
„Tkacza Iluzji”, na którego kanwie powstały pierwsze dwa tomy „Kronik Drugiego Kręgu”, czytałam już bardzo dawno. Lubię jednak wracać do tych opowiadań i w tej recenzji nie uniknę porównywania obu książek. Dzięki uprzejmości
Sznajpera mogłam zapoznać się z rozszerzoną wersją wydarzeń, za co bardzo mu jestem wdzięczna.
W Lengorchii każdy chłopiec może urodzić się obdarzony magicznym talentem. Dzięki temu może zostać Stworzycielem przekształcającym materię, Mówcą dysponującym darem telepatii, potrafiącym rozmawiać ze zwierzętami Bestiarem, tworzącym niezwykłe miraże Tkaczem Iluzji lub magiem jednej z wielu innych specjalności. Czasem jednak, gdy talent jest bardzo potężny, zdarza się, że okalecza swego właściciela. Nocny Śpiewak, cały pokryty brązowym futrem, miał sporo szczęścia. Jako potężny Stworzyciel, jeszcze dzieckiem będąc, został odkupiony od trupy cyrkowej i wychowany w siedzibie Kręgu. Kamyk, bardzo zdolny, młody Tkacz Iluzji, nie słyszy i nie mówi. Nie ma szans na zdobycie wykształcenia wśród magów, gdyż jego iluzje, mimo że bardzo szczegółowe i realistyczne, zawsze są nieme. Jednak i do niego uśmiechnęło się szczęście: spotkał bardzo nietypowe stworzenie, smoka o wdzięcznym imieniu Dobry Biały Fruwacz Unoszący się Wysoko i Zjadający Obłoki Takiej Barwy Jak On Sam (dla przyjaciół: Pożeracz Chmur). Znajomość ta pozwoli mu przezwyciężyć ułomności i otworzy bramę do całkiem nowych, czasem zabawnych, ale często niebezpiecznych przygód.

Pani Białołęcka pokazała mi, że jednak istnieją w Polsce pisarze – fantaści, którzy wiedzą, czym różni się powieść od zbioru opowiadań. Poza wszystkimi innymi oczywistościami, powieść, w przeciwieństwie do opowiadania, powinna trochę mówić o realiach świata, w którym odbywa się akcja (a rzadko spotykam się w polskiej fantasy ze zrozumieniem tej reguły). O ile fabuła w stosunku do opowiadań nie uległa większym zmianom (niektóre wątki rozwinięto, na co poprzednia forma nie pozwalała, kilka rzeczy dopowiedziano, niektóre wydarzenia, które w powieści mogłyby wydawać się nielogiczne, zmieniono tak, aby się nie wydawały), o tyle „tło” wydarzeń zostało znacznie wzbogacone. I nie chodzi tu tylko o dodanie dwóch historii, których w zbiorze nie było (wytrwały poszukiwacz może je odnaleźć w sieci). Ważniejsze są informacje o kraju, jego historii i obyczajach. Charakterom poszczególnych postaci również poświęcono więcej miejsca, co tylko wyszło im na dobre. I mimo, że sposób narracji w „Tkaczu Iluzji” wydawał mi się dużo ciekawszy (w końcu możliwość widzenia świata z perspektywy głuchoniemego chłopca to rzadkość), to powieść jest o wiele bogatsza.
Ewa Białołęcka ma styl pisania bardzo podobny do pani Rowling. Jeśli dodamy do tego podobną tematykę (chociaż w „Naznaczonych błękitem” jest ona dużo szersza niż w przygodach Harrego), to miałam wrażenie czytania Pottera made in Poland. Ten sam typ humoru, ten sam styl wypowiedzi. Poruszane problemy są jednak inne, więc antyfani Harry’ego nie powinni się zrażać do tej książki. No i każdy miłośnik smoków musi się zapoznać z tutejszym, futrzastym podgatunkiem. Dodam jeszcze, że bardzo do mnie przemówił sposób, w jaki pisarka wyjaśniła pochodzenie magicznych zdolności.
Podsumowując, dla fanów fantastyki i smoków: pozycja obowiązkowa. Dla pozostałych może już nie obowiązkowa, ale warta przeczytania. Cieszę się, że mam przed sobą jeszcze dwa tomy. Trochę gorzej, że na kolejny, ostatni już, przyjdzie mi trochę poczekać.
E. Białołęcka, Naznaczeni błękitem cz.1 i 2, Runa, Warszawa 2004 i 2005, s. 360 (cz.1) i 347 (cz.2)