Jakiś czas temu narzekałam na irytujące praktyki wydawnictw. Dość naturalne wydaje się pociągnięcie tematu (miałam to zrobić dawno temu oczywiście, ale jestem ciężkim przypadkiem nieogaru). Bo przecież nie tylko wydawcy irytują czytelników – równie często, jeśli nie częściej, robią to autorzy.
Przy czym, jak zwykle, pragnę zauważyć, że jest to całkiem subiektywny wybór praktyk irytujących mnie. Innych może irytować coś zupełnie innego, więc jak ktoś ma coś do dodania, to jak najbardziej jestem otwarta na dyskusję. Tymczasem lecimy.
1. Niekończenie serii
Ja wszystko rozumiem. Wiem, że po kilkunastu niekiedy latach pisania jakiegoś cyklu można kompletnie stracić o niego zapał i sympatię. Wiem, że w pewnym momencie można się po prostu znudzić, a w polskich realiach zaliczki wydawców nie zachęcają do łupania kolejnych tomów. No i w końcu pisanie to jednak rodzaj sztuki (a przynajmniej tzw. zajęcia kreatywnego) i wymaga głębszego zaangażowania niż, powiedzmy, układanie kostki brukowej.
Notkę będą ilustrować losowe fotki moich książkowych glacjałów. |
Ale to wszystko nie zmienia faktu, że niekończenie cykli pozostaje irytujące. Bo widzicie, wychodzę z założenia, że autor, pisząc tom pierwszy jakiejś większej całości, coś mi, jako czytelnikowi obiecuje. Jasne, płacę tylko za pierwszy tom i pierwszy (czy tam kolejny, który akurat wychodzi) dostaję, ale istnieje obietnica dalszej opowieści, która być może jest jednym z silniejszych przesłanek, aby w ogóle dokonać zakupu poprzednich części. Więc nie dostając zakończenia, czuję się oszukana kłamliwą reklamą.
I pół biedy jeszcze, kiedy każdy tom cyklu stanowi zamkniętą całość – wtedy autorowi łatwiej wybaczyć. Ale z mojego doświadczenia wynika, że tendencję do porzucania swoich opowieści mają właśnie autorzy, którzy rozbijają ją równomiernie na wszystkie planowane tomy. Wstyd.
2. Lobotomia imperatywem
Czasami autor ma pomysł na świetną scenę czy wątek. No po prostu super plot twist, myśli sobie autor. Problem polega na tym, że żaden z jego bohaterów nie nadaje się, aby w takiej scenie wziąć udział. Żaden bowiem nie ma odpowiedniego charakteru, żeby wypaść w niej naturalnie. Rozsądny autor w tym momencie ciężko wzdycha i odkłada pomysł do wykorzystania w jakimś innym dziele. Niestety, nie wszyscy są rozsądni. Niektórzy są tak oczarowani swoim geniuszem, że wolą rozwalić budowaną niekiedy przez kilka tomów konstrukcję postaci, żeby tylko daną scenę napisać. A to zawsze jest strzał w kolano.
Przyznam szczerze, że taka dezynwoltura charakterologiczna jest charakterystyczna głównie dla fanfików. Niestety, zdarza się też uznanym autorom. Na przykład takiej Mai Lidii Kossakowskiej. Która jednej z bohaterek swojego cyklu anielskiego kazała zmienić się z rozgarniętej, zdolnej i empatycznej, choć z racji izolacji niedoinformowanej dziewczyny w bezwolną, głupiutką lalę, która wszystko, co jej powiedzą łyka jak młody pelikan. A to wszystko po to, żeby wykorzystać ją w jednej scenie, która w ostatecznym rozrachunku niewiele wnosiła.
3. Seryjna nekromancja
Nie chodzi tu bynajmniej o wskrzeszanie bohaterów – to czasem da się zrobić sensownie. Chodzi o dopisywanie kolejnych tomów do tych serii, których definitywne zakończenie wcześniej się deklarowało. To nigdy nie kończy się dobrze (a przynajmniej ja nie znam takiego przypadku).
Widzicie, rozumiem eksploatowanie świata. To czasem nawet fajnie wychodzi, zwłaszcza, jeśli autor w jakiś tam sposób planował dalsze wykorzystanie świata. To poszerza możliwości opowiadanych historii i pozwala fanom dowiedzieć się więcej o obiekcie fanostwa.
Żal mam raczej do tych autorów, którzy po kilkunastu latach postanawiają dopisać kolejny tom to historii, w której zakończenie nie za bardzo pozostawiało jakiekolwiek pole manewru. Takie rzeczy nigdy nie prezentują literackiego poziomu co najmniej zbliżonego do oryginalnej serii. A ponieważ często są gorsze i kalają wspomnienia czytelników… Cóż, boli.
4. Branie czytelnika za idiotę
Może przybierać różne formy. Albo autor przypomina nam po pięć razy na rozdział jakąś informację, albo tłumaczy rzeczy najprostsze. W każdym razie ja zawsze mam ochotę zakląć szpetnie, kiedy autor na przestrzeni dwóch akapitów pięć razy powtarza informację, że na padoku śmierdzi (tak, zrozumiałam za pierwszym razem. Nie, powtarzanie tego w kółko nie wzmacnia efektu) a któryś z bohaterów jest dowódcą jednostki (nie mam pamięci złotej rybki, nie zapomnę przez pół stroy). Nie lubię, kiedy traktować mnie jak durnia.
Po części mam wrażenie, za taką manierę pisarska odpowiedzialne są te wszystkie kursy kreatywnego pisania. Tam bowiem uczy się, że zdania mają być krótkie, słownictwo proste, a kluczowe informacje należy od czasu do czasu powtarzać. Niestety, często przybiera to formy niestrawne dla czytelnika bardziej wyrobionego.
5. Niekonsekwencja światotwórcza
Coś jak w punkcie o lobotomii imperatywem, tylko w odniesieniu do tworzonego świata. I spotykane zwłaszcza w cyklach.
Widzicie, zdarza się czasem, że autor opisze sposób działania jakichś rzeczy, aby w następnym tomie wyjaśnić go zupełnie inaczej. Wiecie, ja rozumiem, że być może autor w międzyczasie wpadł na sensowniejszy pomysł i chciał go wprowadzić (a w kolejnym wydaniu wszystko zostanie ujednolicone), ale przydałoby się chociaż w przedmowie wyjaśnić taką decyzję. Bo w przeciwnym razie fani serii, którzy są z nią od samego początku, poczują niesmak. A już zupełnie żenujące są sytuacje, kiedy autor zmienił jakieś prawidła świata tylko dlatego, że zapomniał, jak je wcześniej opisał…
Szczerze mówiąc, znalazłoby się jeszcze parę irytujących rzeczy. Ale najczęściej są związane z niedostatkami warsztatu pisarskiego i myślę, że nie ma sensu się nad nimi rozwodzić. Niedostatki warsztatu bowiem mówią same za siebie. No, chyba że macie ochotę jednak się porozwodzić w komentarzach, to nie krępujcie się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.