„Cień wiatru” czytali już chyba wszyscy – swego czasu strach było do lodówki zajrzeć, żeby z niej nie wyskoczył. I zbierał praktycznie same pozytywne recenzje. Nie powiem, też mnie ta książka zaintrygowała, jednak w czasach największej popularności (właściwie do tej pory to dość popularny tytuł – może nie tak, jak parę lat temu, ale ciągle) nie miałam okazji po nią sięgnąć. Niedawno, dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza, w moim posiadaniu znalazł się ebook (jako iż po tych kilku latach wydawca zdecydował się wypuścić powieści Zafona w formie elektronicznej). I co? I się rozczarowałam.
O czym ta powieść jest, wiedzą chyba już wszyscy (od dawna żyję w przeświadczeniu, że jestem ostatnią osobą, przynajmniej w blogosferze książkowej, która przeczytała „Cień wiatru”), ale dla porządku przypomnę. Narratorem jest Daniel, syn pewnego barcelońskiego księgarza. Poznajemy go w momencie, kiedy ojciec pokazuje mu Cmentarz Zapomnianych Książek – miejsce, gdzie trzyma się tytuły zapomniane i bezpańskie, taki trochę dziwny antykwariat. Daniel może wybrać sobie książkę do „adopcji”, którą będzie się opiekował. Wybór pada na „Ceń wiatru”, powieść niejakiego Juliana Caraxa, którą chłopak z wypiekami na twarzy pochłania w jedną noc. Po tym doświadczeniu, postanawia dowiedzieć się wszystkiego o tajemniczym autorze. Nie wie, że wplącze go to w mroczną i niebezpieczną historię.
Brzmi zachęcająco, prawda? Książka, sekret i śledztwo dotyczące pisarza to rzeczy, które przyciągną uwagę każdego mola książkowego. I niby wszystko jest w porządku, bo to śledztwo, sekrety i tajemniczy pisarz rzeczywiście w „Cieniu wiatru” są. Tylko jakoś mało satysfakcjonująco.
Pierwszym, co mnie rozczarowało, były opisy miłosnych perypetii Daniela – było ich zdecydowanie za dużo, znacznie więcej niż opowieści o Julianie Caraxie, po której Daniel miał być przecież tylko przewodnikiem. Tymczasem sporo rozdziałów autor poświęcił na opisywanie najpierw nieszczęśliwej miłości do starszej kobiety (dwudziestolatki, która w chwili poznania Daniela była odeń dwukrotnie starsza), później zaś burzliwego romansu z rówieśniczką. Z jednej strony Zafon postąpił w jakimś stopniu logicznie – skoro całą historię poznajemy z ust Daniela, dorastającego w czasie tej opowieści, nie ma się co dziwić, że nastolatek sporo miejsca, czasu i uwagi poświęca niewieścim przymiotom (trochę irytuje za to, że inni mężczyźni zajmujący dość ważne miejsce w narracji też myślą głównie o babskich tyłkach i biustach), z drugiej, nie to mnie jako czytelniczce obiecano.
Za drugim rozczarowaniem stoją te pochwalne peany, które wylewały się z internetu. Widzicie, po tej fali zachwytów spodziewałam się czegoś przełomowego, zaskakującego, z drugim, a może nawet trzecim i czwartym dnem. Tymczasem dostałam fabułę, która mogłaby być owocem romansu brazylijskiej telenoweli z klasyczną powieścią gotycką. Im bliżej byłam rozwiązania zagadki, tym bardziej przewidywalna się stawała i tym bardziej stawała mi przed oczami wizja bohaterów w scenach i dialogach z jakiegoś „Serca Clarity” rodem. Z telenoweli rodem był też lekarz, który w czasach przed pierwszą wojną światową potrafił rozpoznać ciążę w cztery dni po domniemanym zapłodnieniu, co mnie dość ubawiło (choć dopuszczam też myśl, że doktorek po prostu był z tych, dla których seks=ciążą, zawsze i wszędzie. Ale to z kolei nie najlepiej świadczy o jakości jego usług).
A właśnie, bohaterowie. Trójwymiarowych mamy może trzech – Daniela, jego przyjaciela Fermina i Caraxa. Daniel to typowy chłopak, nastolatek jak każdy inny, nawet można go polubić, bo miewa i słabości, i porywy szlachetności czy idealizmu. Fermin to postać niezwykle barwna i nawet sympatyczna, niestety, autor każe mu w każdej scenie perorować na temat babskich tyłków, co na początku dodaje postaci kolorytu, ale później wywołuje tylko niecierpliwione przewracanie oczami. Za to sam Carax jest o tyle ciekawy, że Zafon umyślił dla niego rolę typowego bohatera powieści gotyckiej i zgrabnie a konsekwentnie każe mu ją odgrywać. Reszta to tylko jednowymiarowe, płaskie cienie, mające do odegrania określoną partię – już to famme fatale, już to starego ojca, już to młodej ukochanej, już to przyjaciela z młodości. I ani odrobinę poza te ramy nie wychodzą, przez co życia w nich niewiele.
