Kilka lat temu usłyszałam o inicjatywie, jaką jest Harda Horda. Ot, dwanaście (a potem trzynaście) autorek postanowiło się nieoficjalnie zrzeszyć, aby wzajemnie się wspierać, doradzać i mieć większą silę przebicia w ramach promocji swoich tekstów. Przyznam, że od razu zaczęłam żywić do inicjatywy ciepłe uczucia, bo poza autorkami szeroko znanymi były w niej i te panie, które nie miały do tej pory szczęścia do wydawców (bo fakt, że coś się wydało, ale słuch o autorze zaginął niekoniecznie musi świadczyć o marności dzieła tudzież braku potencjału komercyjnego autora. Przykładem niech będzie tułająca się przez lata od jednego niszowego wydawcy do drugiego Agnieszka Hałas czy Marta Kisiel, którą po pierwszej książce wydawca spisał na straty).
Dwa lata temu SQN zaczął wydawać raz do roku wypasione, bogato ilustrowane antologie (na ten rok też były ponoć jakieś plany, ale pandemia pokrzyżowała). W 2018 były to „Inne światy”, w zeszłym roku wyszła w tym formacie „Harda Horda”. Tom zawierał po jednym opowiadaniu każdej zrzeszonej autorki, a poza tym mnóstwo bardzo ładnych ilustracji (niestety, czarnobiałych ku pewnemu mojemu ubolewaniu). Pozwólcie, że pochylę się nad każdym tekstem z osobna. Są na tyle różne, że nie ma sensu omawiać ich w jakikolwiek sposób zbiorczo.
Dwa lata temu SQN zaczął wydawać raz do roku wypasione, bogato ilustrowane antologie (na ten rok też były ponoć jakieś plany, ale pandemia pokrzyżowała). W 2018 były to „Inne światy”, w zeszłym roku wyszła w tym formacie „Harda Horda”. Tom zawierał po jednym opowiadaniu każdej zrzeszonej autorki, a poza tym mnóstwo bardzo ładnych ilustracji (niestety, czarnobiałych ku pewnemu mojemu ubolewaniu). Pozwólcie, że pochylę się nad każdym tekstem z osobna. Są na tyle różne, że nie ma sensu omawiać ich w jakikolwiek sposób zbiorczo.
Antologię otwiera „Jawor” Marty Kisiel. To kreatywna wariacja na temat dziecięcej piosenki o jaworowych ludziach. Jak wiadomo, nie ma lepszego materiału do wywołania dreszczyku grozy, niż odpowiednio zrecyklingowana dziecięca rymowanka i tym tropem właśnie autorka podąża. Dodaje do tego leniwą atmosferę końca wakacji i znudzone dzieciaki, las, sekret z przeszłości i mroczne siły, o których się nie mówi i nie pamięta, ale które ciągle są obecne… Mój problem z tym opowiadaniem jest taki, że po mnie literacka groza spływa jak po kaczce, więc nie wiem, czy w ogóle powinnam ją oceniać. W każdym razie tekst ma swój klimat i prezentuje poziom solidnego rzemiosła, choć wybitny nie jest.
„Dróżniczka” Aleksandry Janusz to moim zdaniem wielki przegrany tegorocznych nominacji do nagrody Zajdla. Bo to naprawdę świetny tekst, który powinien się na liście znaleźć. To, że się nie znalazł uważam za wielkie nieporozumienie. Jest to opowiadanie, jakie rzadko się u nas pisze. Spokojne, melancholijne, wyważone. Technicznie rzecz biorąc, „Dróżniczka” to postapo, bowiem mamy tu do czynienia ze światem po katastrofie, gdzie konsekwencje efektu cieplarnianego doprowadziły do globalnego kryzysu. Cywilizacja zdołała się podźwignąć, nie bez ofiar jednak. Tytułowa dróżniczka to stara Japonka, w zasadzie relikt minionej epoki. Jej oczami obserwujemy nowy świat, podobny, a jednak tak rożny od starego. W zasadzie nie ma tu akcji, bo i jakie niespodziewane zwroty mogą się przydarzyć kobiecie u schyłku życia, mieszkającej w wyludnionym miasteczku i żyjącej wedle rutyny wypracowanej przez dziesiątki lat? Kiedy czytałam ten tekst, w tle, z tyłu głowy pobrzmiewał mi jak refren cytat z Miłosza: „Innego końca świata nie będzie”.
