Harda Horda to jedna z tych inicjatyw w światku fantastycznym, która nieodmiennie budzi moje ciepłe uczucia. Takoż, kiedy pojawiła się opcja przeczytania kolejnej antologii grupy, „Hardych baśni” byłam zainteresowana. Poprzedni zbiór, „Harda horda”, bardzo miło mnie zaskoczył. I chyba w tym jest problem: wtedy nie wiedziałam czego się spodziewać. A teraz spodziewałam się bardzo wiele. I to chyba było za dużo.
Nie chcę przez to powiedzieć, że „Harde baśnie” to antologia kiepska, bo tak nie jest. Ale miałam nadzieję na teksty z efektem wow, a zamiast tego dostałam teksty dobre i bardzo dobre; do tego stopnia, ze jeden z nich otrzymał nominacje do nagrody im. Zajdla (choć przyznam, że gdybym miała wybrać, wytypowałabym zupełnie inne opowiadanie). I pewnie gdyby nie wybujałe oczekiwania, byłabym bardzo zadowolona z lektury.
Ale może przejdźmy do omawiania samych opowiadań, bo mimo łączącego je motywu przewodniego są to teksty i style tak różne, że jakakolwiek próba omówienia ich zbiorczo musiałaby zawieść.
Zbiór otwiera opowiadanie Ewy Białołęckiej „Demon w studni” jest nieco inny niż pozostałe. Przede wszystkim nie jest retellingiem żadnej znanej historii tylko baśnią wymyślona przez autorkę. Opowiada o straszliwym demonie, od wieków nieszczęśliwym trafem uwięzionym w studni, a wywabionym stamtąd siła opowieści. Jest to historia napisana zgodnie z wszelkimi prawidłami sztuki i bardzo przyjemna w czytaniu, ale na emocje mi nie zadziałała. I chociaż autorka popisała się tu kreatywnością, to jednak pozostał mi pewien niedosyt.
„Sen nocy miejskiej” Magdaleny Kubasiewicz jest tym opowiadaniem, które uzyskało tegoroczna nominacje do Zajdla. Nie powiem, autorka napisała całkiem przyjemną historię w całkiem przyjemnym settingu. Mamy więc urban fantasy i mamy dziewczynę, na którą rzucono klątwę snu. I już wiadomo, że rozgrywane będą motywy ze „Śpiącej królewny”. Tym razem jednak to nie królewna jest główna bohaterką, a specjalistka, którą poproszono o zbadanie i zdjęcie klątwy. I jest to postać ciekawa, bo młoda wiedźma, potężna, ale ze względu na obiekt zainteresowań i naturalnych talentów (czyli klątwy właśnie) niezbyt mile widziana na salonach. I jak ostateczny twist fabularny jest dość przewidywalny, tak chętnie poczytałabym jeszcze jakieś teksty o tej bohaterce i tym uniwersum.
„Białe” Aleksandry Zielińskiej mocno odstaje klimatem od poprzednich opowieści. Tutaj mamy coś z pogranicza weird fiction i postapo. Tytułowe Białe to rodzaj dziwnego zjawiska, które nadeszło z bieguna, przynosząc epokę lodowcową oraz dziwną chorobę. Każde zwierzę dotknięte Białym zaczyna podlegać coraz silniejszym wynaturzeniom, a w końcu podąża ku anomalii. Ale Białe przyniosło też własne stworzenia. I jedno z nich, dziewczynkę, przygarnęła rodzina głównej bohaterki. Ona i siostra nie były dla znajdy zbyt miłe, a i rodzice szybko pożałowali decyzji, bo dziecko z Białego było na tyle inne, żeby wywołać głębokie poczucie doliny niesamowitości. Gdy Kaczka (jak przezywały ją siostry) urosła, odeszła. Ale Białe jest nieubłagane, ndachodzi, a z nim powróciła dziewczyna. To bardzo specyficzny tekst, wybrzmiewa w nim atmosfera schyłku i nieuchronności zagłady. Mamy też sporo skomplikowanych relacji w tej kameralnej historii. Z pewnością warto się zapoznać.
