Przed, a właściwie tuż po rozpoczęciu lektury przeczytałam wywiad z autorem. Przygnębiła mnie informacja że pan Thaikovsky planuje napisać około dziesięciu tomów swojego cyklu. Nie lubię długaśnych cykli. Mają one tendencję do utraty jakości wprost proporcjonalnej do numeru tomu, a pod koniec stają się (że powtórzę za Sapkowskim), nudne, aż hemoroidy bolą. Jednak teraz, po lekturze pierwszego tomu, ta sama informacja niezmiernie mnie cieszy, a radość tę przyćmiewa jedynie fakt, że zakup dziewięciu książek to jednak spory wydatek. A pomyśleć, że gdyby nie przeczucie Lubego, który „Imperium Czerni i Złota” nabył przypadkiem, prawdopodobnie nigdy bym go nie przeczytała.
Ogólny zarys fabuły jest standardowy. Oto na wschodzie (no jakże by inaczej) powstaje nowe mocarstwo oparte na sile niepokonanej jak dotąd armii i wciąż głodne nowych podbojów. Jednak mieszkańcy Nizin, skupieni na sprawach nieustannie prowadzących podjazdowe wojenki miast – państw, nie chcą dostrzec zagrożenia i beztrosko sprzedają Imperium broń w ilościach hurtowych. Jedynie mistrz Stenwold Maker dostrzega niebezpieczeństwo, jednak jego ostrzeżenia są od siedemnastu lat wyśmiewane. Pozostawiony sam sobie, od kilkunastu lat tworzy siatkę szpiegowską działającą przeciw Imperium. Właśnie ma do niej dołączyć czwórka jego ostatnich podopiecznych.
Zanim zacznie swoje pienia pochwalne, słów parę o konstrukcji świata przedstawionego. Anglosasi w tej kwestii często popadają w jeden z dwóch głównych schematów. Pierwszy: tolkienowsko – RPGowy, gdzie mamy najczęściej trzy razy humanoidalne (elfy, krasnoludy, ludzie) w różnych wariacjach i mrowie ras Złych i Mrocznych, które zawzięcie ze sobą wojują w odwiecznej walce dobra ze złem. Drugi: łotrzykowsko – wiktoriański, gdzie występują praktycznie sami ludzie (niektórzy są magami) i w scenerii wielkiego miasta (najczęściej) toczą się rozgrywki o przejęcie władzy i wpływów, czasem tylko trzeba owo miasto uratować. Tchaikovski zręcznie ominął te schematy. W jego powieści mamy samych ludzi, którzy walczą jeno o władzę i dominację, ale są oni podzieleni na całe mnóstwo najróżniejszych ras. W świecie tym bowiem niczym niezwykłym nie są karaluchy wielkości psów ani ćmy wielkości dłoni. Więcej nawet: ogromnych nocnych motyli i takich samych chrząszczy używa się powszechnie jako środków transportu, a trzymetrowe modliszki sieją postrach wśród puszcz. A każdy z tych wielkich owadów jest patronem jakiejś rasy. I tak na przykład Żuki (dygresja: nazwa ta kojarzy mi się dość nieszczęśliwie z żukiem gnojarzem. Jeśli dobrze zrozumiałam to, co czytałam na anglojęzycznych stronach, w oryginale były Skarabeusze – może i w zasadzie to samo, co nasze gnojarze, ale o ileż lepiej brzmi. Tłumacz chciał, żeby było bardziej swojsko, ale trochę mu nie wyszło. Koniec dygresji.) są mistrzowskimi inżynierami i konstruktorami, Mrówki potrafią tworzyć ze swoimi ziomkami wspólną jaźń, Pająki są mistrzami intryg a Osy niezmordowanymi wojownikami, zawsze wiernymi swojemu imperium i miotającymi pociskami sztuki w każdego z jego wrogów. Wszystkie rasy dzielą się na Pojętnych – konstruktorów zafascynowanych maszynami, i Niepojętnych – czyli tych, którzy dawniej parali się magią. Urzekł mnie autor tą mnogością ras i różnorodnością świata, zwłaszcza, że jest to doskonały pretekst do pokazania różnych niesnasek między bohaterami i takich problemów, jak nietolerancja, brak zrozumienia dla inności czy dyskryminacja. A wszystko subtelnie, nienatarczywie i ciekawie.
Teraz czas na obiecane pienia pochwalne. „Imperium Czerni i Złota” to powieść niezwykle wciągająca, wprost nie mogłam się od niej oderwać. Nie dość, że świat zachwycający, to jeszcze akcja toczy się tak wartko, że nawet pan Pilipiuk się chowa. Na pierwsze 150 stron przypada, bagatelka: zdobycie miasta, pojedynek na arenie, agitacja polityczna, atak skrytobójców, ucieczka sterowcem, ucieczka na sterowcu i ucieczka ze sterowca a także mała katastrofa lotnicza. A to dopiero początek, dalej jest jeszcze lepiej. Wszystko zaś opisane językiem barwnym i żywym, ale niezbyt skomplikowanym.
