Jeśli ktoś czasem tu zagląda, to może przeczytał, jak pisałam, że mnie jesienna niemoc dopadła. Po blogu może tego nie widać, bo mam w zanadrzu jeszcze recenzji na miesiąc, ale po raz pierwszy odkąd pamiętam, nie mam ochoty niczego czytać. Ani rysować, ani nawet produkować zakładek metodą oklejania deszczułek własnymi bazgrołami, co ostatnio mnie zajmowało (robienie zakładek tematycznych do ulubionych cykli jest fajne, dopóki farba akrylowa się nie skończy). Mam kupę fajnych tytułów, dwóch bohaterów do narysowania (Tyrion leży rozbabrany i jak dotąd bardziej przypomina hobbita, niż Lannistera - obawiam się, że tak mu już zostanie), pudło paciorków do konstruowania ozdobnego ustrojstwa i nie mogę się zdobyć na nic, poza apatycznym patrzeniem na to wszystko. Mm nadzieję, że mi przejdzie - jesli ta apatia długo się utrzyma, to chyba zwariuję.
A na pocieszenie dla tych, którzy mają dość moich jęków i chcą przeczytać - opowiadanie z sierpniowej "Nowej Fantastyki". To samo, które tak mi się spodobało, że aż machnęłam szkic. Miłej lektury.:)
Saladin Ahmed - Racice i szałas Abdela Dżamili
(Hooves and the Hovel of Abdel
Jameela)
przełożył: Jerzy Rzymowski
ilustracje: Nikodem Cabała
źródło publikacji: „Nowa
Fantastyka” 8/2012
Gdy
tylko przybyłem do wioski Beit Zudżaadż, dotarły do mnie pierwsze pogłoski o
Abdelu Dżamili, dziwnym starcu rzekomo niepowiązanym z żadną z miejscowych
rodzin. Przez kolejne dwa dni mojego pobytu wieśniacy prześcigali się w
przekazywaniu mi plotek, że tak naprawdę Dżamila jest dalekim krewnym
szacownego klanu Assadów. Trzeciego dnia w Beit Zudżaadż kilkoro z samych
Assadów, wszechwiedzących jak to zwykle bywa w przypadku „ważnych” rodzin w
takich zapadłych dziurach, zaczepiło mnie, aby zaprzeczyć nikczemnym pogłoskom.
Bez wątpienia obawiali się, że takie powiązania mogą wywrzeć złe wrażenie na
ulubionym medyku syna samego kalifa.
Ostatnie zaprzeczenie wygłosił osobiście Hadżar al-Assad,
prostak w średnim wieku będący głową klanu, uchodzący w tych okolicach za
szejka. Rozpaczliwie pragnąc aprobaty młodego dworzanina, którego zapewne w
głębi ducha potępiał jako przemądrzałego sodomitę, Hadżar i jego nastroszona
broda osaczyli mnie w jednej kafejce w wiosce – o ile ktokolwiek poza tymi
wieśniakami mógłby nazwać kafejką jadalnię u staruchy żującej khat[1].
Nie powinienem tak surowo oceniać Beit Zudżaadż i jego
wieśniaków. Ale gdy spoglądam na szare sterty kamieni będące ich domami, szare
ogródki z więdnącymi warzywami i szare, otępiałe życie we wsi, chce mi się
płakać za utraconymi kolorami Bagdadu.
Tymczasem siedzę i słucham szejka.
– W żyłach Abdela Dżamili nie płynie krew Assadów, o uczony
profesorze. Mój dziadek ulitował się nad matką starego, zgodnie z bożymi
nakazami. Przybyła do Beit Zudżaadż siedemdziesiąt parę lat temu, ledwo żywa i
brzemienna, opowiadając historie, Bóg raczy wiedzieć, czy prawdziwe, o swym
mężu z klanu Assadów, rzekomo zamordowanym przez zbójów. Abdel Dżamila urodził
się i wychował tutaj, ale nigdy nie był jednym z nas – twarz szejka Hadżara
wykrzywia grymas.
– Już od dziesięcioleci, odkąd byłem małym chłopcem, mieszkał
raczej na wzgórzu niż wśród nas. Bardziej jak pustelnik niż chłop. I na pewno
nie jak jeden z Assadów – podkreśla.
Wstaję. Nie mogę już zdzierżyć jego obłudnego głosu i, dzięki
Bogu, nie muszę.
– Oczywiście, o szejku, oczywiście. Rozumiem. Pozwolisz, że
cię przeproszę?
Hadżar mruga. Chciałby coś dodać, lecz nie ma śmiałości, gdyż
przybyłem z dworu kalifa.
– Tak, profesorze. Pokój z tobą – jego głos brzmi jak gaszona
świeca.
– I z tobą – odpowiadam kierując się do drzwi.
Wieśniacy nie byliby tak uniżeni gdyby znali moją obecną
pozycję na dworze – czy raczej jej brak. W zamyśle kalifa wysłanie mnie do Beit
Zudżaadż było obelgą. Miało przypominać, że młody, oczytany medyk z bystrym
umysłem i imponującymi umiejętnościami, ceniony kompan miłującego księgi syna
Przywódcy Wiernych, jest wart mniej niż odchody ulubionego sokoła kalifa.
Przynajmniej gdy w grę wchodzi złoto i piękna córka perskiego wielmoży.
Stało się bowiem tak, że Boży zastępca, kalif, uznał za
stosowne obiecać rękę mojej Szirin innemu, bez względu na jej miłość do mnie.
