„Pamięć zwana imperium” to jedna z tych książek, o których usłyszałam, zanim wyszły po polsku. I już wtedy wydała mi się całkiem interesująca. Dlatego jak tylko wydawnictwo Zysk i s-ka umieściło ją w swoich zapowiedziach, wiedziałam, że absolutnie muszę przeczytać.
Ambasadorka Mahit Dzmare zostaje w trybie pilnym wezwana do stolicy obejmującego ćwierć galaktyki Imperium Teixcalaanlijskiego, aby reprezentować interesy małej, acz wciąż jeszcze niezależnej stacji Lsel, z której pochodzi. Na miejscu dowiaduje się, że jej poprzednik nie żyje. Oficjalnie był to nieszczęśliwy wypadek, ale tylko ostatni naiwniak wierzyłby oficjalnym przekazom. Wkrótce okazuje się, że jeśli Mahit nie będzie ostrożna, może szybko podzielić los poprzedniego ambasadora. Poza tym, młoda kobieta musi wciąż walczyć o zachowanie niezależności swojej ojczyzny i nie dać się wciągnąć w wewnętrzne intrygi teixcalanlijskiego dworu (albo chociaż zachować kontrolę nad tym, w które z nich da się wciągnąć i dzięki temu ubić własne interesy). Przy okazji dobrze byłoby też dowiedzieć się, co tak naprawdę stało się jej poprzednikowi i kto za tym stoi. W obliczu niepokojów wstrząsających najwyższymi kręgami władzy imperium, nie będzie to łatwe zadanie.
Kiedy czyta się opis o galaktycznych imperiach i stacjach kosmicznych, łatwo ulec wrażeniu, że mamy do czynienia z typową space operą: statki kosmiczne, mniej lub więcej latania nimi i mnóstwo interakcji z obcymi. Tak też zresztą książka była promowana za granicą. I sporo czytelników się w ten sposób rozczarowało, bo „Pamięć zwana imperium” nie jest typową space operą. Akcja rozgrywa się stacjonarnie w stolicy imperium, planecie całej pokrytej aglomeracją i zwanej po prostu Miastem. Gatunkowo powieści najbliżej do thrillera politycznego, z tym, że rozgrywającego się w kosmosie.
I jest to thriller całkiem przyzwoity (abstrahując od tego, że akurat ten gatunek słabo znam). Intryga jest ciekawa i ładnie poprowadzona. Potrafi zaskoczyć czytelnika, jednocześnie unikając rozwiązań typu deus ex machina czy wykorzystywania tropów, co do których nigdzie wcześniej czytelnik nie dostawał wskazówek. Wbrew pozorom (i temu, co może sugerować opis z okładki) główną osią fabularną nie jest szukanie mordercy poprzednika Mahit; kobieta zdaje sobie sprawę z tego, że ustalenie, kto to zrobił, powiedziałoby jej, na czym w tym momencie stoi, ale nadrzędną kwestią pozostaje niedopuszczenie do podboju stacji. I to głównie na tym skupia się fabuła.
Przy czym to nie jest tak, że do fabuły nie mam żadnych zarzutów. Jak na debiutantkę Martine poradziła sobie bardzo dobrze, niemniej nie udało jej się uniknąć pewnych potknięć. Fabuła ma bardzo nierówne tempo: o ile na początku i na końcu dzieje się bardzo dużo, środek nadmiernie zwalnia. Głownie przez momenty, w których autorka przesadza z ekspozycją. I zdaję sobie sprawę, że trudno POKAZAĆ zawiłości jednego języka, pisząc w zupełnie innym, ale myślę, że bardziej doświadczony autor potrafiłby to lepiej wpleść w opowieść, tak żeby tempo akcji na tym nie cierpiało.