Z kreacją bohaterów pisarz również świetnie sobie poradził. Są żywi i pełnokrwiści, czytając miałam wrażenie, że na wszystkie wydarzenia spoglądam zza ich ramienia. Przeżywają emocje, niektórych czeka zwrot życiowy, inni muszą zrewidować własną tożsamość, a wszyscy w czasie trwania lektury dojrzewają. Dodatkowy punkt dla autora daję za to, że mimo, iż nie szczędził im trudności i niepowodzeń, to nie znęca się nad podopiecznymi tak, jak choćby Martin. I chociaż opisy walk i potyczek są częste, rozwłóczonych flaków i rozbryzganych mózgów nie uświadczymy.
Troszkę przeszkadzały mi w lekturze pewne niezręczności w tłumaczeniu. O jednej już wspomniałam. Irytujące były też używane dość często określenia poszczególnych raso jako „modliszkopodobni”, „osopodobni” itd. Podejrzewam, że po angielsku brzmi to lepiej, a i po polsku można by tyło to ująć bardziej estetycznie. A już kompletnym kuriozum było nazwanie kobiety z rasy Motyli „motylicą”. Po polsku motylice to grupa dość paskudnych, zarówno w wyglądzie, jak i w zwyczajach pasożytów wewnętrznych, tymczasem w powieści chodziło o niezwykle urodziwą i utalentowaną tancerkę.
Podsumowując: autor zaczął od standardu, ale przebudował schematy i dodał szczyptę własnych, oryginalnych pomysłów, otrzymując produkt całkiem świeży. I to taki, od którego oderwać się nie sposób, a czyta się z wypiekami na twarzy. Polecam wszystkim, może poza tymi, którzy panicznie boją się wszelkich stawonogów, a dla fanów fantasy to pozycja obowiązkowa. I radzę mieć pod ręką następny tom.;)
Ogólny zarys fabuły jest standardowy. Oto na wschodzie (no jakże by inaczej) powstaje nowe mocarstwo oparte na sile niepokonanej jak dotąd armii i wciąż głodne nowych podbojów. Jednak mieszkańcy Nizin, skupieni na sprawach nieustannie prowadzących podjazdowe wojenki miast – państw, nie chcą dostrzec zagrożenia i beztrosko sprzedają Imperium broń w ilościach hurtowych. Jedynie mistrz Stenwold Maker dostrzega niebezpieczeństwo, jednak jego ostrzeżenia są od siedemnastu lat wyśmiewane. Pozostawiony sam sobie, od kilkunastu lat tworzy siatkę szpiegowską działającą przeciw Imperium. Właśnie ma do niej dołączyć czwórka jego ostatnich podopiecznych.
Zanim zacznie swoje pienia pochwalne, słów parę o konstrukcji świata przedstawionego. Anglosasi w tej kwestii często popadają w jeden z dwóch głównych schematów. Pierwszy: tolkienowsko – RPGowy, gdzie mamy najczęściej trzy razy humanoidalne (elfy, krasnoludy, ludzie) w różnych wariacjach i mrowie ras Złych i Mrocznych, które zawzięcie ze sobą wojują w odwiecznej walce dobra ze złem. Drugi: łotrzykowsko – wiktoriański, gdzie występują praktycznie sami ludzie (niektórzy są magami) i w scenerii wielkiego miasta (najczęściej) toczą się rozgrywki o przejęcie władzy i wpływów, czasem tylko trzeba owo miasto uratować. Tchaikovski zręcznie ominął te schematy. W jego powieści mamy samych ludzi, którzy walczą jeno o władzę i dominację, ale są oni podzieleni na całe mnóstwo najróżniejszych ras. W świecie tym bowiem niczym niezwykłym nie są karaluchy wielkości psów ani ćmy wielkości dłoni. Więcej nawet: ogromnych nocnych motyli i takich samych chrząszczy używa się powszechnie jako środków transportu, a trzymetrowe modliszki sieją postrach wśród puszcz. A każdy z tych wielkich owadów jest patronem jakiejś rasy. I tak na przykład Żuki (dygresja: nazwa ta kojarzy mi się dość nieszczęśliwie z żukiem gnojarzem. Jeśli dobrze zrozumiałam to, co czytałam na anglojęzycznych stronach, w oryginale były Skarabeusze – może i w zasadzie to samo, co nasze gnojarze, ale o ileż lepiej brzmi. Tłumacz chciał, żeby było bardziej swojsko, ale trochę mu nie wyszło. Koniec dygresji.) są mistrzowskimi inżynierami i konstruktorami, Mrówki potrafią tworzyć ze swoimi ziomkami wspólną jaźń, Pająki są mistrzami intryg a Osy niezmordowanymi wojownikami, zawsze wiernymi swojemu imperium i miotającymi pociskami sztuki w każdego z jego wrogów. Wszystkie rasy dzielą się na Pojętnych – konstruktorów zafascynowanych maszynami, i Niepojętnych – czyli tych, którzy dawniej parali się magią. Urzekł mnie autor tą mnogością ras i różnorodnością świata, zwłaszcza, że jest to doskonały pretekst do pokazania różnych niesnasek między bohaterami i takich problemów, jak nietolerancja, brak zrozumienia dla inności czy dyskryminacja. A wszystko subtelnie, nienatarczywie i ciekawie.