„Potwór z lasu” Martyny Raduchowskiej to pierwszy typowy retelling w zbiorze. Napisany w charakterystycznym dla autorki stylu i klimacie, nawiązuje do „Czerwonego Kapturka”. Główna bohaterka mieszka z matką w chacie w lesie. Matka w stosunku do niej jest nadopiekuńcza, bo kiedy dziewczyna była jeszcze małym dzieckiem, ledwie wyrwała ją z paszczy wilka. Dlatego też matka nigdzie nie pozwala jej wychodzić samej. Ale nastolatkę już nie tak łatwo utrzymać w domu. Mamy więc bardzo dobrze napisane toksyczne relacje oraz bardzo satysfakcjonującą pointę opowiadania, przy tym sama historia czyta się świetnie. Dziwi, że to nie ona dostała nominację do Zajdla.
Agnieszka Hałas postanowiła w „Różach dla świętej Elżbiety” postanowiła po swojemu opowiedzieć historię hagiograficzną. Główna bohaterką nie jest jednak Elżbieta, ale zakochany w niej mężczyzna. Który, tak się składa, jednocześnie jest nieśmiertelnym magiem, a do tego muzykiem (wyczuwam mocne duchowe podobieństwo do Krzyczącego w Ciemności). To bardzo subtelna historia, oparta na łagodnych emocjach i motywie miłości platonicznej, co jest obecnie mało popularnym wyborem.
„Krok przed tobą” Anny Kańtoch łączy dwa wątki: postaci z baśniowej krainy przeniesionej do naszego świata oraz legendę o dopplegangera. Opowiadanie ma ciekawy klimat (trochę z pogranicza weird ficton) i część o dramacie baśniowej postaci w realnym świecei naprawdę była ciekawa, ale ostatecznie tekst okazał się nie dla mnie. Nie porwał mnie szczególnie i bardzo szybko wywietrzał z pamięci.
Anna Nieznaj odwołała się do tradycji fanfików i napisała własny. „Zazula, kukułeczka moja” jest bowiem rasowym fanfikiem „naprawiającym” postać Bohuna z „Ogniem i mieczem”. Przyznam, że to jedno z moich ulubionych opowiadań, bo sama jestem team Bohun i interpretacje (oraz pewne nagięcie kanonu) Nieznaj trafiają w moja osobistą dziesiątkę. Przy czym sam tekst jest tez bardzo sprawnie napisaną historią alternatywną względem powieści Sienkiewicza, swoistym „co by było gdyby”, które czyta się z prawdziwą przyjemnością. Jest też ciekawym odzewem na ubolewania, ze polska popkultura nie umie czerpać i przetwarzać z kanonicznych wzorców (nie to, co Brytyjczycy, prawdaż). Okazuje się, że umie, jeśli tylko dać jej przestrzeń.
Anna Hrycyszyn zaprezentowała nam drugie opowiadanie o detektywie Fiksie. Musze przyznać, że miałam wysokie oczekiwania, bo poprzednie naprawdę mi się spodobało (napiszę w końcu o „Skafandrze i meloniku”, serio). I jednak troszkę się zawiodłam. W „Detektyw Fiks i śmierć w czerwonym pokoju” tytułowy detektyw wraz ze swoją asystentką Jaśminą rozwiązują tytułową zagadkę śmierci lokalnego magnata. Z tym, że rola samego detektywa jest raczej niewielka i pierwsze skrzypce gra asystentka, ona też (jak w poprzednim opowiadaniu zresztą) prowadzi narrację. Narratorką była też w poprzednim opowiadaniu, więc nic nowego, ale… „Śmierć w czerwonym pokoju” nie porwała mnie tak, jak oczekiwałam. Przy czym technicznie nie można jej niczego zarzucić: kompozycja jest zgrabna, styl płynny, a i sama fabuła, choć ogólnie dość przewidywalna, zaskakuje w drobnych szczegółach. Może po prostu zabrakło mi wzajemnych interakcji Jaśminy i Fiksa, które wcześniej były istotną częścią narracji, a tutaj autorka mocno zmarginalizowała na rzecz zupełnie innej relacji? Sama nie wiem.
Milena Wójtowicz też postanowiła wrócić do świata, który już kiedyś czytelnikom przedstawiła. „Sześć koszulek z łabędziami” rozgrywa się w uniwersum znanym z „Post scriptum” i „Vice versa”, jednak bohaterowie znani z powieści nie są szczególnie istotni i pojawiają się niejako gościnnie. Sam tytuł opowiadania też trochę zwodzi: sugeruje inspiracje „Dzikimi łabędziami”, tymczasem jedyne nawiązanie do baśni tkwi w tytułowych koszulkach. Są, mają magiczne właściwości i łabędzia na przodzie i to w sumie tyle. A sama fabuła opowiada o tym, jak to pracownicy pewnego brzeskiego zakładu po kolei ulegli przypadkowej zombifikacji. I to jest całkiem pocieszne opowiadanie, takie typowo rozrywkowe, ale brakuje mu jakiegoś mocniejszego uderzenia. Koniec końców, spodziewałam się ciekawszego tekstu.