Wiele energii i czasu Martine poświęca budowaniu kultur w swoim świecie. Każdy rozdział otwierają dwa cytaty, dotyczące tego samego zagadnienia: jeden stacyjny, drugi teixcalanlijski i już na tym poziomie widać spore kontrasty (nieuniknione pomiędzy niewielką społecznością okrążającą niegościnne planety w metalowych puszkach a olbrzymim imperium liczącym tysiące planet). Autorka zaznaczyła odmienność imperialnej kultury nawet poprzez imiona: podczas gdy stacyjni noszą imiona i nazwiska zgodne ze znanym nam wzorcem, obywatele imperium mają imiona złożone z liczby i rzeczownika. I tak asystentka kulturowa Mahit (czyli przydzielona jej przez machinę biurokratyczną imperium urzędniczka mająca zapewnić gładkie funkcjonowanie w obcej kulturze) ma na imię Trzy Trawa-Morska. Niektórym ten zabieg może wydać się przekombinowany, ale do mnie trafia. Obie bohaterki sporo rozmawiają o równicach kulturowych, wiele miejsca poświęca się odmiennościom języka. Przy czym po przeczytaniu całego tomu wciąż znamy tylko centrum stolicy imperium, czego autorka nie omieszka nam sugerować.
Zarys fabuły aż prosi się o opowieść o ekspansji kulturowej czy kolonializmie. Ale to nie jest taka opowieść. Owszem, autorka umieszcza gdzieniegdzie pewnie wnioski odnośnie ekspansywności jednej kultury czy polityki kolonialnej, ale w sumie nic z tego nie wynika. Trochę szkoda, ale w opowieści, którą sobie wybrała i w miejscu, w którym ją osadziła trudno byłoby inaczej. Trochę szkoda, może następnym razem.
Z bohaterami mam pewien problem. Autorka potrafi ich świetnie kreować, dowodem na to niech będą postacie drugoplanowe: fascynująca doradczyni cesarza Dziewiętnaście Ciesak czy niemniej fascynujący poprzednik Mahit, Yskandr. Problem polega na tym, że absolutnie wszystkie postacie drugo- i trzecioplanowe są bardziej interesujące od dwóch głównych bohaterek. O Mahit wiemy, że jest bystra (disclaimer: sporo osób w swoich recenzjach zarzuca głównej bohaterce głupotę. Nie mam pojęcia, skąd to wynika. Owszem, Mahit podejmuje kilka głupich decyzji i ma pewne braki w wiedzy ogólnej o Teixcalaanlnie, ale trudno oczekiwać, żeby w przypadku kogoś, kto kulturę danego kraju zna tylko teoretycznie i jest bardzo zdesperowany było inaczej) i że kocha imperialną kulturę i język. O Trzy Trawie-Morskiej wiemy, że jest chorobliwie ambitna, ma ekstremalnie analityczny umysł i niemodną w imperialnym społeczeństwie fascynację barbarzyńcami (którym to mianem określa się wszystkich spoza imperium). I… tyle. Jasne, przygody obu kobiet czyta się przyjemnie i nie miałam większych problemów z podążaniem za ich poczynaniami, ale brakuje im charyzmy, która pozwoliłaby się czytelnikowi mocniej przywiązać.
„Pamięć zwana imperium” zdobyła w zeszłym roku nagrodę Hugo (chwała wydawcy, że wspomniał o tym dyskretnym napisem na górze okładki, a nie wielkim, nie pasującym do niczego kółkiem na środku, jak niektórzy). Szczerze mówiąc nie wiem, czy konkurencja była lepsza, czy nie, ale umówmy się: Hugo to plebiscyt. A plebiscyt to konkurs popularności, a nie walorów literackich. I „Pamięć zwana imperium” ma wszystkie cechy, które pozwalają takie plebiscyty wygrywać (a mnie po takie wygranej nie sarkać na gust większości): całkiem ciekawa fabuła, nie najgorszy pomysł, przystępny, ale nie bezbarwny język, rozmach wizji, posmak poruszania istotnych kwestii społecznych i wachlarz całkiem intrygujących bohaterów. Tak więc, mimo że historia w tomie pierwszym jest ładnie domknięta, czekam niecierpliwie na drugi tom.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Zysk i s-ka.
Tytuł: Pamięć zwana imperiumAutor: Arkady Martine
Tytuł oryginalny: A Memory Called Empire
Tłumacz: Michał Jakuszewski
Cykl: Teixcalaan
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2020
Stron: 384
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.