Swoją znajomość z Moorem zaczęłam od „Krwiopijców”, którzy tak bardzo przypadli mi do gustu, że znowu zapałałam cieplejszymi uczuciami do wampirów. Ponieważ aktualnie do dalszych części cyklu „Love story” nie mam dostępu, postanowiłam się zadowolić „Brudną robotą”. Śmierć jako postać u Pratchetta mnie zauroczyła, więc doszłam do wniosku, że nie zaszkodzi sprawdzić, jak ten temat wykorzystał Moore, zwłaszcza, że obaj panowie specjalizują się w fantastyce humorystycznej.
Charlie Asher, handlarz starzyzną z San Francisko, tuż po zostaniu ojcem wchodzi do sali szpitalnej, na której leży jego żona. Zastaje tam dziwnego faceta, który utrzymuje, że powinien być niewidzialny. Od tej chwili życie Charliego wywraca się do góry nogami, a sam zainteresowany zyskuje (choć nie bez nieprzewidzianych przeszkód) wgląd do spraw nieznanych zwykłym ludziom. Na domiar złego okazuje się, że jego malutka córeczka jako śmiercionośnej broni używa słowa „kotek”…
Jest to druga książka Moore’a, którą czytałam i druga, której akcja dzieje się w San Francisco. Widać, że autor bardzo to miasto lubi. Opisuje przeróżne dzielnice ze swadą i ironią, ale też z humorem i widoczną chęcią ukazania lokalnego kolorytu i klimatu danej części aglomeracji. Nigdy nie byłam w San Francisco, ale nie mam powodów sądzić, że pisarz coś złośliwie wypaczył. Co najwyżej wyolbrzymił i skarykaturował niektóre cechy miasta, które dla niego „zawsze stanowi inspirację” [524]. Z resztą, jak mógłby nie lubić miasta, które opisuje tak barwnie?
Najmocniejszą stroną powieści Moore’a jest humor. Nie przeczę, „Brudna robota” aż się od niego skrzy i o dziwo nie jest to tylko czarny humor. Nie podobała mi się jedna rzecz: humor ten niekiedy staje się wręcz obrzydliwy. Niektóre sceny mają w założeniu budzić salwy śmiechu, we mnie jednak budzą niesmak. Zazwyczaj nie mam nic przeciwko karykaturowaniu scen erotycznych, tudzież wykorzystywaniu takich podtekstów w celu rozbawienia czytelnika, ale są w „Brudnej robocie” takie sceny, w których pan Moore przeciąga strunę do granic możliwości (tylko od osobistej odporności czytelnika zależy osąd, czy ta struna już pękła). W tym względzie Pratchett radzi sobie lepiej – nigdy nie trafiają mu się takie wpadki. Ale pan Pratchett, w przeciwieństwie do Moore’a nie celuje w takich podtekstach, w związku z czym unika stąpania po dość kruchym lodzie.
Dodatkowym plusem jest dla mnie to, że miałam okazje znowu spotkać postacie znane z „Krwiopijców”. Cesarz i jego wierni żołnierze odgrywają mniej więcej taką samą rolę dla fabuły jak w poprzedniej książce, podobnie inspektor Rivera. Epizodycznie pojawia się nawet pewna rudowłosa wampirzyca. Zawsze to miło spotkać znanych i lubianych.
Podsumowując, „Brudna robota” nie zachwyciła mnie tak jak „Krwiopijcy”. Wolę też Pratchettowską wizję śmierci (lub Śmierci). Ale Moore potrafi poprawić humor tak samo skutecznie jak Pratchett, a lektura bez wątpienia była ciekawa. Polecam więc tym nieco odporniejszym czytelnikom, którym już zaczyna doskwierać jesienna chandra.
Tytuł: Brudna robota
Autor: Christopher Moore
Tłumacz: Jacek Drewnowski
Tytuł oryginalny: A Dirty Job
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2007
Stron: 526