Jej przyszły mąż jest starszy od jej ojca i, jak słyszałem, zbyt schorowany,
aby chociaż podpisać intercyzę. Lecz gdy tylko w jego bezwładnej, pokrytej
wątrobowymi plamami dłoni znajdzie się dość krzepy do uniesienia pióra…
Wszystko ułożyłoby się inaczej gdybym był zamożnym człowiekiem. Ojciec Szirin
chętnie przyjąłby moje oświadczyny, gdybym tylko mógł zapewnić mu posag, na
który liczył. Nawet syn kalifa, życzliwy swemu błyskotliwemu medykowi, prosił,
żeby oddano mi rękę Szirin. Ale nawet jego sympatia mi nie pomogła. Przywódca
Wiernych nie widział powodu, dla którego miałby uczynić uczonego obdartusa
zięciem Persa, gdy tamten wolał starego bogatego sępa. W oczach kalifa jestem
zaledwie dowcipnym kompanem jego syna, którego ten porzuci jak zabawkę, gdy
pragnienie zabijania i gromadzenia złota stanie się większe niż chęć nauki. Na
pewno nie jestem wart tego, by psuć dla mnie humor chciwego dworzanina, ojca
Szirin.
Albowiem człowiek nie jest tylko tym, kim jest, lecz tym, co
posiada. Gdybym miał ziemię lub karawany, byłbym kimś innym – kimś, kto mógłby
się ubiegać o rękę Szirin. Ale mam zaledwie skromny spadek, książki i parę
instrumentów – to wszystko, czym jestem. Z moim psim groszem i książkami byłbym
głupcem protestując, gdy Przywódca Wiernych mówi, że moja ukochana wkrótce
wyjdzie za innego.
Jestem głupcem.
Nie przypłaciłem mojego wybuchu na dworze głową, ale zostałem
zesłany do Beit Zudżaadż tymczasowo, aby doglądać wieśniaków jako
przedstawiciel naszej dobroczynnej troski o naszych poddanych. A moja
ognista, wspinająca się po drzewach Szirin w zamknięciu oczekuje powrotu do sił
swego na wpół martwego zalotnika.
– O profesorze! Wygląda na to, że będziesz miał okazję
osobiście ujrzeć Abdela Dżamilę! – tuż za drzwiami kafejki chrapliwy głos
właścicielki, Umm Hikmy, przeszywa chłodne poranne powietrze wyrywając mnie z
zadumy. Polubiłem starą Umm Hikmę, z jej kowalskimi ramionami i wybuchowym
charakterem, który zawdzięcza żuciu khat. Obok niej stoi barczysty nieznajomy. Mężczyzna
wierci sandałem dziurę w piachu.
– P-pokój z tobą, o uczony profesorze – zaczyna jąkając się
nerwowo. – Nie poznaliśmy się jeszcze. Jestem Jusef, tragarz.
– Pokój z tobą, o Jusefie. Miło cię poznać.
– Cała przyjemność po mojej stronie, o profesorze. Ale jestem
tu w cudzym imieniu. Przynoszę wiadomość. Od Abdela Dżamili.
– Wiadomość? Dla mnie? – pierwszy raz od przybycia do Beit
Zudżaadż jestem zaskoczony.
– Tak, profesorze. Właśnie wróciłem z szałasu pustelnika, na
wzgórzu, pół dnia drogi piechotą stąd. Widzisz, pięć, sześć razy do roku
zanoszę Abdelowi Dżamili różne rzeczy. W zamian on daje mi parę groszy, chwała
Bogu.
– A skąd on bierze te pieniądze tam na wzgórzu? – szejk
Hadżar wypluwa te słowa stojąc w wejściu kafejki za moimi plecami. Milknie pod
moim spojrzeniem.
Odwracam się z powrotem do tragarza.
– Cóż to za wiadomość, o Jusefie? I skąd siwobrody się o mnie
dowiedział?
Barczysty Jusef wygląda na przerażonego. Tak działa potęga
dworu.
– Wybacz mi, o uczony profesorze! Abdel Dżamila pytał mnie o
wieści z wioski i… i… powiedziałem mu, że nadworny medyk przybył do
BeitZudżaadż. Bardzo go to poruszyło i powiedział, żebym błagał w jego imieniu
o twą pomoc. Mówił, że jego żona jest ciężko chora. Lęka się, że ona straci
nogi, a może również życie.
– Jego żona? – nigdy nie słyszałem o żonatym pustelniku.
Umm Hikma bez słowa żuje khat, unosząc tylko umalowane węglem
brwi. Szejk Hadżar jest bardziej wygadany.
– Bóg jeden wie, skąd się wzięła i od ilu lat tam siedzi.
Ludzie widują ją tylko przelotnie. Nie nosi czarczafu jak nasze kobiety. Owija
się od stóp do głów w czarną szatę i zasłania się welonem jak cudzoziemka. Nie
odezwała się słowem do nikogo. Czy wiesz, o profesorze, co ten stary szubrawiec
powiedział, gdy lata temu zapytałem go, czemu jego żona nigdy nie przychodzi do
wioski? Powiedział, Jest bardzo pobożna! Stary kundel! Gdzie jest napisane, że
kobiecie nie wolno rozmawiać z innymi kobietami? Kobietami, które są dobrymi
muzułmankami? Stary syn ladacznicy! Czego miałaby się tu obawiać jego żona? Tak
naprawdę chodzi o…
– Tak naprawdę, o szejku, w tej wiosce tylko twoja biedna
żona żyje w strachu! – śmiech Umm Hikmy brzmi jak grzechot kamieni. Puszcza do
mnie konspiracyjnie oko. Zanim szejk jest w stanie wydusić z siebie pełną urazy
odpowiedź, zwracam się znów do Jusefa.
– Czy podczas odwiedzin widziałeś żonę Abdela Dżamili? –
gdyby potrafił opisać chorą, spróbowałbym domyślić się czegoś na temat jej stanu.
Ale tragarz marszczy brwi.
– Nie zaprasza mnie do domu, o profesorze. Od trzydziestu lat
nikt nie przekroczył jego progu.
Nikt prócz zdolnego młodego medyka z dworu kalifa. Cóż, to
może się okazać dużo ciekawsze niż wszystko, co do tej pory widziałem w Beit
Zudżaadż. Lubię pustelników. Czy raczej: ideę pustelników. Nie powiem, żebym do
tej pory jakiegoś poznał. Ale w czasie studiów zawsze fantazjowałem, że pewnego
dnia zostanę eremitą, gdzieś na jałowych wzgórzach, sam na sam z Bogiem i moim
bogatym księgozbiorem.