„Tylko nie w głowę” to pierwszy tekst Ewy Białołęckiej po wielu latach milczenia i chciałabym wierzyć, że to zapowiedź powrotu pisarki do regularnej twórczości. Jest to wariacja na temat zombie apokalipsy, niby humorystyczna, ale jednak z łyżką dziegciu i z pobrzmiewającymi elementami autobiograficznymi (nie wiem, czy można używać pojęcia self insert w pozytywnym sensie, ale jeśli tak, to tutaj mielibyśmy właśnie coś takiego). Z jednej strony to zabawna opowieść o singielce, która próbuje przetrwać (i zapewnić przetrwanie swojemu kotu) w opustoszałym mieście opanowanym przez grzybowe zombie do czasu, aż ktoś ją znajdzie. Ponieważ przespała wybuch epidemii i ewakuację. Z drugiej gorzka pigułka jest taka, że przespała tę ewakuację, ponieważ nafaszerowała się przepisanymi przez terapeutę antydepresantami, a kot jest tak naprawdę głównym katalizatorem jej działań. Technicznie tekst jest napisany bardzo sprawnie i daje mnóstwo czytelniczej satysfakcji. Oby tak dalej.
Moje pierwsze spotkanie z Magdaleną Kubasiewicz nie było zbyt udane, natomiast jej opowiadanie zrobiło na mnie znacznie lepsze wrażenie (może autorce krótsza forma bardziej służy?). „Dokąd odeszły cienie” to (jako jedyne w zbiorze, choć tutaj każde opowiadanie zdaje się reprezentować nieco inny gatunek) typowe fantasy, rozgrywające się we własnym świecie. Bohaterem jest zawodowy nekromanta Noah wraz z asystentką. Podejmują się na zlecenie zbadać i w razie potrzeby wyegzorcyzmować pewien nawiedzony szlachecki dworek. Autorka bardzo sprawnie buduje klimat, rozmieszczając w swojej narracji mniejsze i większe twisty a na końcu pokazuje nam bardzo zgrabną puentę. Przy czym opowiadanie przyjemnie gra na emocjach i etyce czytelnika, wszystko w bardzo dobrym stylu, bez śladu taniego szantażu emocjonalnego. Chętnie przeczytałabym więcej historii o nekromancie i spółce, bo to bohaterowie, za którymi się po prostu tęskni (i jak stwierdzono w notce o autorce, ma być więcej, ale na razie nic o tym nie słychać).
Aleksandra Zielińska, jak sprawdziłam, jest autorką pisującą raczej teksty z pogranicza. I takie jest jej „Po drugie”, które nie do końca przechodzi test brzytwą Lema, ale nie ujmuje mu to jakości. Autorka porusza problem ciężkiego kalibru, mianowicie traumy rodzinnej po utracie starszego dziecka w wypadku spowodowanym przez młodsze. Opowiadanie jest tym bardziej poruszające, że narracja prowadzona jest właśnie z perspektywy młodszej siostry, która jest jeszcze za mała, żeby wypracować sobie mechanizmy ochronne, a rodzice mimo że świadomie starają się jej nie obwiniać, to jednak nie potrafią. Trzeba przyznać autorce, że z wielką subtelnością porusza ten mroczny temat, po kawałku odkrywając przed czytelnikiem całą złożoność sytuacji, uświadamiając, jak niezatarte, a jednocześnie na początku niewidoczne piętno może taka tragedia odcisnąć na normalnej, kochającej się rodzinie. To opowiadanie powinno zdecydowanie dostać jakąś nagrodę, niekoniecznie fantastyczną.
Opowiadanie Anny Hrycyszyn nieco mnie rozczarowało. Po lekturze jej tekstu w „Skafandrze i meloniku” (kiedyś o nim napiszę, słowo) miałam pewne konkretne, dość wysokie oczekiwania. Tymczasem „Z góry nie patrzą” jest co prawda bardzo ciekawe koncepcyjnie, ale kompletnie mnie nie chwyciło na poziomie emocjonalnym. Trzeba jednak przyznać, że wizja postapokaliptycznego świata (bardziej w duchu „Dróżniczki” niż „Stalkera” czy „Metro”) i przegranego życia bohaterki jest dość nietypowa i ciekawa.
„Zielona zemsta” Anety Jadowskiej to mój pierwszy kontakt z tą autorką. I o ile jej powieściowe cykle związane z Thornem jakoś nigdy szczególnie mnie nie interesowały, tak o Zielonym Jarze bardzo chętnie poczytałabym więcej historii. Wiecie, to nie jest może jakiś wybitny majstersztyk, ale wciąż fajne przygodowe opowiadanie z gatunku urban (rulal?) fantasy, z wyrazistymi bohaterami, satysfakcjonującym twistem i po prostu przyjemne w czytaniu.
