- Powiedz „Nigdy już” – rzucił Cień.
- Spierdalaj – odparł kruk. [149]
Gaiman to nazwisko mi znane. Kilka lat temu czytałam „Nigdziebądź” jego autorstwa i wtedy poczułam się zaczarowana magią świata Londynu Pod. Od tamtego czasu jednak nie sięgnęłam po żadną książkę tego autora i dopiero recenzje na blogu Arji uświadomiły mi, że czas najwyższy znowu coś tego pana przeczytać. Wybór mój padł na „Amerykańskich bogów”. I niby wszystko, co podobało mi się w „Nigdziebądź” mamy i w „Amerykańskich bogach”, nawet w lepszym wydaniu, bo przecież to powieść późniejsza i bardziej dopracowana. Ale mam z tymi bogami pewien problem…
Cień właśnie ma wyjść z więzienia. Nie może się już doczekać powrotu do ukochanej żony, kiedy spada na niego wiadomość o jej śmierci. W drodze na pogrzeb spotyka dziwnego faceta, który to proponuje mu pracę na stanowisku ochroniarza z dodatkowymi obowiązkami chłopca na posyłki. Cień, rad, nierad przyjmuje propozycję. Od tego czasu zaczynają się wokół niego dziać coraz dziwniejsze rzeczy. A nad Amerykę nadciąga burza…
Akcja książki jest zaskakująca i pełna nieprzewidzianych zwrotów. Jest też w najdrobniejszym szczególe przemyślana i dopracowana przez autora. Nic nie dzieje się przypadkiem, a jeśli przysłowiowa strzelba ma wystrzelić w ostatnim akcie, to pojawia się już w pierwszym. Mało tego, czytelnik często nawet nie wie, że ma do czynienia ze strzelbą. Na tym polu pan Gaiman przewyższył swoim kunsztem moje oczekiwania i bardzo mu się to chwali. Nie pozostawia też żadnego wątku bez zakończenia (czy to zakończenie jest satysfakcjonujące, już każdy czytelnik musi ocenić sam), nie istnieją sprawy zapomniane czy porzucone, bo wprowadzone tylko po to, żeby coś czytelnikowi udowodnić.
Język Gaimana bardzo mi przypomina sposób pisania Moore’a, chociaż humor jest subtelniejszy i mniej wulgarny. Brak tu wyszukanych fraz, ale tropiciele powiązań i wielbiciele zagadek będą mieli pełne ręce roboty. Dlatego mianowicie, że Gaiman ma słabość do dwóch rzeczy. Pierwszą jest zapożyczanie cytatów od innych autorów i parafrazowanie ich bądź wplatanie w tekst w formie niezmienionej. Odnajdywanie ich nie jest moją najmocniejszą stroną, ale ktoś, kto takie kalambury lubi, będzie się z pewnością świetnie bawił. Drugą z tych rzeczy jest nadawanie znaczących imion i nazw. Jest to też jeden z powodów, dla których uważam, że każdy, kto może, powinien Gaimana czytać w oryginale. Tutaj mamy do czynienia dodatkowo z bogami wszelkich mitologii, więc każdy, kto je choć trochę zna, będzie mógł pobawić się w detektywa i spróbować odgadnąć, jakie bóstwo się kryje pod danym nazwiskiem i dlaczego akurat pod takim. Co jest wadą? To, że autor ma skłonność do opisów niekiedy za bardzo naturalistycznych, co nie wszystkim może się spodobać. Mi dodatkowo przeszkadzał fakt, że opisy sikania (bądź wzmianki o nim) pojawiają się z fizjologiczną wręcz częstotliwością.
Przejdźmy teraz do mojego osobistego problemu. A są nim bohaterowie. Nie chodzi o to, że są źle skonstruowani, bo wręcz przeciwnie. Są skonstruowani bardzo dobrze, mistrzowsko wręcz, ale to mi właśnie przeszkadza. Nie mamy zbyt wielkiego dostępu do ich psychiki. Nie jest to dziwne, bo któryż człowiek ogarnie procesy myślowe boga, albo czy powinniśmy poznać życie wewnętrzne bohatera o imieniu Cień, który jako ten cień powinien być niedostępny i tajemniczy? Mimo swej poprawności przeszkadzało mi to bardzo i sprawiło, że książka przez większą część swojej objętości ciągnęła mi się niczym stara guma od kaleson. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie wszystkim to musi przeszkadzać.
Po skończonej lekturze mam wrażenie, że książka podobała mi się mniej, niż powinna i mniej, niż na to zasłużyła. Od strony technicznej jest świetna i zasługuje na pełne uznanie. Ale w mojej subiektywnej ocenie pełnego uznania nie zdobyła. Co nie znaczy, że nie zachęcam do lektury – przeczytajcie, bo warto.
Tytuł: Amerykańscy bogowie
Autor: Neil Gaiman
Tłumacz: Paulina Braiter
Tytuł oryginalny: American Gods
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2002
Stron: 549