Krystyna Chodorowska poszła w fantastykę bliskiego zasięgu. „Ten, co pośród lodów” rozgrywa się na Spitsbergenie dotkniętym katastrofą klimatyczną: lodowce prawie całkowicie zanikły, wraz z nimi większość fauny arktycznej z niedźwiedziem polarnym na czele, a skoro ziemia jest już na wierzchu, interesują się nią wielkie koncerny wydobywcze. Trzeba więc wysłać badaczy, żeby sprawdzili, co się na miejscu da zrobić. I jedną z takich badaczek jest główna bohaterka. Przyznam, że mimo że technicznie tekstowi nie mam nic do zarzucenia, to nie zrobił też na mnie żadnego wrażenia. Ot, przeczytane, zapomniane. No i jako chyba jedyny w zbiorze nie jest ani retellingiem, anie nawiązaniem do żadnej historii.
Aneta Jadowska „Klątwę Hexenwaldu” osadziła w swoim sztandarowym uniwersum Thornu. Spotkamy też najbardziej rozpoznawalną bohaterkę, czyli Dorę Wilk. Od razu dodam: opowiadanie można spokojnie czytać bez znajomości cyklu. Właśnie w ten sposób je czytałam i nie czułam się zagubiona. Poza tym jest to tekst bardzo sprawnie napisany, z dobrym tempem (to istotne, bo mamy do czynienia z kryminałem z dodatkiem akcji), co prawda czysto rozrywkowy, ale solidny i satysfakcjonujący. Autorka bierze na tapet historię o Jasiu i Małgosi, ale postanawia ją pokazać od zupełnie innej strony, czyli robi coś dla retellingów dość klasycznego. I to działa jak złoto.
Martę Kisiel bardzo lubię w opowiadaniach, choć w powieściach jest dla mnie bardzo ciężkostrawna. I tutaj mamy kolejny przykład potwierdzający tą zależność. Zaryzykowałabym tezę, że „Idzie, powtarzał wiatr” jest najciekawszym tekstem w zbiorze. Inspirowany jedną z baśni braci Grimm ma też klimat z nimi kojarzony: ciężki, ponury i mroczny, klimat nieuchronnej kary za podłość i okrucieństwo, za złamane słowo i pychę. A zaczęło się od tego, że lokalny władca wezwał śmiercichę, żeby zrobiła porządek z jego martwą żoną. Jestem nieco zdziwiona, ze ten tekst nie dostał zajdlowej nominacji.
A na koniec zmieniamy zupełnie klimat, gdyż Aleksandra Janusz postanowiła pójść w klimaty humorystyczne, może lekko pratchettowskie nawet. Bohaterką „Życzenia Wróżki chrzestnej” jest tytułowa Wróżka. Mieszka sobie w krainie baśni ze swoim mężem smokiem i niestety, brakuje jej asertywności. Księżniczki, przyzwyczajone, że dotąd spełniała ich życzenia i rozwiązywała problemy, mimo że zamężne już i dzieciate, dalej oczekują od niej wsparcia, bo a to przychówkiem trzeba się zająć, a to suknię nagle zniszczoną naprawić, na wszystkich przyjęciach się stawić, bo nie wypada inaczej… I taki oto przypadek mamy tutaj: Wróżka znowu, kosztem własnego czasu i planów, musi ratować czyjś tyłek. Przyznam, że nie do końca wiem, co myśleć o tym opowiadaniu. Zawiera sporo bardzo ciekawych pomysłów (sam koncept różnych krain wyobraźni, które wpływają na przebywające tam osoby), ale jednocześnie brakuje mu tej iskry, która czytelnika przeszyje dreszczem (no i mocnej puenty). Choć oczywiście technicznie napisane jest bardzo dobrze.
I tak to się prezentuje. Wszystkie opowiadania w zbiorze są co najmniej dobre, ale zdecydowanie nie wszystkie do mnie przemawiają. Niemniej uważam, że warto się zapoznać, jeśli będziecie mieli okazję. Choćby dla tych kilku bardzo dobrych tekstów.
Książkę otrzymałam od jednej z autorek.
Tytuł: Harde baśnie
Autor: praca zbiorowa
Wydawnictwo: SQN
Rok: 2020
Stron: 570
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.