Wybierając sobie lektury z tematem „zwierzęcym” staram się stawiać na będące literaturą faktu. Wiecie, w literaturze fikcji (że nieudolnie skalkuję angielski termin) autorzy często popadają w cukierkową tkliwość i bezczelne granie na emocjach, wypisując jednocześnie niestworzone rzeczy i niepotrzebnie uczłowieczając zwierzęcych bohaterów. „Wilk zwany Romeo” jest w tym kontekście dość niezwykły – to rodzaj pamiętnika, spisany przez obserwatora niewiarygodnych (jakby wyciągniętych z filmu Disneya) zdarzeń. Aż dziwne, że jak dotąd nikt jeszcze tej opowieści nie zretellingował.
Nick Jans mieszka na Alasce, w pobliżu parku krajobrazowego. Spokojna okolica, piękne widoki, senne miasteczko. Pewnego dnia pojawia się wilk. Też nic szczególnego, gość co prawda rzadki i niezła gratka dla lokalnych miłośników przyrody, ale nie pierwszy przecież. Ot, pokręci się i zniknie, jak wiele wilków przed nim. Jednak ten czarny basior okazał się inny. Wracał. I to regularnie. Mało tego: wracał głownie po to, żeby bawić się z wyprowadzanymi przez mieszkańców miasta psami. Gdyby to był film familijny, mielibyśmy jakiś łzawy happy end. Niestety, rzeczywistość nie chce być filmem familijnym.
Nick Jans relacjonuje historię wilka dość sucho, przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę, z jak wielką fascynacją podchodzi do tego fenomenu. W sumie może to i lepiej – osobiście wolę konkretny opis wydarzeń, zrównoważony i w miarę możliwości racjonalny od emocjonalnych wywodów i mistycznych pierdów, niech więc skupia się na twardych danych i relacjach świadków (co, swoją drogą, robi zaskakująco rzetelnie. Oby więcej autorów prezentowało takie samozaparcie w riserczu). Nie jest może wybitnym literatem (to raczej kolejny przykład autora, który pisze przyzwoicie, ale popularność zdobył raczej ze względu na przedstawianie interesujących wydarzeń niż interesujący warsztat), ale czyta się go przyjemnie.
Paradoksalnie, bardziej od samego wilka (którego motywacji, mimo szczerych chęci, nie jesteśmy w stanie odgadnąć. Choć możemy próbować, co Jans ochoczo robi) zainteresowały mnie reakcje okolicznej ludności. Bo przykra prawda jest taka, że jeden nieagresywny wilk jest znacznie mniej niebezpieczny dla ludzi, niż ludzie dla niego. Niefrasobliwość, z jaką mieszkańcy traktują, było nie było, dzikie zwierzę to proszenie się o wypadek. Przy czym zauważyłam ciekawe różnice między Europejczykami i Amerykanami. Widzicie, u nas jak gdzieś zaczyna grasować dzikie zwierzę, niewadzące nikomu, nienaprzykrzające się, ale potencjalnie niebezpieczne, to zgłasza się to odpowiednim służbom i po prostu tamtędy nie chodzi. Na Alasce za to mamy na przykład faceta, który bierze specjalnie swoje małe wnuki na spacer w teren, gdzie widziano wilka, odgrażając się, że zastrzeli tego cholernego futrzaka…
Paradoksalnie wieść o Romeo nie rozchodzi się tak szeroko, jak możnaby się spodziewać. Sprawą interesują się najwyżej lokalne media. Teraz Romeo byłby bohaterem internetu…
Opowieść o łagodnym wilku zwanym Romeo, który uwielbiał bawić się z psami niestety nie kończy się dobrze. Dla mnie ta historia na zawsze pozostanie opowieścią o tym, jak cwaniaczki i idioci przez swoją głupotę i zacietrzewienie oraz brak szacunku dla czegokolwiek, co jest od nich słabsze niszczą piękno tego świata (wiem, że to brzmi pompatycznie, ale jakbym pisała coś o pięknie natury, brzmiałobym dla odmiany jak ekobełkot). Warto przeczytać tę książkę choćby po to, żeby zdać sobie sprawę, jak bardzo tacy ludzie wpływają na to, co się wokół nas dzieje (w obliczu padających drzew jest to wyjątkowo aktualny przekaz).
Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Marginesy.
Tytuł: Wilk zwany Romeo
Autor: Nick Jans
Tytuł oryginalny: A Wolf Called Romeo
Tłumacz: Adam Pluszka
Wydawnictwo: Marginesy
Rok: 2016
Stron: 366
Autor: Nick Jans
Tytuł oryginalny: A Wolf Called Romeo
Tłumacz: Adam Pluszka
Wydawnictwo: Marginesy
Rok: 2016
Stron: 366
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.