Teraz czas na obiecane pienia pochwalne. „Imperium Czerni i Złota” to powieść niezwykle wciągająca, wprost nie mogłam się od niej oderwać. Nie dość, że świat zachwycający, to jeszcze akcja toczy się tak wartko, że nawet pan Pilipiuk się chowa. Na pierwsze 150 stron przypada, bagatelka: zdobycie miasta, pojedynek na arenie, agitacja polityczna, atak skrytobójców, ucieczka sterowcem, ucieczka na sterowcu i ucieczka ze sterowca a także mała katastrofa lotnicza. A to dopiero początek, dalej jest jeszcze lepiej. Wszystko zaś opisane językiem barwnym i żywym, ale niezbyt skomplikowanym.
Z kreacją bohaterów pisarz również świetnie sobie poradził. Są żywi i pełnokrwiści, czytając miałam wrażenie, że na wszystkie wydarzenia spoglądam zza ich ramienia. Przeżywają emocje, niektórych czeka zwrot życiowy, inni muszą zrewidować własną tożsamość, a wszyscy w czasie trwania lektury dojrzewają. Dodatkowy punkt dla autora daję za to, że mimo, iż nie szczędził im trudności i niepowodzeń, to nie znęca się nad podopiecznymi tak, jak choćby Martin. I chociaż opisy walk i potyczek są częste, rozwłóczonych flaków i rozbryzganych mózgów nie uświadczymy.
Troszkę przeszkadzały mi w lekturze pewne niezręczności w tłumaczeniu. O jednej już wspomniałam. Irytujące były też używane dość często określenia poszczególnych raso jako „modliszkopodobni”, „osopodobni” itd. Podejrzewam, że po angielsku brzmi to lepiej, a i po polsku można by tyło to ująć bardziej estetycznie. A już kompletnym kuriozum było nazwanie kobiety z rasy Motyli „motylicą”. Po polsku motylice to grupa dość paskudnych, zarówno w wyglądzie, jak i w zwyczajach pasożytów wewnętrznych, tymczasem w powieści chodziło o niezwykle urodziwą i utalentowaną tancerkę.
Podsumowując: autor zaczął od standardu, ale przebudował schematy i dodał szczyptę własnych, oryginalnych pomysłów, otrzymując produkt całkiem świeży. I to taki, od którego oderwać się nie sposób, a czyta się z wypiekami na twarzy. Polecam wszystkim, może poza tymi, którzy panicznie boją się wszelkich stawonogów, a dla fanów fantasy to pozycja obowiązkowa. I radzę mieć pod ręką następny tom.;)
Tytuł: Imperium Czerni i Złota
Autor: Adrian Tchaikovsky
Tłumacz: Andrzej Sawicki
Tytuł oryginalny: Empire in Black and Gold
Cykl: Cienie Pojętnych
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2009
Stron: 631
Imperium też mi się bardzo podobało. Klęska ważki jest już o klasę niżej :( Więc ta strata jakości z każdym tomem ujawnia się tu bardzo wcześnie... o ile na Klęskę czekałam niecierpliwie aż się pojawi w bibliotece, to na Krew modliszki już tak nie czekam, nawet nie chce mi się jej pożyczać z biblioteki, poczekam jak się pojawi w formie e, to będę mogła dostosować czcionkę do siebie, a nie czytać ten maczek...
OdpowiedzUsuńZmartwiłaś mnie tą "Klęską Ważki", liczyłam znowu na ucztę.:( No ale trudno, muszę przekonać się sama.
OdpowiedzUsuńPowiem Ci, że w "Erze kobiet" nie odczuwa się aż tak bardzo tego reality show. Wręcz przeciwnie. Sama osobiście za tego typu programami również nie przepadam.
OdpowiedzUsuńImperium to niezła książeczka:) Ja mam na półce Klęskę ważki i pewnie niedługo się za nią zabiorę. Liczę na niezłą sagę. Tom IV lada moment w PL:)
OdpowiedzUsuńLena173 - Skoro nie czuć w książce bigbraderowego klimatu, może kiedyś się skuszę.:)
OdpowiedzUsuńpodsluch - Ja "Klęskę" już nawet zaczęłam, ale postanowiłam jednak coś innego przeczytać, zanim się wgryzę porządnie. Tak na uspokojenie emocji. Chociaż Seremity troszkę zgasiła mój zapał, Twoją informację o bliskiej premierze tomu czwartego przyjmuję z radością.:)