Jak wspominałam, książkę czytałam w formie elektronicznej, więc parę słów i o tym. Zastrzeżeń nie mam, książka ładnie dostosowywała się do czytnikowego formatowania, a i zdjęcia nie straciły wiele (w papierowej wersji również były czarnobiałe, a na czytanie na czytniku nic im z uroku nie ujęło). Co do wad, to zdarzało się przerzucenie tekstu do kolejnego wersu w momentach dość losowych, ale to właściwie wszystko.
Cieszę się, że mam tę książkę w ebooku. Na półce zajmowałaby mi miejsce, a tak ta odrobina zajętej pamięci nikomu nie wadzi. Zafon kompletnie nie sprawdził się dla mnie w dłuższej opowieści, jego młodzieżówki wspominam zdecydowanie lepiej. Cóż, chyba czas zakończyć przygodę z tym panem. Ale wy oczywiście możecie sami go przetestować.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Muza.
Autor: Carlos Ruiz Zafon
Tytuł oryginalny: La Sombra del Viento
Tłumacz: Beata Fabjańska-Potapczuk, Carlos Marrodan Casas
Cykl: Cmentarz Zapomnianych Książek
Wydawnictwo: Muza
Rok: 2015
Stron: 512
Zawsze tak jest: cały świat się czymś zachwyca i wnosi dzieło na piedestały, a jak się człowiek sam za to weźmie, to okazuje się, że cały hype był mocno przesadzony. Niemniej, tyle osób mi to ciągle poleca, że pewnie kiedyś przeczytam. ;P
OdpowiedzUsuńTo ja się przyznam: nie jesteś ostatnia, ja jeszcze nie czytałam :). Także jak zobaczyłam recenzję, pomyślałam "ach, może to już ten moment, w którym poczuję się zachęcona i trzeba będzie się w końcu zebrać, i zapisać w bibliotece w kolejkę", ale jednak nie :).
OdpowiedzUsuńNo, ale pomyślałam, że się podzielę spostrzeżeniem: mam wrażenie, że najpierw była na "Cień..." straszna moda, wszyscy czytali, chwalili i się zachwycali. Potem przyszła fala "ależ to słabe! ależ to Coelho w przebraniu!". Potem na chwilę ucichło, a teraz "Cień..." wraca niemal jako klasyk, taki właśnie co to go w końcu trzeba przeczytać. Takie mam wrażenia.
Parę lat temu nabyłam wydanie kieszonkowe i czytało mi się je bardzo dobrze, ale nie sądzę, żeby był to przełom czy arcydzieło. Potem sięgnęłam jeszcze po "Grę anioła", która była nieco słabsza. Jeden drobiazg: Fermin, nie Fremin :) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNie no, czasem się sprawdza (z Wegnerem na przykład mi się sprawdził, no ale to nie był jakoś szczególnie masowy hype). Ale ciekawam, jak Ci się spodoba.:)
OdpowiedzUsuńHm, ja raczej odniosłam wrażenie, że ci niezadowoleni zawsze byli, tylko wcześniej ginęli w masie zachwyconych. Teraz fala zachwytów już przeszła i bardziej widać tych mniej licznych rozczarowanych. Z drugiej strony, po tej fali zachwytów znacznie łatwiej się rozczarować...
OdpowiedzUsuńA dzięki, już poprawiam.^^'
OdpowiedzUsuńPyzo, też się przyznam - jest nas więcej ;-) Mimo, że "Cień wiatru" czeka na półce. Moreni - zmartwiłaś mnie..
OdpowiedzUsuńPrzemawia do mnie Twoja teza, ale mimo wszystko: Zafona wymienia się teraz na przeróżnych listach i rankingach jako klasyka i coś, co warto znać. Więc dyskusja weszła o oczko wyżej niż "etam" i "super", tak myślę, czy raczej: zmieniła się, skręciła w inną stronę.
OdpowiedzUsuńNie zniechęcaj się, w końcu wielu osobom się podobało - może Tobie też się spodoba.:) A w każdym razie warto wyrobić sobie własną opinię.
OdpowiedzUsuńCóż, szczerze mówiąc, nie wiem, co składnia do uznania Zafona klasykiem. Ani stylu nie ma szczególnie porywającego (choć przyjemny, trzeba przyznać), ani przesłania, ani diagnozy jakiejkolwiek rzeczywistości nie stawia... no nie rozumiem. Ale z drugiej strony, podobnie kiedyś było z E. E. Schmittem (który IMO pisze dużo ciekawiej od Zafona), a teraz jakoś o nim i jego kanoniczności ciszej.
OdpowiedzUsuńZafona też nie czytałam i chciałam sięgnąć po "Cień wiatru", ze względu na pewną inną książkę, ale teraz chyba jednak wezmę się za "Księcia mgły" :P
OdpowiedzUsuńCzytałam parę młodzieżówek Zafona ("Księcia mgły" też;)) i powiem szczerze, że jakoś bardzej przypadły mi do gustu.
OdpowiedzUsuńNie umiem powiedzieć, bo nie czytałam jeszcze, myślę, że może chodzić o pewien ton czy kierunek w pisaniu -- bo potem jakoś ten motyw "znajduję tajemniczą książkę" się rozpowszechnił ;).
OdpowiedzUsuń