Nie lubię kryminałów. Wiecie, istnieje po prostu ograniczona ilość pomysłów, jakie można wykorzystać w realistycznych kryminałach, a ja może i szczególnie bystra nie jestem, ale całkiem nieźle mi idzie rozpoznawanie wzorców. Co zwykle skutkuje tym, że już w połowie książki nie tylko wiem, kto zabił, ale i dlaczego i tylko się wściekam na tego tępego głównego bohatera, że taki niedomyślny. Nieco inaczej sprawy się mają, kiedy autor zmieni założenia wyjściowe. Takie urban fantasy to w miażdżącej większości kryminały (na tym lub innym poziomie), ale autor ma znacznie więcej narzędzi do zaskakiwania czytelnika i mylenia mu ścieżek. Albo inny trik: wystarczy głównym bohaterem uczynić dziecko. Co prawda wtedy wiek docelowej grupy czytelników też się obniża, ale to nie znaczy, że ma się obniżać razem z jakością książki. Poszerza nam się paleta możliwych do wykorzystania przestępstw (dorosły czytelnik kryminałów będzie zawiedziony, jeśli nikt nie padnie trupem, w kryminałach dla młodszych czytelników denat może się objawić, ale przecież nie musi), ale też całkowicie zmienia nam się zakres czynności śledczych, jakie bohater może podjąć, a nic tak nie ożywia konwencji, jak ograniczenia. Na taki właśnie pomysł wpadła nie tylko nasza rodzima Joanna Chmielewska, ale też Kanadyjczyk Alan Bradley.
Flawia de Luce mieszka w rezydencji na na wskroś angielskiej wsi, razem z ojcem i dwiema nieznośnymi, starszymi siostrami (choć przyznajmy uczciwie, że i sama Flawia w nieznośności im dorównuje). Matki nie zna, bo ta zginęła w górach kiedy Flawia miała rok. Upływa kolejne leniwe lato, uprzyjemniane chemicznymi eksperymentami przeprowadzanymi przez dziewczynkę w odziedziczonym po ekscentrycznym kuzynie laboratorium, gdy pewnego wieczora na progu rezydencji de Luców zostaje znaleziony martwy ptak z nabitym na dziób znaczkiem pocztowym. I może dałoby się nad tym przejść do porządku dziennego, gdyby nie fakt, że dzień później Flawia znajduje w ogrodzie martwego mężczyznę.
Może zacznę trochę z innej strony niż zwykle, bo bardzo podoba mi się kreacja głównej bohaterki. Owszem, mamy tu książkę dla dzieci i owszem, Flawia jest inteligentna, wygadana i zdolna, czasem brawurowa i lekkomyślna jak to dzieci i naprawdę mimo pewnych skaz na charakterze nie da jej się nie lubić ale nie to mnie w niej ujęło. To mają w pakiecie wszyscy bohaterowie dobrych książek dla młodszego czytelnika. Znacznie bardziej spodobało mi się to, jak autor subtelnie i z zaskakującym psychologicznym prawdopodobieństwem pokazał, że pod cienką pozłotką swobody i inteligencji, geniuszu i miłości do chemii kryje się nieszczęśliwe dziecko.
Bo Flawia czuje się niekochana i w zasadzie zaniedbana. Mieszka w domu, w którym samotny ojciec córek właściwie nie wychowuje (owszem, mamy lata pięćdziesiąte i pojęcie wychowania dzieci i udziału ojca w tym przedsięwzięciu znacząco rożni się od znanego obecnie, ale są pewne granice), wręcz czynnie się od nich separuje z powodu nieprzepracowanej traumy i żałoby z powodu zaginięcia (10 lat temu!) ukochanej żony. Sam nie mogąc sobie poradzić z traumą, nie może nawiązać więzi z córkami, nie może wejść w rolę dyktowanego przez epokę surowego ojca, więc zostaje ojcem nieobecnym, wiecznie zamkniętym w gabinecie wśród klaserów ze znaczkami, kompensującym sobie relacje rodzinne filatelistyczną pasją. Takie zachowanie zresztą przejawiają też wszystkie córki pana de Luce – najstarsza przesadnie dba o urodę, spędzając godziny przed lustrem, średnia ucieka w świat literatury, zaś najmłodsza zamyka się w laboratorium chemicznym. Dziewczęta nie mają w nikim oparcia, a prowadząc (w sumie nie tak rzadką wśród rodzeństwa) wieczną wojnę podjazdową, między sobą też nie są w stanie zbudować bliskiej relacji. Dotyczy to zwłaszcza najmłodszej Flawii, która w przeciwieństwie do sióstr w ogóle matki nie pamięta i gardzi cudzymi wspomnieniami o niej. Ta lektura, mimo rozrywkowej w gruncie rzeczy proweniencji, świetnie nadawałaby się jako ćwiczenie dla przyszłych psychologów.