To było zanim spotkałem Szirin.
– Jest jeszcze coś – dodał Jusef, a na jego twarzy odbiło się
jeszcze większe zdenerwowanie. – Prosił, żebyś przyszedł sam.
Serce zaczyna mi szybciej bić, chociaż nie mam żadnego powodu
do obaw. To na pewno tylko gburowaty kaprys nienawidzącego ludzi starca. Medyk
styka się z takimi nieobliczalnymi dziwactwami równie często jak z
dolegliwościami wątroby czy płuc. A jednak…
– Dlaczego o to prosi?
– Mówi, że jego żona jest bardzo skromna i w jej stanie
przerażająca obecność mężczyzn mogłaby pogłębić jej chorobę.
– Chorobę! Ba! – wybucha Hadżar. – Prędzej zrobili coś
haniebnego i nie chcą, żeby wieś się o tym dowiedziała. Broń Boże wszechmogący,
może…
Cokolwiek złośliwego szejk chciał powiedzieć, uciszam go
kolejnym spojrzeniem pożyczonym od Przywódcy Wiernych.
– Ta kobieta jest chora i moim obowiązkiem jako muzułmanina i
medyka jest pomóc jej, bez względu na dziwactwa jej męża.
– Wybacz mi, o profesorze – wzburzenie szejka Hadżara sięga
zenitu, – ale tu nie chodzi o dziwactwa. Może ci grozić niebezpieczeństwo.
Wiemy dlaczego żona Abdela Dżamili się ukrywa, chociaż niektórzy lękają się
mówić o takich sprawach.
Umm Hikma wypluwa khat na drogę i zakłada mocarne ramiona ze
srogim grymasem.
– Na miłość Boską! Nie wierz, profesorze, że Abdel Dżamila,
który nie potrafiłby skrzywdzić mrówki, chciałby wyrządzić ci krzywdę. –
Wskazuje podbródkiem na Hadżara. – A ty, o szejku, na Boga, nie zaczynaj znowu
rozgłaszać tego ględzenia starych bab!
– Tak, powiem mu to, kobieto! – Hadżar grozi jej palcem. – I
niech wszechmogący Bóg wybaczy ci drwiny z twego szejka. – Odwraca się w moją
stronę z ponurą miną – O, uczony profesorze, powiem to wprost: żona Abdela
Dżamili jest wiedźmą.
– Wiedźmą? – ostatnie krople mojej cierpliwości do Beit
Zudżaadż upłynęły w wodnym zegarze. Pora opuścić tych ludzi. – Skąd te słowa, o
szejku?
– Bóg jeden wie na pewno – Hadżar wzrusza ramionami. Ton głosu
zadaje kłam jego słowom.
– Niech Bóg chroni nas wszystkich przed pełnymi złej woli
oszczercami – mówię.
Krzywi się, ale przybyłem z dworu kalifa, więc jego odpowiedź
jest jadowicie uprzejma.
– To nie oszczerstwo, o profesorze. Żona Abdela Dżamili
spółkuje z ghulami. Podróżni słyszeli dziwne dźwięki dochodzące ze wzgórza. A
na prowadzącej tam ścieżce widziano ślady kopyt, o profesorze, chociaż nie ma
tam owiec ani kóz.
– Nie! Tylko nie racice!
– Nie ma siły i bezpieczeństwa jak tylko u Boga – szejk tylko
kiwa głową udając, że nie zauważył mojej drwiny.
– Bóg jest wielki – stwierdzam niezobowiązująco. Nasłuchałem
się już dosyć plotek i bzdur, a chora kobieta potrzebuje mojej pomocy.
– Wyruszę gdy tylko zbiorę swoje rzeczy. Do Abdela Dżamili
trafię idąc dalej tą drogą, tak? Na wzgórze? Jeśli pójdę pieszo, ile mi to
zajmie?
– Jeśli nie zatrzymasz się na odpoczynek, w porze południowej
modlitwy zobaczysz wzgórze – odpowiada Umm Hikma, z nowym kawałkiem khat wypychającym
policzek.
– Przyniosę ci trochę jedzenia na drogę, profesorze, a droga
przez większość czasu prowadzi wzdłuż strumienia, więc nie będziesz potrzebować
wody – Jusefowi chyba ulżyło, że nie jestem na niego zagniewany, chociaż nie
wiem, czemu miałbym być. Dziękuję mu, po czym zwracam się do wszystkich.
– Pokój z wami.
– Pokój z tobą – odpowiadają niemal jednym głosem.
W moim pokoju pakuję skalpel, piłę i lekarstwa do plecaka z
koźlęcej skóry, który dostałem od ukochanej. Żegnam się z mieszkańcami wioski,
stanowczo zniechęcając ich do dotrzymywania mi towarzystwa, po czym samotnie
ruszam w drogę. Gdy wędruję, plotki o wiedźmach i mężach bijących żony są
wypierane z mych myśli przez zapach potu i ambry, który przynosi mi słodkie
wspomnienie mojej Szirin.
Późnym rankiem, po godzinie na skalistej drodze, powietrze
robi się cieplejsze. Szmer strumienia płynącej nieopodal prawie mnie uspokaja.
Czas mija, słońce wspina się po niebie coraz wyżej. Zdejmuję
turban i kaftan, obmywam się w strumieniu i odprawiam południowe modły.
Niedługo później ruszam w dalszą drogę. W oddali widzę kształt, w którym
domyślam się wzgórza Beit Zudżaadż. Po upływie kolejnej godziny stoję u jego
podnóża.
Trudno to nawet nazwać wzgórzem; znam budynki w Bagdadzie,
które są wyższe. Przyjmuję to z ulgą, wspinanie nie jest moją mocną stroną.
Skalista ścieżka nie jest szczególnie stroma, upstrzona zielonym plamami trawy
i macierzanki. Słońce powoli zsuwa się z nieboskłonu. W połowie wzgórza robię
przerwę na popołudniową modlitwę i posiłek składający się z kawałka chleba i
zielonego jabłka. Powstrzymuję się przed zatonięciem we wspomnieniach o Szirin
i jej nieskromnie podwiniętej spódnicy, gdy strącała dla mnie jabłka z wysokich
gałęzi w sadzie kalifa.
