„Marley i ja” to swego czasu była książka szalenie popularna (nawet ją zekranizowano, choć to już dobrych parę lat po największej fali popularności w Polsce). Budziła dość skrajne opinie – spotykałam się z zachwytami nad wzruszającą historią i z pełnymi grozy i oburzenia komentarzami o nieodpowiedzialnych właścicielach, którzy nie potrafili się odpowiednio zająć swoim psem. Chciałam więc sama się przekonać, cóż budziło takie gorące emocje (zwłaszcza, że takie mniej lub bardziej oparte na faktach książki o zwierzętach lubię tak samo, jak fantastykę). Tymczasem okazało się, że to po prostu książka o rodzinie z niesfornym psem.
Dla niezorientowanych przypomnę może, że książka jest po prostu zapisem trzynastu lat życia labradora Marleya widzianych oczami jego właściciela i autora jednocześnie. Całość ma formę ułożonych chronologicznie rozdziałów opisujących pojedyncze, co ważniejsze epizody z życia psa i jego rodziny, od wyboru szczeniaka, aż po kres jego życia. Całość nie jest może napisana wybitnie, literacko nie jest to żadna perełka, ale czyta się płynnie i przyjemnie (niebycie perełką literacką jest w ogóle sporym problemem w literaturze „zwierzęcej”. To ten typ, gdzie treść jest bardzo często faworyzowana ze szkodą dla formy).
Podtytuł brzmi „Życie, miłość i najgorszy pies świata” i przyznam szczerze, że nieco mnie rozczarował. Rozumiecie, po najgorszym psie świata spodziewałam się jednak czegoś więcej niż garść frustrujących zwyczajów i paniczny lęk przed burzą. Znaczy, rozumiem, że dla właścicieli mieszkanie z notorycznie niszczącym coś czworonogiem może być ze wszechmiar uciążliwe, ale… trochę nie rozumiem fenomenu tej książki. Bo Marley to zwyczajny pies. Jasne, niewychowany pomimo starań opiekunów i nadpobudliwy, który z pewnością sprawiałby mniej kłopotów biegając po rozległej farmie niż mieszkając w małym domku na Florydzie, ale, no, w rozszarpywaniu poduszek nie widzę nic, co mogłoby z niego zrobić gwiazdę literatury. Myślę, że sukces powieści wynikał nie z tego, że autor opowiada fenomenalną historię, albo że wybitnie pisze. Wziął się stąd, że wreszcie, po setkach opowieści o najwspanialszych, najgrzeczniejszych i najniezwyklejszych psach ktoś napisał o zwyczajnym. I czytelnicy-psiarze (bo nie oszukujmy się, po powieści o zwierzętach najczęściej sięgają ludzie, którzy sami je kochają) mogli z zachwytem odnaleźć tam kawałek swojego nieidealnego przyjaciela, na zasadzie „O, Marley grzebie w śmietniku zupełnie jak mój Azor!”. Niemniej, ja psa nie mam i czułam tylko lekkie rozczarowanie.
Przy czym nie chcę napisać, że to jest zła książka. W skali szkolnej dałabym jej mocne trzy z plusem. Przygody Marleya bywają zabawne. Poza tym, w przeciwieństwie do autorki opowieści o kocie Deweyu, John Grogan rzeczywiście skupił się w swojej książce na psie. Są tam ludzie, bo oczywiście rodzina w życiu Marleya, jak każdego psa, jest niezmiernie ważna, ale nie ma poczucia, że pod pretekstem opowieści o zwierzęciu autor zajmuje się historią swojego życia. Dla mnie osobiście to wielki plus. Grogan nie zbacza też w stronę przesadnego sentymentalizmu i choć bywają fragmenty w sposób oczywisty nacechowane uczuciowo, to zawsze są na miejscu i czytelnik nie ma wrażenia, że autor go próbuje szantażować emocjonalnie.
W sumie nie żałuję czasu spędzonego na lekturze. Może nie jest to dzieło wybitne, ale całkiem sympatyczne czytadło. Na wakacje jak znalazł.
Autor: John Grogan
Tłumacz: Agnieszka Lis, Magda Papuzińska
Tytuł oryginalny: Marley & Me
Wydawnictwo: Pierwsze
Rok: 2006
Stron: 344
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.