Mój czytelniczy związek z Neilem Gaimanem należy do tych bardziej burzliwych. Część jego pozycji mnie nieodmiennie zachwyca, ale inne głęboko rozczarowują. Reakcji pośrednich nie stwierdzono. Sytuacja komplikuje się dodatkowo, kiedy chodzi o zbiór opowiadań. Wiadomo, że w takich zbiorach teksty na ogół prezentują różny poziom, a przy mnogości form, stylów i tematów, jakimi lubi operować Gaiman, dochodzi jeszcze kwestia gustu – nie wszystko każdemu musi odpowiadać. Niemniej, muszę przyznać, ze zbiór „Dym i lustra” jako całość mnie rozczarował.
Gaiman pisze zazwyczaj krótkie opowiadania, a że w zbiorze mamy i szorty, i drabble, i wiersze, to wszystkich tekstów jest aż trzydzieści pięć. Niektóre („Rycerskość”, „Cena”, „Trollowy most” i „Nie pytaj diabła”) poznałam już wcześniej, w „M jak magii”, więc nie będę o nich pisać – ciekawych odsyłam do istniejącej recenzji. Ciekawy jest „Wstęp”, w którym autor zapoznaje czytelników z okolicznościami powstania poszczególnych utworów. W przypadku niektórych z nich to najciekawsza część.
Zacznę może od wierszy, bo jest to najbardziej mi obca forma literacka (zwłaszcza w przekładzie. Nie chcę niczego ujmować pani Braiter, ale niestety, poezji zwykle nie da się przełożyć tak, żeby zachować i cały urok, i całe znaczenie. W przypadku tego zbioru w przekładzie wyparowało, mam wrażenie, bardzo dużo uroku). Zbiór otwiera (nawet przed wstępem) utwór „Wróżąc z wnętrzności” i jest w nim jakaś iskra, dreszcz emocji, ale nieszczególnie do mnie trafia. To samo mogę powiedzieć o „Pożartym (scenach z filmu)” – jest to dłuższy utwór (ballada? Bo na poemat chyba jednak za krótki) stylizowany na scenariusz horroru. „Biała droga” to jeden z niewielu wierszy w tym zbiorze, który jakoś tam do mnie przemawia. Został oparty na pożenionych przez Gaimana motywach znanej (nie mi, żeby nie było) angielskiej baśni i japońskiej mitologii. Mnie osobiście opowieść przypomina mickiewiczowską balladę („Lilie” konkretnie, jeśli ktoś ciekawy) i może stąd sympatia. „Królowa noży” zaś to ballada o zniknięciu pewnej staruszki, która kompletnie mnie nie kupiła.
To dopiero początek poezji gaimanowskiej, bo dalej mamy jeszcze „Wirusa” - krótki utwór o graniu w gry, który nie do końca mnie przekonał, choć coś w nim musi być. „Bay Wolf” to wiersz z wykorzystaniem postaci, która pojawiła się we wcześniejszym opowiadaniu. Ta opowieść o walce wilkołaka z morskim potworem ma sporo literackiego wdzięku, ale kompletnie do mnie nie przemawia. „Zimne barwy” to wizja technomagicznego świata przyznam szczerze, że dużo chętniej oglądałabym ją w formie opowiadania niż wiersza. „Zimne morze” to opowieść zakochanego w morzu żeglarza, a „Pustynny wiatr” – zakochanego pustyni nomada. Jest jeszcze „Wampirza sestyna”, również podobna do romantycznych ballad. Mimo że temat wiersza jakoś do mnie nie trafia, to wykonanie ciekawe.
Szczerze mówiąc, większość opowiadań ze zbioru kompletnie mnie nie przekonała. Widzicie, u Gaimana lubię magię (zarówno słów, jak i pokazywanych scen), tymczasem tutaj mamy epatowanie naturalizmem i sporo seksu, który gdzieś w połowie tomu zaczyna nudzić i drażnić. Do tego sporo historii co prawda ma pointę, ale nie ma rozwiązania, czego nie wiem, jak wy, ale ja nie lubię. Taka „Uczta” na przykład jest już chyba bardziej pornograficzna niż erotyczna i w sumie gdyby nie była którymś z kolei utworem z naturalistycznym seksem, to wzruszyłabym ramionami i napisała coś o sprawnie napisanych „momentach”. A tak napiszę, że czytałam z irytacją i znużeniem. Dla odmiany „Jedno życie urządzone w stylu wczesnego Moorcocka”, „Mysz”, „Jak myślisz, jakie to uczucie” i „Kufelek starego Shoggotha” to teksty kompletnie bezpłciowe (temu ostatniemu nawet nawiązanie do Lovecrafta nie pomogła). Jeśli nawet stał za nimi jakiś głęboki zamysł, to nie mogę go odnaleźć. „Zamiatacz snów” i „Poczucie obcości” stoją o oczko wyżej, bo przynajmniej mniej więcej wiadomo, co autor chciał przekazać czytelnikowi, nie można też powiedzieć, że nie miał na nie pomysłu. Tyle, że ten pomysł do mnie nie trafia (choć idei gościa sprzątającego resztki snów i, hm, niespodziewanych skutków onanizmu nie sposób odmówić oryginalności).