Po tym właśnie można poznać dobrego autora: nawet w czysto rozrywkowej literaturze jest w stanie tak napisać postacie, żeby miały głębię sięgającą daleko poza kryminalną intrygę.
Nie tylko rodzina głównej bohaterki jest tak pieczołowicie odwzorowana. Autor musi być świetnym obserwatorem, ponieważ równie trafnie oddał dynamikę małej, wiejskiej społeczności, przynajmniej na tyle, na ile może się w niej orientować bystra jedenastolatka (bo narracja jest pierwszoosobowa, z perspektywy Flawii). Ciekawie wypadają de Luceowie jako jedyna katolicka rodzina w anglikańskiej społeczności (narratorka przywołuje kilka soczystych przykładów nieporozumień, zwykle zabawnych, trafnie punktując słabości obu stron).
Po powyższych akapitach można by było pomyśleć, że mamy do czynienia raczej z dramatem obyczajowym, a nie młodzieżowym kryminałem. Owszem, Bradley jest świetny w portretowaniu zarówno społeczności, jak i jednostek, ale nie znaczy to, że nie pamięta, dla kogo pisze i zna odpowiednie proporcje. Dlatego też „Zatrute ciasteczko” to głównie opowieść o perypetiach Flawii w ferworze rozwiązywania zagadki trupa w ogórkach, a ponieważ jak w każdym rasowym kryminale okazuje się że niewielka mieścina ma swoje mroczne sekrety, to Flawia odkrywa znacznie więcej, niż się spodziewa.
Autor stosuje tu całkiem klasyczne chwyty. Osadzenie akcji 70 lat wstecz od razu uwalnia go od problemu nadmiernego monitoringu i wszędobylskich komórek, poza tym pozwala mu niektórych bohaterów obdarzyć powojennym PTSD, co jest w pewnym momencie fabuły dość istotne. Sama intryga jest dość klasyczna i mimo że nie okazała się szczególnie zaskakująca, to nie przeszkadzało mi to zbytnio (szczerze mówiąc, to jest jeden z tych przypadków, gdzie bardziej czytelnika interesuje, jak bohaterka dojdzie do prawdy, niż kto właściwie zabił).
Przy czym poza rodziną Flawii jest tu też kilku innych interesujących bohaterów. Moją ulubiona postacią drugoplanową okazał się były dyrektor szkoły. Pojawił się co prawda już na samym końcu i jest dżentelmenem mocno posuniętym w latach, ale to belfer starej daty, z powołaniem i odpowiednimi umiejętnościami pedagogicznymi. Mam nadzieję, że jeszcze go spotkamy. Poza tym jest jeszcze Dogger, służący do wszystkiego (ale głównie ogrodnik), którego wojna kompletnie zniszczyła psychicznie i który w chwilach, kiedy nie ma napadów lękowych jest jedynym bliskim przyjacielem Flawii. Jestem ciekawa, jak też potoczy się dalej reakcja tych dwojga.
Dodatkowym atutem jest fakt, że „Zatrute ciasteczko” jest napisane z zaskakującą erudycją. Panna de Luce jest z natury nieco przemądrzała, a poza tym pochodzi z angielskiej klasy wyższej, więc odebrała odpowiednie do tego wykształcenie. Co sprawia, że w swojej narracji ciągle powołuje się już to na naukowców (swoją drogą, jaka to wspaniała bohaterka do utożsamiania się dla dziewczynek, która swoją toaletkę w sypialni dekoruje zdjęciami ulubionych uczonych), już to mężów stanu, już to klasyków literatury. Poza tym język jest płynny, potoczysty, pozbawiony dłużyzn, ale też zbyt szybkiego tempa. Idealny.
Są takie książki, które chętnie wcisnęłabym jakiemuś kuzynostwu w odpowiednim wieku. Flawii nie będę nikomu wciskać. Zatrzymam ją dla siebie. Kuzynostwu może ewentualnie pożyczę. Jak będzie grzeczne.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Vesper.
Autor: Alan Bradley
Tytuł oryginalny: The Sweetness at the Bottom of the Pie
Tłumacz: Jędrzej Polak
Cykl: Flawia de Luce
Wydawnictwo: Vesper
Rok: 2010
Stron: 366
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.