Dalszy fragment ścieżki jest trudniejszy. Gdy docieram na
szczyt wzgórza moja dżalabija jest przesiąknięta potem. Gdy zatrzymuję się
sapiąc i dysząc, moje spojrzenie pada na małą budowlę oddaloną o trzydzieści
stóp.
O ile wzgórze Beit Zudżaadż ledwo może uchodzić za wzgórze, o
tyle szałas pustelnika trudno byłoby nazwać inaczej niż szałasem. Kamienie
spiętrzone na kamieniach w kształt zbliżony do schronienia. Dwie mizerne kury
grzebiące w ziemi. Ledwo zdążam złapać oddech, gdy jakiś człowiek wychodzi mnie
powitać. Abdel Dżamila.
Jest pomarszczony, ma długą, siwą brodę i wytartą kefiję na
głowie. Jeszcze zanim się zbliży wiem, że będzie śmierdział. Skąd tak szybko
wie, że tu jestem? Nie mam czasu na zdziwienie, gdyż mimo wykrzywionych
artretyzmem nóg starzec porusza się całkiem żwawo.
– Jesteś medykiem, tak? Z dworu kalifa?
Żadnego pokój z tobą, żadnego jak twoje zdrowie, ani miło cię
poznać. Życie na wzgórzu najwyraźniej pozbawiło go dobrych manier. Jakby
czytając mi w myślach, starzec schyla pokornie głowę.
– Ach, wybacz mą opryskliwość, o uczony profesorze. Jestem
Abdel Dżamila. Dzięki ci, dzięki po tysiąckroć, że przybyłeś.
Miałem rację co do smrodu i dziękuję Bogu, że nie przyszło mu
do głowy mnie uściskać. Bez zbędnych ceregieli prowadzi mnie do szałasu.
Na klepisku leży parę poplamionych i dziurawych dywanów.
Jedyne wyposażenie stanowią słomiana mata, stara poduszka i sponiewierana taca
do herbaty. I jest jeszcze parawan. Dokładnie na wprost wejścia stoi składany
parawan z cedrowego drewna wykładanego macicą perłową; wysoki, przez swą
świetność niepasujący do otoczenia. Na tak kosztowny mebel nie byłoby stać
żadnego wieśniaka. Dostrzegam za nim jakiś niewyraźny kształt. Bez wątpienia siedzi
tam żona Abdela Dżamili.
Starzec pospiesznie robi herbatę, brzęcząc naczyniami, jednak
cały czas milcząc. Zapach puszczających soki liści mięty przykrywa jego niemiłą
woń. Abdel Dżamila stawia przede mną herbatę, stawia jedną czarkę przy
parawanie i siada. Zza zasłony wychyla się dłoń i sięga po naczynie. Jest
śniada i pełna wdzięku. Piękna, jeśli mam być szczery. Uświadamiam sobie, że
się gapię i z trudem odwracam wzrok. Stary zdaje się tego nie zauważać.
– Mało przebywam między ludźmi, profesorze. Nie umiem mówić
jak dworzanin. Mogę tylko powiedzieć, że potrzebujemy twej pomocy.
– Tragarz Jusef powiedział, że twoja żona jest chora, o
wujaszku. Chodzi o jej nogi, czyż nie? Jeśli Wszechmogący pozwoli, zrobię
wszystko, co w mojej mocy, by ją uzdrowić.
Z jakiegoś powodu Abdel Dżamila krzywi się na te słowa.
Zaciera dłonie i robi jeszcze bardziej zbolałą minę.
– O profesorze, muszę ukazać ci widok, który tobą wstrząśnie.
Moja żona… Cóż, słowa tego nie wyrażą.
Ze stęknięciem wstaje i wchodzi do połowy za parawan. Gestem
pokazuje, żebym się zbliżył, po czym zatrzymuje mnie parę stóp dalej Słyszę
szelest za zasłoną i widzę poruszającą się kobiecą sylwetkę, jednak żona Abdela
Dżamili wciąż milczy.
– Przygotuj się, profesorze. proszę, pokaż mu, o moja piękna
żono.
Postać za parawanem przesuwa się i słychać skrobanie. Zza
zasłony wyłania się kobieca noga zakończona racicą.
Robię głęboki wdech.
– Bóg jest wielki – mówię głośno. A zatem w tym tkwi źródło
dziwacznych utyskiwań szejka Hadżara. Jednak wykształcony człowiek słyszał o
podobnych deformacjach. Ledwie rok temu inny medyk na dworze pokazywał mi
dziecko, zrodzone ze zdrowego, pobożnego męża i jego skromnej żony, całe
obrośnięte futrem. Ten sam medyk opowiadał mi o innym widzianym przez
siebie dziecku, które przyszło na świat z łuskowatą skórą. Robię drugi głęboki
wdech. Skoro kobieta z racicami może się narodzić i żyć, cóż dziwnego w tym, że
znalazła szalonego starca, który otoczył ją opieką?
– O moja słodyczy! – gdy Abdel Dżamila trzyma kopyto żony,
jego szept brzmi nieskromnie
A ja przez chwilę dostrzegam, co widzi starzec. Czarne,
błyszczące piękno racice, żarzące się jak oko kobiety. Jest zachwycające…
–
O moja żono – powtarza stary wolno i z czułością przeciągając skrzywionym
paluchem po rozszczepionym kopycie. – O moja piękna żono… – noga wyciąga się,
lecz zza parawanu wciąż nie pada ani słowo.
Tak nie powinno być. Nieświadomie robię krok w tył.
– Na Boga! Czy nie masz wstydu, starcze?
Abdel Dżamila odwraca się od parawanu i posyła mi
przepraszający uśmiech.
– Przykro mi to powiedzieć, ale nie zostało we mnie wiele
wstydu.
Nigdy nie słyszałem słów wypowiadanych z takim znużeniem.