Są też teksty przeciętne – żebyście nie myśleli, że tylko narzekam. „Złote rybki i inne historie” to całkiem sympatyczna opowieść o Hollywood i tym, jak się przepisuje książkę na scenariusz. „Fakty w sprawie zniknięcia panny Finch” mają fenomenalny pomysł, ale wykonanie trochę przegadane. Urok stworzonego przez autora nocnego, podziemnego cyrku mnie nie oczarował, acz rozumiem, że bez niego pomysł nie miałby sensu. Oraz chyba jestem kompletnie niewrażliwa na nawiązania literackie, bo wplątanie Lovecrafta w „To tylko jeszcze jeden koniec świata, nic więcej” nie zrobiło na mnie wrażenia, w przeciwieństwie do głównego bohatera tekstu, wilkołaka zajmującego się zapobieganiem podobnym zdarzeniom (pojawia się jeszcze w „Bay Wolfie”). To samo z nawiązaniem do Adriana Mole’a, czyli „O tym, jak pojechaliśmy obejrzeć koniec świata, autorstwa Dawnie Morningside, lat 11 i ¼”. O ile relacje bohaterów bardzo mi się podobały, to sam pomysł na fabułę tak średnio. Dodatkowo mam jeszcze problem z narracją – autor starał się ją stylizować na relację jedenastolatki, nie prowadzoną na żywo, tylko spisana po jakimś czasie. I choć styl dziecięcej pisaniny odwzorował trafnie, to ja takiego stylu bardzo nie lubię.
„Córka sów” to z kolei szort stylizowany na historię przepisaną z siedemnastowiecznej księgi, co samo w sobie jest ciekawą stylizacją, ale treść kojarzy mi się z popularnymi creepypastami. „Szukając dziewczyny” to opowiadanie, które mogłoby być obyczajowe (zastanawiałam się, czy przechodzi test Brzytwą Lema, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że tak). Z tym, że historii łagodnej obsesji bohatera na punkcie wiecznie dziewiętnastoletniej dziewczyny z rozkładówki brak ikry. Podobnie, jak „Załatwimy ich panu hurtowo”, ale tu sytuację ratuje pewna przewrotność tekstu i próba pokazania, jakie potwory potrafi robić z ludzi słowo „promocja”. Podobnie jest z „Dziecizną” – ona akurat nadawałaby się do akcji promocyjnej organizowanej przez PETA. „Gdy nastał koniec” oceniam jako zgrabne nawiązanie do Księgi Rodzaju, ale o tym króciutkim tekście trudno powiedzieć cokolwiek więcej.
Nie jest jednak tak, że w „Dymie i lustrach" znajdziemy tylko teksty słabe i takie sobie. Najlepsze zostawiłam na koniec. „Mikołaj był…” to drabble (tekst poniżej 100 słów), więc trudno cokolwiek o nim napisać, nie zdradzając zbyt wiele. „Zmiany” to coś, czego nigdy bym z Gaimanem nie skojarzyła, gdyby nie było podpisane. Jest to bowiem czystej wody science fiction. Autor w skondensowanej formie przedstawił długofalowe skutki społeczne wprowadzenia łatwej w użyciu pigułki zmieniającej płeć (i przy okazji leczącej raka) i zrobił to świetnie. Aż chciałoby się to rozwinąć w powieść. „Piętnaście malowanych kart z wampirzego tarota” to zbiór piętnastu króciutkich tekstów o wampirach, eksplorujących znane motywy, ale mocnych. „Morderstwa i tajemnice” to według mnie zdecydowanie najlepszy tekst zbioru (zaraz po „Cenie”, ale „Cena” to moje ulubione opowiadanie Gaimana ever) i chyba najdłuższy. Mogłabym go zaliczyć do fantasy anielskiej, gdybym w ogóle odróżniała taki podgatunek. Świetna historia o planowaniu i konsekwencjach. „Szkło, śnieg i jabłka” to odważny retelling baśni o królewnie Śnieżce. Gaiman postanowił opowiedzieć prawdziwą historię złej macochy, która oczywiście znacznie różni się od tej nam znanej. Wiadomo przecież, że historie piszą zwycięzcy.
Ufff, tyle tekstów, a tak niewiele dobrych. Ale nic o, nie tracę wiary w Gaimana i kolejne zbiory też przeczytam. Może tam będzie więcej satysfakcjonującej treści.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag
Tytuł: Dym i lustra
Autor: Neil Gaiman
Tytuł oryginalny: Smoke and Mirrors: Short fictions and illusions
Tłumacz: Paulina Braiter
Wydawnictwo: MAG
Rok: 2015
Stron: 372
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.