czwartek, 10 lutego 2011

Fighting wings - "Zbieracz Burz" tom 1 Maja Lidia Kossakowska

Książkę pożyczyła mi Erin (tutaj jest jej fotoblog). Dziękuję bardzo!:)

Lubię anioły. Ale nie te skrzydlate dzieciaczki, którymi barokowi twórcy zwykli oblepiać wszystko, co się działo. Nie te skrzydlate hermafrodyty w barwnych kieckach, które z natchnionym spojrzeniem pełnią rolę aniołów stróżów na kiczowatych oleodrukach. Nie te dziwaczne wariacje na temat upadłych-bądź-nie aniołów, które w dużej liczbie płodzili spadkobiercy Dana Browna. Lubię takie anioły, jakie serwuje nam pani Kossakowska: pełne mocy, choć zagubione, działające z rozmachem dorównującym tylko wątpliwościom. Anioły, które wcale nie poprzestają na pieniach pochwalnych wobec Pana, ale często muszą twardą ręką chwycić całe jego dzieło, aby się nie rozleciało. Nie białoskrzydłe, czyste duchy, ale o skrzydłach i włosach we wszystkich kolorach tęczy (nie na jednym osobniku, oczywiście).

Daimon Frey ma i skrzydła, i włosy czarne. Kolor idealnie współgrający z fuchą Abbadona, Burzyciela Światów, nieprawdaż? Tyle, że Daimon o tę funkcję nigdy się nie prosił. O to, żeby się mierzyć z Antykreatorem też nie. Ale musiał. I się zmierzył. I nawet wyszedł z tego bez szwanku. No, prawie bez szwanku, bo jednak trauma mu została. Tą traumę zabija, biorąc udział w nielegalnych mordobiciach, ku zgorszeniu wysoko postawionych przyjaciół (takiego archanioła Gabriela czy Razjela na przykład). Bóg nie może go po prostu ukoić – już dawno odszedł, pozostawiając dzieła swego stworzenia samym sobie. Ale nagle postanowił do Abbadona przemówić. Wydać rozkaz tak straszny, że niewiarygodny. A Abbadon musi być posłuszny. Jego przyjaciele jednak nie są pewni, czy aby na pewno rozkaz pochodził od Pana. Wszakoż Daimon mógł ulec podszeptom Ciemności, w dobrej wierze wziętym za najwyższy rozkaz. Zaczyna się więc pościg za Daimonem, który, zależnie od wersji: albo wypełnia najnowszy rozkaz Boga, albo kompletnie zwariował i trzeba go poddać leczeniu, zanim stanie się katastrofa…

Pani Kossakowska rozwija tutaj wizję świata znanego z „Siewcy Wiatru”, a zrodzonego jeszcze wcześniej, w opowiadaniach. Obok naszej swojskiej Ziemi, gdzieś w magicznym wymiarze mamy więc Królestwo, które Jasność stworzyła dla swych aniołów i dusz tych ludzi, które okazały się tego godne. Później zaś je porzuciła, zostawiając biednego regenta Gabriela z całym tym problemem. Gabriel, tak jak i inni aniołowie jest wspaniały, pełen mocy i na każdym śmiertelniku zrobiłby piorunujące wrażenie, ale nie jest Bogiem. Tak jak wszyscy aniołowie Kossakowskiej, jest bliższy człowiekowi niż nadistocie. Okazuje się bowiem, że kiedy głos Pana  przestaje skrzydlatych prowadzić za rączkę, muszą oni unurzać się w brudzie jakże ludzkim, aby wszystko się jakoś toczyło. Mamy więc intrygi, spiski, walki o wpływy, zdrady, czyli wszystko to, o co zazwyczaj się aniołów nie podejrzewa. No i co z tego, że wyszli oni nieco za mało twardzi, jak na liczących całe eony wojowników, że czasem wymsknie im się jakiś Dżibril czy inny Raz, że jak na twardych facetów przystało, raczej nie powinni pokazywać miękkiego podbrzusza, a czasem im się to zdarza. Jakoś mi to nie przeszkadza. 

A moją osobistą nagrodę za najlepszą postać książki zgarnia Hariel, zwykły, szeregowy anioł, opiekun bezdomnych kotów z samego dna niebiańskiej hierarchii. Wraz z całą swoją mruczącą, prychającą i drapiącą świtą, nie do końca żywą na dodatek. Za dredy i umiejętność wzbudzania sympatii czytelnika mimo swojej ciapowatości i skromności. Bo nie zawsze trzeba super gieroja albo pięknej wojowniczej księżniczki, żeby czytelnika zauroczyć. I autorka o tym dobrze wie.

Styl pani Kossakowskiej jest dość specyficzny – nazwałabym go kobiecym. I nie chodzi o nadużywanie ukwieconych fraz czy histerycznych zwrotów, bo taki twardziel jak Abbadon to i mięchem potrafi czasem rzucić, a scena makabrycznego rytuału jest tak plastycznie obrzydliwa, że aż odbiera apetyt (co jak na mnie jest nie lada wyczynem). Chodzi raczej o ogólny klimat, tworzony przez mniej lub bardziej subtelny humor, czy dość gęsto wplatane nazwy takich kolorów jak kobaltowy czy szafranowy. Ale przede wszystkim chyba chodzi o nieagresywność tego języka: nawet, kiedy autorka przytacza wymianę bluzgów między bohaterami, czytelnik nie czuje się atakowany przez zębatą bestię  słów (o matko, jak mi to patetycznie wyszło…). A opowieść gładko toczy się dalej: mamy nie tylko potyczki i strzelaniny, ale także magię, miłość i przyjaźń, którą bohaterowie tak różnie pojmują… i wszystko równie sprawnie opisane.

Zachwyty już były, teraz czas ponarzekać na wydanie. Nie chodzi mi o jakieś mankamenty techniczne, bo od tej strony jest jak najbardziej ok.: solidna, twarda oprawa, strony szyte, marginesy i interlinie takie, jakie lubię, no i luksus absolutny, czyli wszyta wstążeczka – zakładka. Nie podoba mi się natomiast strona graficzna. Głównie krwawa kolorystyka okładki, która jest z uporem godnym lepszej sprawy uskuteczniana przez Fabrykę Słów i niedługo stanie się chyba znakiem rozpoznawczym wydawnictwa. Niech sobie już na niej będzie ten mhhhhroczny Dajmon, przeżyję… No i ilustracje też mi się nie podobają, za dużo w nich moim skromnym zdaniem turpizmu. Jakby nie można było mniej odrażających kadrów wybrać. W zasadzie, dziwnym trafem, podobał mi się tylko pierwszy i ostatni obrazek.;) A poza tym, ciągle uważam, że rozbijanie „Zbieracza Burz” na dwa tomy po 300 stron, to zwyczajne wyłudzenie.

Mimo powyższego marudzenia, polecam szczerze wszystkim, którzy lubią poczytać dobre fantasy. Może książka nie jest arcydziełem, ale zapewnia kawał solidnej rozrywki na jakiś czas.

Tytuł: Zbieracz Burz" tom 1
Autor: Maja Lidia Kossakowska

Cykl: Daimon Frey
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2010
Stron: 341


* Rysunek nie jest co prawda ilustracją, ale tworząc go myślałam o pewnej bohaterce tej książki, więc stwierdziłam, że pasuje.;) A pod spodem malutka, dziwaczna humoreska, raczej odzwierciedlenie klimatu książki, niż konkretna ilustracja:


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...