Przypominam sobie, że dobroczynność i miłosierdzie są naszą powinnością wobec
Boga i łagodzę ton.
– Czy dlatego po mnie posłałeś, wujaszku? Czego ode mnie oczekujesz? Żebym dał jej stopy, których nie posiada? Zaprawdę, me serce krwawi za ciebie, ale takich cudów potrafi dokonać tylko Bóg.
– Czy dlatego po mnie posłałeś, wujaszku? Czego ode mnie oczekujesz? Żebym dał jej stopy, których nie posiada? Zaprawdę, me serce krwawi za ciebie, ale takich cudów potrafi dokonać tylko Bóg.
Kolejny pomarszczony grymas.
– O profesorze, obawiam się, że muszę błagać cię o
wybaczenie. Okłamałem cię i żałuję tego. To nie moja żona potrzebuje twej
pomocy, lecz ja.
– Ale jej… wybacz wujaszku… jej racica…
– Tak! Jego krzywizna! Jak półksiężyc z gagatu! – głos
pustelnika drży, gdy starzec z trudem utrzymuje na mnie wzrok, gdy pragnie
wpatrywać się w racicę żony. – Ono zapiera dech w piersi, profesorze. Nie, to
ja potrzebuję twej pomocy, gdyż nie jestem istotą, którą powinienem być.
– Nie rozumiem, wujaszku – miejsce współczucia zajmuje
irytacja. Szedłem tu godzinami, wspinałem się na wzgórze, nawet jeśli
niewielkie, i nie jestem w nastroju na gierki pustelnika. Na widok gniewu w
moich oczach, Abdel Dżamila wzdryga się.
– Moja… moja żona wszystko wyjaśni.
– Spróbuję, mój mężu.
Jej głos brzmi jak pieśń i czuję mocny, słodki aromat
kwiatów. Wtedy wyłania się zza parawanu i brak mi słów. Krzyczę. Wzywam Boga i
krzyczę.
Żona Abdela Dżamili nie jest stworzeniem Boga. Ma kozią
głowę, a usta wyglądają jak wilczy pysk. Pokrywają ją rybie łuski i sierść
szakala. Za nią wygina się ogon skorpiona. Spoglądam w tkwiące w demonicznej
twarzy oczy kobiety i chwiejnie wycofuję się wzywając Boga i moją zmarłą matkę.
– Proszę, uczony panie, zachowaj spokój.
– Czym… czym… – nie umiem się wysłowić. Opuszczam wzrok,
próbując skupić się na brudnych dywanach i twardym klepisku. Jej głos brzmi
pięknie jak żadnej innej. W powietrzu unosi się wyraźny zapach jaśminu i
goździków. Słowik śpiewa mi perfumowaną pieśń, gdy w umyśle płonie obraz grozy,
od której odwróciłby się sam Wszechmogący.
– Gdyby strach nie krępował twego języka, zapytałbyś,
czym jestem. Ludzie nadawali mojemu ludowi różne miana: ghule, demony. Czy
słowo znaczy tak wiele? Przede wszystkim, o uczony panie, jestem żoną Abdela
Dżamili.
Przez dłuższą chwilę milczę. Jeśli się nie odezwę, koszmar
się skończy. Obudzę się w Bagdadzie lub Beit Zudżaadż. Jednak wcale się nie
budzę.
Odzywa się znowu, a ja zakrywam uszy, choć ten dźwięk brzmi
jak wcielone piękno.
– Słowa, które słyszysz, nie wydobywają się z mych ust, a
ty nie słyszysz ich uszami. Proszę cię, abyś wysłuchał mnie swym umysłem i
sercem. Jeśli nie użyczysz nam swych talentów, oboje z mężem umrzemy. Uczony
panie, czyż nigdy nie czułeś pragnienia by stać się kimś innym niż jesteś?
Dociera do mnie zapach cynamonu i szum wiatru w oazie. Nie
mogę się odezwać do tego demona. Jestem pewny, że jeśli przemówię, moje serce
stanie. Chcę uciekać, lecz strach przytwierdził me stopy do ziemi. Zwracam się
do Abdela Dżamili, który stoi obok załamując ręce.
– Po co tu jestem, wujaszku? Czemuż mnie wezwałeś, przeklęty?
Nie ma tu żadnej chorej kobiety! Boże chroń mnie. Nic nie wiem o ghulach ani… –
potworna myśl wpada mi do głowy. – Nie… nie liczysz chyba na to, że uczynię z
niej kobietę? Tylko Bóg może…
– Proszę… musisz wysłuchać mojej żony – stary pustelnik
opuszcza wzrok. – Błagam cię – milknie, a jego żona, która cofnęła się za
parawan, odzywa się ponownie.
– Zbyt wiele czasu spędziliśmy z mężem na tym wzgórzu,
uczony panie. Moje ciało nie może wytrzymać tak długiej rozłąki z mym ludem –
czuję woń żółtych róż, a w tle jej głosu brzmi buczenie trzmieli. – Jeśli
zostanę tu choćby parę miesięcy dłużej, umrę. A bez mojej opieki, gdy nie będę
w stanie chronić go przed okrutną chłostą czasu, umrze także mój słodki Abdel
Dżamila. Po drugiej stronie pustyni czeka nas nowe życie. Mój ojciec był
księciem wśród mego ludu. Odeszłam dawno temu, z wielu powodów, ale nigdy nie
wyrzekłam się mego pierworództwa. Teraz dowiedziałam się, że mój ojciec umiera.
Nie zostawił męskich potomków, więc wszystkie jego ziemie należą do mnie. Do
mnie i mego przystojnego małżonka.
W jej głosie brzmi chór wietrznych dzwonków. Wbrew sobie
unoszę wzrok. Wychodzi zza parawanu, odziana teraz w czarną abaję i maskę. Spod
siatką maski widać błysk wilczych kłów. Kieruję wzrok na podłogę, skupiając się
na wyblakłej błękitnej spirali na dywanie i na dobroci w jej głosie.