„Szanowny panie M.” Anny Kańtoch to jedyne opowiadanie bez elementu fantastycznego. Jest to trochę wiktoriański kryminał, a trochę powieść grozy w stylu kolonialnym. Ma formę listu, który jedna z bohaterek pisze do tajemniczego pana M. A pisze z ogromną goryczą, bo choroba jej starszej siostry spowodowała roztrwonienie rodzinnego majątku, więc dla niej na posag nic nie zostanie (a o siostrze wiadomo, że i tak ślubu nie dożyje). Z jednej strony może trochę okrutne, ale z drugiej to całkiem wiarygodny psychologicznie obraz (teraz już dorosłego) rodzeństwa chorego dziecka. Tekst ma klimat bardzo charakterystyczny dla autorki, czuć w nim zaduch afrykańskich kolonii i ciężki cień zbrodni.
„Bezduch” Martyny Raduchowskiej jest opowiadaniem osadzonym w uniwersum „Szamanki od umarlaków” (czyli urban fantasy, przynajmniej na etapie pierwszego tomu) i rozgrywa się pomiędzy tomem drugim i trzecim, ale spokojnie można je czytać bez znajomości cyklu. Najbliżej mu chyba do horroru, ma mroczną i duszną atmosferę, a i fabuła raczej charakterystyczna dla gatunku. Oto bowiem zrozpaczony mag próbuje ożywić swoją zmarła niedawno żonę. I oczywiście coś musi pójść nie tak, a ostateczna cena będzie znacznie wyższa niż oczekiwał.
„Lot wieloryba” Mileny Wójtowicz to tekst specyficzny i zupełnie różny od znanych mi dotąd powieści autorki. Przede wszystkim, mamy tu antybohaterkę, drobną przestępczynię, która jest osobą bardzo antypatyczną, odpychającą i egoistyczną. Działa ona w świecie, w którym nasza rzeczywistość zmieszała się ze światem fae, więc po ulicach chodzą ludzie, elfy i przeróżne hybrydy, a kontrabandą bywają magiczne artefakty (są też latające wieloryby oczywiście). Przyznam, że kreacja bohaterki (będącej też narratorką) nieszczególnie do mnie przemawia, jakkolwiek sam pomysł jest całkiem ciekawy. No i zakończenie ociera się dość mocno o deus ex machina.
„Jest nad zatoką dąb zielony” Agnieszki Hałas to najbardziej złożony tekst w zbiorze. Spokojnie starczyłoby w nim tematów na dwa albo i trzy opowiadania, przez co niektórym czytelnikom może wydać się przeładowany, ale ja do nich nie należę. Czytałam opinię, że to opowiadanie o kontrowersjach związanych z digitalizacją umysłu, ale sama ten temat postrzegam jako raczej marginalny. Dla mnie wątkiem przewodnim jest umieranie. Umieranie chłopca chorego na nowotwór mózgu i rozpacz jego rodziców, towarzyszących mu w tej drodze aż do końca. Ale także umieranie kilkadziesiąt lat wcześniej jego pradziadka w oblężonym mieście. Mimo że łatwo byłoby przy takim temacie pójść w tanią czułostkowość czy łopatologiczny szantaż emocjonalny, autorce udało się tego uniknąć. Historia jest przejmująca i skłaniająca do refleksji, jedna z najlepszych w zbiorze.
Antologię zamyka „Ognisty warkocz” Anny Nieznaj. Jest to typowe SF z wątkiem rekolonizacji Ziemi po uderzeniu asteroidy. Wcześniej o tym nie wspominałam, bo autorki potraktowały temat bardzo szeroko, ale „Hardej Hordzie” przewodniczył motyw przekraczania granic. Tutaj mamy to wykorzystane chyba w najszerszym spektrum, bo autorka porusza temat metaforycznie przekraczanych granic śmierci i bardziej dosłownie czasu i przestrzeni. A także granic poznania, ponieważ główna bohaterka walczy o wystrzelenie w kosmos naukowej sondy. Doceniam to, choć opowiadanie nie chwyciło mnie za serce.
Przyznam, że do napisania tej recenzji zmotywowały mnie nominacje do tegorocznych Zajdli (bo sam zbiór czytałam już jakiś czas temu). Są w nim co najmniej dwa teksty, które zasługują na wyróżnienie i kolejne dwa autorek na tyle popularnych, że nominacja dla nich by nie dziwiła. Niestety, żaden do nagrody nominowany nie został i mam przez to poczucie pewnej takiej niesprawiedliwości dziejowej. Nie wiem, czy ostatecznie nominowane teksty wypadają lepiej czy gorzej (acz planuję się w najbliższej przyszłości dowiedzieć), ale szkoda. Straszna szkoda. Pozostaje tylko czytać i kupować.
Tytuł: Harda Horda
Autor: praca zbiorowa
Wydawnictwo: SQN
Rok: 2019
Stron: 560
Autor: praca zbiorowa
Wydawnictwo: SQN
Rok: 2019
Stron: 560
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.