysz z zewnątrz”. Patrząc na te tytuły mam wrażenie, że autor – czy może raczej polski wydawca - miał do ich wymyślania taką samą smykałkę, jak ja), które mają formę typowego kryminału lub, jak kto woli, scenariusza odcinka serialu „Dr House”. Ot, jest medyczna zagwozdka, którą trzeba rozwikłać, bo pacjent nam zejdzie, a w międzyczasie szczypta rozwoju bohaterów. Nic fabularnie nowego od czasów Sherlocka Holmesa, co nie znaczy, że jest nudno.
Ale może o fabule i innych takich istotnych dla recenzji kwestiach później. Teraz chciałabym zając się kwestią, która niespodziewanie mnie podczas lektury dopadła. Widzicie, „Szpital kosmiczny” został pierwszy raz wydany w 1962 roku (a pierwsze opowiadanie napisano nawet pięć lat wcześniej) i to widać. Może nie na pierwszy rzut oka, bo sam tekst jakoś mocno się nie zestarzał, ale wprawny obserwator czytając o świecie zupełnie fikcyjnym zauważy, czym różniła się namacalna rzeczywistość autora od współczesnej rzeczywistości czytelnika. Na przykład, kiedy jeden z bohaterów zostaje oskarżony o spowodowanie wypadku, śledczy zbierają tylko zeznania świadków. Współczesny pisarz, planując taką scenę, musiałby w pierwszej kolejności zastanowić się, jak wyeliminować monitoring, dla niego i czytelników będący kwestią oczywistą. White nawet się o nim nie zająknął, bo w latach pięćdziesiątych powszechny monitoring był wizją równie fantastyczną, co międzyplanetarny szpital i autor po prostu wybrał tę drugą opcję. Albo taka scenka: do lekarza podchodzi sanitariusz z propozycją zastrzyku pobudzającego. Lekarz się godzi, zastrzyk dostaje ale boli bardziej niż powinno, na informację o czym sanitariusz mówi, że to normalne, bo tej igły użył wcześniej na dwóch innych chętnych i się stępiła. Dla współczesnego lekarza to nie do pomyślenia, a co dopiero (imaginuje sobie współczesny czytelnik) dla takiego z dalekiej przyszłości. Jednak dla pisarza było to jak najbardziej normalne, bo w czasach, kiedy opowiadanie powstawało, jednorazowe igły i strzykawki były jedynie nowinką dyskutowaną w kręgach medycznych. Że już pominę milczeniem metody tresury pewnego kosmicznego gada, bo każdy współczesny behawiorysta na ich wspomnienie dostałby palpitacji.
Przytaczając te przykłady (nie będące jedynymi; przynajmniej tak samo fascynujące jest (nie)opisywanie kobiet przez White’a. Zawsze fascynuje mnie, gdy ówczesnym autorom jak najbardziej mieściły się w głowach galaktyki pełne fantastycznych stworzeń, natomiast kompletnie brakowało tam miejsca dla kobiet na odpowiedzialnych stanowiskach. Ot, takie czasy) chciałam zaznaczyć jedynie fakt, że fantastyka, przez swoje opisywanie krain odległych (czy to w czasie, czy dowolnie pojmowanej przestrzeni, czy też w jednym i drugim) wcale nie uwolniła się od naleciałości i uprzedzeń „tu i teraz”. Wymaganie tego od niej jest zwyczajnie głupie, bo autor to, co wymyśli, przecedza przez filtr doświadczeń, a doświadczenia z kolei łączą go ze współczesnością. Tu zakończę może rzucanie truizmami i zabiorę się za informacje istotne dla recenzji.
Fabuły poszczególnych opowiadań skupiają się na zagadkach medycznych i trzeba przyznać, że całkiem zgrabnie autorowi te zagadki powychodziły. Moim zdaniem, pod względem konstrukcji najlepszy jest „Lekarz”, bo w nim jeszcze autor nie objawiał irytującej z czasem maniery konstruowania narracji na zasadzie „wiem, ale nie powiem” (gdzie wie główny bohater, ale ani kolegom po fachu, ani czytelnikowi nie powie. W pewnym momencie zaczęło mi się to kojarzyć ze współczesnymi powieściami młodzieżowymi, gdzie nie można niczego powiedzieć bardziej doświadczonym dorosłym, bo jeszcze nie daj boże przyjdą i rozwiążą problem). Trochę inną strukturę ma „Szpital”, bo tutaj autor skupia się raczej na wprowadzeniu i pokazaniu rozwoju nowej postaci niż na zagadkach (oraz wyczuwam krytykę pacyfizmu, bardzo łopatologiczną). Głównych postaci zasadniczo mamy dwie. Pierwszą jest O’Mara, bohater pierwszego opowiadania i drugoplanowy bohater kolejnych tekstów. Poza tym, że tępy wygląd przeszkadzał mu w uzyskaniu pracy odpowiadającej kwalifikacjom (bo O’Mara to piekielnie inteligentny facet. Swoją drogą, kompletnie mnie nie przekonuje to założenie fabularne. Że wiecie, facet wygląda jak tępy głaz, więc niech te głazy łupie), wiemy o nim zasadniczo niewiele. Zdecydowanie bardziej zależało autorowi na ekspozycji drugiego bohatera, doktora Conwaya. W pierwszym tekście, w którym występuje, przeżywa przyspieszony proces dojrzewania, jak, nie przymierzając, bohater współczesnej młodzieżówki, ale ogólnie jest postacią dość dobrze skonstruowaną. Ot, gdyby jakiś serial z gatunku medycznych procedurali jakimś cudem rozgrywał się w kosmosie, Conway byłby bardzo akuratną główną postacią męską.
Tak sobie narzekam na „Szpital kosmiczny”, ale ostatecznie bardzo przyjemnie się go czytało. Widzicie, to jest ten typ SF, który na swój użytek nazywam startrekowym. Opowiada on o tym, ze ludzkość jednak na stare lata zmądrzała i nie dość, że się sama nie wybiła, to jeszcze nie tłucze się z nowo poznanymi kosmitami, a we współpracy z nimi tworzy wysoce humanitarne projekty. To bardzo optymistyczna wizja, ale po tym katastroficznym SF, jakim się od dłuższego czasu karmiłam, bardzo mi smakowała. Z pewnością przeczytam kolejny tom.
Tytuł: Szpital kosmiczny
Autor: James White
Tytuł oryginalny: Hospital Station
Tłumacz: Wiktor Bukato
Cykl: Szpital kosmiczny
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2002
Stron: 272
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.