– Jednak mój lud nie darzy miłością ludzi. Nie mogę
upomnieć się o me ziemie, jeśli nic się nie zmieni. Jeśli mój mąż nie pokaże
mojemu ludowi, że może się zmienić.
– Zmienić? Co przez to rozumiesz? – zmuszam się jakoś do
mówienia.
Jej głos rozbrzmiewa brzęczeniem czyneli, a moje nozdrza
wypełnia woń kadzidła z sandałowca.
– O uczony panie, pomożesz mi sprawić, że staną się one
częścią mojego Abdela Dżamili.
Wyciąga swe gibkie, śniade ramiona udekorowane henną. W
dłoniach trzyma rzeźbione kozie nogi ze złota, zakończone lśniącymi racicami.
Na końcu każdej posągowej nogi powiewa szeroka złota wstęga.
To obłęd i muszę to powiedzieć nawet gdybym miał to
przypłacić życiem.
– Nie potrafię tego dokonać! Żaden żyjący człowiek by tego
nie umiał!
– Nie osiągniesz tego tylko dzięki swym talentom.
Podobnie ja nie zdołam tego uczynić samą moją mocą. Moja sztuka pokieruje
twoją, gdy ręce zaczną pracować – zbliża się o krok, a ja wzdrygam się
słysząc kopyta uderzające o ziemię.
– Nie! Nie… nie mogę tego zrobić.
– Proszę! – podskakuję na dźwięk głosu Abdela Dżamili; niemal
o nim zapomniałem. Jego oczy są pełne łez, gdy ciągnie za moją dżalabiję. jego
smród wdziera mi się do nosa. – Proszę, wysłuchaj mnie! Potrzebujemy twej
pomocy. I wiemy, co sprowadziło cię do Beit Zudżaadż – starzec pada przede mną
na kolana. – Proszę! Czy twoja Szirin by nam odmówiła?
Te słowa wyciskają mi powietrze z płuc. Skąd znają to imię?
Szejk nie kłamał: tu w grę wchodzą siły nieczyste i powinienem stąd uciekać.
A jednak, Boże wszechmogący dopomóż, Abdel Dżamila ma rację.
Przy całej swej gwałtowności Szirin wciąż zachowała te perskie marzenia, że
miłość jest ważniejsza niż majątek, obowiązki czy religia. Jeśli odmówię temu
starcowi…
– Skąd wiesz o Szirin? – mam sucho w gardle. Głos mi się
łamie, a każde słowo pali. Stary odwraca wzrok.
– Moja żona ma… swoje sposoby.
– Bóg ma nas w opiece – czuję się podle nawet gdy umacniam
się starą formułą. Czy to zabronione? Czy kroczę ścieżką tych, w których
Wszechmogący nie znajduje upodobania? Boże wybacz, tak ciężko to poznać, tak
ciężko się tym przejmować, gdy nie ma mojej ukochanej. – Gdybym był dobrym
muzułmaninem, pognałbym teraz do wioski i… i…
– I co, uczony panie? Rozgłosiłbyś to, co tu ujrzałeś?
Sprowadziłbyś ludzi z włóczniami i łukami? Czemu miałbyś to uczynić? –
aromat wanilii i szmer deszczu ustępują miejsca czemuś innemu. Słyszę brzęk
stali, czuję płomień. – Nie pozwolę ci skrzywdzić mego męża. To, o co cię
prosimy, nie jest zakazane. Chcesz mi powiedzieć, o uczony panie, że twa księga
mówiąca, co jest błogosławione, a co zakazane, uczy, że nie wolno dać
człowiekowi złotych nóg?
Nie ma takiego zakazu. Nie w takich słowach. Ale coś podobnego
nie może być dopuszczalne w oczach Boga. A może jednak?
– Czy ktoś tego kiedykolwiek wcześniej próbował?
– Mówią o tym dawne opowieści, ale od tych czasów minęły
wieki – każdemu jej słowu towarzyszą piękne zapachy i muzyka. – Proszę, uczony panie,
czy zechcesz nam pomóc?
I wtedy nad wszystkie zapachy wybija się jeden. Wszechmocny
Boże, miej mnie w swej opiece. To zapach ambry i potu mojej umiłowanej. Szirin,
kpiącej i bystrej, która w chwilach spokoju wyznawała mi swą miłość do moich
nauk. Ona by im pomogła.
Czy mam jakiś wybór? Oto owoce moich studiów. Oto moja
nagroda za to, że chciałem być kimś więcej, niż jestem. Pokrętna, wynaturzona
ścieżka.
– Dobrze zatem – sięgam po małą piłę, usiłując nie zwracać
uwagi na dziwne kwilenia Abdela Dżamili, gdy ją ostrzę.
Daję mu maku i cykuty, ale gdy pracuję on wciąż krzyczy tak
głośno, że niemal staje mi serce. Jego stare ciało doświadcza czegoś, czego nie
powinno być w stanie przetrwać. I to właśnie ja mu to czynię, nożami, ogniem i
łamiącymi kości kleszczami. Zatykam uszy bawełną, żeby nie słyszeć wrzasków
pustelnika.
Lecz gdy to czynię, jestem na wpół przytomny, ledwo świadomy
własnych rąk. Demoniczna magia utrzymuje w jakiś sposób Abdela Dżamilę przy
życiu i prowadzi mnie przez to makabryczne zadanie. To bolesne uczucie, jakby w
mojej czaszce upchnięto dwa umysły, a do moich ramion przymocowano kijki
niewidzialnego lalkarza. Jestem rozpalony, ledwo skupiam myśli. Powoli zaczynam
być świadomy głosu ghulicy w mojej głowie i zapachu brzoskwiń.
– Tnij tutaj. Teraz proszek rtęciowy. Żelazo do
przyżegania jest gorące. Włóż mu szmatę do ust, żeby nie przygryzł języka. –
Zdzieram skórę, przyżegam i tracę poczucie czasu. Mój mózg gotuje się od
gorączki. Pracuję w porze wieczornej modlitwy i dalej, w czasie nocnych modłów.
W głębi ducha czuję się obumarły.
Żona Abdela Dżamili prowadzi mnie krok po kroku. Magią
przetrząsa mój umysł w poszukiwaniu niezbędnej wiedzy i kieruje moimi sprawnymi
palcami. Przez dłuższą chwilę istnieje tylko jej głos w mojej głowie i dotyk
zakrwawionych narzędzi w dłoniach, które ruszają się jakby były obdarzone
własnym życiem.
Trzymam zwisające ścięgna mężczyzny w prawej ręce i grube
złote wstęgi w lewej. W powietrzu unosi się odrażający smród, a Abdel Dżamila
wrzeszczy i błaga mnie, bym przestał, chociaż jest na wpół uśpiony solidnym
dzbankiem narkotyków, które wlałem mu siłą do gardła.
– Coś jest nie tak! – ghulica krzyczy w mojej
czaszce, a starzec mdleje. Moje dłonie już nie tańczą jak zaczarowane. Lśniące
wstęgi kurczą się w mej dłoni. Zawiedliśmy, chociaż nie wiem dlaczego.
– Nie! Nie! Nasze talenty! Nasze czary! Jego ciało
odrzuca! – wkoło słychać żałobne zawodzenia i czuć woń płonących domów. – Mój
mąż! Zrób coś, medyku!
Złote nogi obracają się w moich rękach w pył. Słyszę, tym
razem na własne uszy, jak żona Abdela Dżamili wywarkuje pozbawioną słów
śmiertelną groźbę.
Zasługuję na śmierć! Boże, co ja uczyniłem? Na moim kocu kona
starzec, któremu odciąłem nogi na żądanie ghulicy. Nie ma siły ani mocy jak
tylko u Boga! Pochylam głowę.
I wtedy je dostrzegam. Tuż powyżej miejsc, w których
amputowałem nogi Abdela Dżamili widzę spuchnięte wybrzuszenia, które wcześniej
zrzucałem na karb podagry. Jednak nie powstały od artretyzmu. Coś kryje się pod
skórą obu nóg. Sięgam po skalpel i zdejmuję skórę z ud. Starzec jęczy resztkami
sił, które mu zostały.
– Co czynisz? – pytanie jego żony rozbrzmiewa w mej
czaszce. Ignoruję ją, odciągając mięśnie ud starego i odsłaniając coś na
kształt wypaczonego cudu.
Pod skórą Abdela Dżamili, zawinięte między mięśniami, tkwią
maleńkie nogi, bezwłose i cienkie jak wrzeciona. Każda z nich kończy się
malutką raciczką.
Powraca do mnie nieproszone wspomnienie. Jesteśmy z Szirin w
sadzie kalifa. Pisklę wypadło z gniazda. Westchnąłem i przygryzłem wargę a moja
Szirin, marzycielka, lecz nie z rodzaju tych delikatnych, roześmiała się i oklaskiwała
moje miękkie serce.
Wydobywam kolejno mokre, szare nogi spod zwiniętej skóry i
delikatnie je prostuję. Gdy odginam małe stawy, powraca głos ghulicy.
– Co… co to jest, uczony panie? Powiedz mi!
Zaniemówiłem na dłuższą chwilę. Gdy wyduszam z siebie słowa,
głos wciąż mi się łamie.
– N-nie wiem. Wyglądają jak nogi koźlęcia lub jagnięcia w
łonie matki.
– Albo jak nogi kogoś z mojego ludu – czuję, jakby
skinęła głową w moim umyśle. – Długo zastanawiałam się, jak zwykły człowiek
zdołał mnie tak oczarować.
– W Bogu leży cała wiedza i zrozumienie – odpowiadam. – Być
może twój mąż zawsze miał je w sobie. Wieśniacy mówią, że jego pochodzenie jest
niepewne. A może… może jego miłość do ciebie… Kalecy żebracy w Kairze są
najbardziej zdeformowani i najskuteczniejsi na świecie. Mówi się, że tak mocno
pragną zarobić pieniądze żebraniem, że ich dusze od środka przekształcają
ciała. Jeszcze wczoraj uznałbym takie historie za bzdury. Ale wczoraj także
ciebie nazwałbym wymysłem wieśniaków – gdy to mówię, ostrożnie gimnastykuję
drobne nóżki, aby poprawić krążenie. Magia ghulicy nie prowadzi już moich rąk,
ale rutyna pielęgnowania narzuca się równie skutecznie. Widzę w nim słabość i
robię co w mojej mocy aby pomóc mu odnaleźć siłę.
Nóżki trzęsą się i wierzgają w moich dłoniach.
– One czerpią z mojej magii – wycie żony Abdela
Dżamili rozbrzmiewa w mojej głowie. – Coś wyciąga… – głos nagle
milknie. Wypuszczam nogi, a te zaczynają na moich oczach rosnąć. A gdy rosną,
nabierają barw, jakby napłynęła do nich krew. Później zaczynają porastać
sierścią.
– Nie ma siły i bezpieczeństwa jak tylko u Boga! – próbuję
zamknąć oczy i skupić się na wypowiadanych słowach, lecz nie potrafię. Kręci mi
się w głowie i zaczynam omdlewać.
– Te ukryte racice karmią się zaklęciem, które rzuciłam
na mojego biednego męża, żeby go zachować. O mój zaskakujący, cudowny mężu!
– słowom towarzyszy głośny akompaniament lutni i zapach cytrynowej trawy. Świat
wokół mnie ciemnieje.
Gdy się budzę, leżę na plecach, spoglądając na obleczone w
purpurę poranne niebo. Leżę na kocu przy szałasie. Siadam, a śmierdzący Abdel
Dżamila pochyla się nade mną. Nieco dalej, przy ścieżce na wzgórze, widzę
ciemną sylwetkę jego żony.
– Profesorze, obudziłeś się! Świetnie! – mówi pustelnik. –
Właśnie zamierzaliśmy odejść.
– Cieszymy się jednak, że mamy okazję ci podziękować.
Moje serce gubi rytm, a żołądek zwija się gdy znów słyszę ten
głos w głowie. W słowach demona kryje się mruczenie kociąt i zapach mielonego
kardamonu. Patrzę na nogi Abdela Dżamili. Są lśniące i pokryte futrem barwy
migdałów. Każda kończy się doskonałą racicą. Porusza się na nich ze
zdumiewającą gracją.
– Tak, uczony panie, mój ukochany mąż żyje i stoi na
dwóch kopytach. Bez twojej pomocy byłoby to niemożliwe. Jesteśmy ci wdzięczni.
Gramoląc się z posłania, kiwam głową w stronę ghulicy. Abdel
Dżamila bez słowa klepie mnie po plecach i robi parę kozich kroków w stronę
ścieżki. Jego żona lekko mi się kłania.
– Dla mojego ludu wdzięczność to coś więcej niż słowo.
Spójrz na szałas.
Odwracam się i patrzę. Zaczerpuję głęboko powietrza.
Skarb rodem z baśni. Złoto i przyprawy. Klejnoty i piżmo.
Srebra i jedwabie. Porcelana i aloes. Jest tego chyba dziesięć razy tyle, niż
wymagałby ojciec Szirin.
– Zostawiamy ci to z dobrymi życzeniami. Usunęłam ślady
naszego dzieła z szałasu. W oślim języku przywołałam dwa dzikie osły aby
poniosły twoje dobra. Nie musisz się niczym trapić, nasz dzielny przyjacielu!
Przez dłuższą chwilę unoszę wyżej głowę i uśmiecham się z
wdzięcznością. Krew i odłamki kości starca wciąż lepią mi się do rąk. Lecz gdy
patrzę na Abdela Dżamilę i jego żonę w świetle poranka, moje myśli są wolne od
zgryzot i potworności.
Gdy oddalają się ścieżką, ghulica bierze pod rękę Abdela
Dżamilę, a racice małżonków chrzęszczą na kamykach wzgórza Beit Zudżaadż. Stoję
nieruchomo, patrząc jak odchodzą do krainy ghuli.
Mijają zakręt i znikają za wzgórzem. A słaby głos, pełen
złośliwego śmiechu i zapachu miłości o poranku w perfumowanej pościeli, szepce
w mojej głowie.
– Nie musisz się wcale trapić, uczony panie. Tej nocy
niedoszły mąż twojej Szirin przegrał swą bitwę z niszczycielem radości.
Czy to możliwe? Stary sęp wyzionął ducha? A ja stałem się
bogaczem? Powinienem śmiać się i tańczyć. Tymczasem padam na kolana przygnieciony
wspomnieniem zakrwawionych złotych kopyt. Zastanawiam się, czy zalotnik Szirin
umarł od choroby czy złośliwej magii, którą mnie chciano wynagrodzić. Lękam się
o duszę. Przez dłuższą chwilę klęczę i płaczę.
Lecz wkrótce nie potrafię już dłużej płakać. Łzy otworzyły
drogę dawno umarłej nadziei. Wstaję i dziękuję dobroczynnemu Bogu, w nadziei,
że nie ma w tym nic złego. Później zaś zaczynam układać łatwą do przyjęcia
historyjkę o pustelniku ukrywającym majątek, który wynagrodził mnie za ocalenie
żony. I zastanawiam się, co Szirin i jej ojciec pomyślą o człowieku, jakim się
stałem.
-------------
[1] Khat (qat) – czuwalniczka jadalna; krzew rosnący w Arabii i Afryce Wschodniej, znany już od starożytności. Zawiera alkaloid o stymulujących właściwościach. Od żucia liści khatu zęby barwią się na brązowo. (przyp. tłum.)
[1] Khat (qat) – czuwalniczka jadalna; krzew rosnący w Arabii i Afryce Wschodniej, znany już od starożytności. Zawiera alkaloid o stymulujących właściwościach. Od żucia liści khatu zęby barwią się na brązowo. (przyp. tłum.)
Też czasem mnie dopada niemoc. Póki co jesienna nie daje o sobie znać, ale wakacyjną mam za sobą. Czytałam mało i jakoś powoli, ale na szczęście minęło. Czego i Tobie życzę ;) U mnie chyba wiązało się to z ogólnym letnim rozleniwieniem, nagromadzeniem innych zajęć i tym, że przez cały rok akademicki dużo czytałam. Organizm widocznie musiał odpocząć, żeby potem móc znów się delektować :)
OdpowiedzUsuńJa właśnie się zastanawiam, czy nie mam czasem tak, jak Ty, tylko odwrotnie - w wakacje bardzo dużo czytałam i teraz zmęczenie materiału się odzywa... Ale dziękuję za życzenie:)
UsuńJa też ostatnio mam taki nastrój :( A na dodatek nie mam za wiele czasu na takie przyjemności jak czytanie. Blog leży odłogiem od paru tygodni. Czasem tylko wchodzę popatrzeć co tam inni nowego zamieścili, czasem coś skomentuję, ale sama nie mam o czym pisać. A jeszcze wczoraj nie zdałam egzaminu na prawo jazdy i już w ogóle dopadła mnie depresja. Ale mam nadzieję, że podły nastrój niedługo minie, czego i Tobie życzę :)
OdpowiedzUsuńWłaśnie zauważyłam, że ostatnio cicho u Ciebie. Szkoda, mam nadzieję, że znajdziesz czas. A egzaminem się nie przejmuj - prawko, tak jak i studia, to sport dla wytrwałych.:)
UsuńJesień czasem potrafi zdemotywować i jeśli pogoda nie dopisuje, zachęca nas tylko do siedzenia z kubkiem herbaty w fotelu, i leniuchowania. Sama czasem nie wiem, jak znaleźć motywację w jesienne wieczory ;)
OdpowiedzUsuńCo do rysunku Tyriona - to moja ulubiona postać z Gry o Tron i jestem ciekawa efektów Twojej pracy nad "nim"! :) Pozdrawiam.
Też jestem ciekawa efektów - mam nadzieję, że wreszcie uda mi się do niego zabrać.:)
Usuń