Już przy kilku okazjach zdarzyło mi się wspomnieć, że lubię Schmitta. Że urzeka mnie magia zaklęta w codzienności, którą autor nam pokazuje – i nie jest to przy tym magia starej szafy czy innej czarodziejskiej sowy (nie ujmując im niczego, oba te rodzaje magii również bardzo lubię). To czar naszej teraźniejszości, gdzie tylko od nas zależy, czy chwila będzie nudna i rutynowa, czy niezwykła. I ponieważ do tego przyzwyczaił mnie szanowny autor (że jego sposobem na odrobinę fantastyki w powieści jest takie przedstawienie zwykłych zdarzeń, aby jawiły nam się jako niezwykłe), mocno się zdziwiłam przy lekturze „Kiedy byłem dziełem sztuki”. Tutaj bowiem fabuła oscyluje nam w okolicach futurystycznego thrillera.
Młody chłopak stoi na skale, powszechnej wśród okolicznych samobójców, bo podobno nie zdarzyło się jeszcze, aby ktoś przeżył skok z niej. Wiadomo, że nikt się w takie miejsca nie udaje li i jedynie w celu podziwiania widoków. Cóż tam go doprowadziło? Motyw mało spektakularny: frustracja z powodu niezwykłej urody braci i atencji, jaką darzą ich media. Jednak owo samobójcze misterium przerywa obecność pewnego dziwnego jegomościa, który oświadcza, że ma dla naszego bohatera pewną propozycję. Chłopak, początkowo niechętny, w końcu postanawia przynajmniej jej wsłuchać. Tak oto trafia do posiadłości popularnego artysty, Zeusa Petera Lamy.
Propozycja jest bardzo nietypowa, ale można domyślić się jej już czytając tytuł książki: nasz bohater ma zostać dziełem sztuki. Jednak nie chodzi tu o trywialne pozowanie czy sterczenie bez ruchu, na wzór mima udając rzeźbę. Artysta bowiem od swojego materiału wymaga nie tylko zrzeknięcia się własnej anatomii i złożenia jej na ołtarzu sztuki celem całkowitego przemodelowania (czy komuś jeszcze w tym momencie stanęła przed oczami jedna z podróży kosmicznych Ijona Tichego?), ale również wyzbycia się człowieczeństwa i stania przedmiotem. Czy dla niekwestionowanej sławy warto płacić taką cenę?
Jak już wspominałam, autor mnie zaskoczył. Po tytule (bo opisów na okładkach staram się nie czytać) wnosiłam, że rzecz będzie raczej o postaci z obrazu, która w jakiś sposób z niego wyszła. A tutaj mamy coś z goła odwrotnego. A synteza różnych gatunków i odmian literackich sprawiła, że czasem dostawałam lekkiej czkawki.
Pod względem fabuły rozumianej ściśle jako ciąg zdarzeń, powieść ta jest dreszczowcem. Mamy tutaj nie do końca legalne praktyki medyczne nie do końca normalnego artysty, który na dodatek posiada wszystkie cechy komiksowych geniuszy zła. Mamy tez ofiarę jego pomysłów, której opamiętanie przychodzi, kiedy już jest nieco za późno. Mamy spory sztafaż obrzydliwości. Autor co prawda usilnie starał się nimi nie epatować, ale w tym konkretnym przypadku mój przerost wyobraźni okazał się ogromną wadą: nie dość, że skupiałam się nie na tym, na czym powinnam, to na dodatek na tym, na czym nie chciałam.
Ale dreszczowiec to tylko jedna ze składowych, kolejną jest typowa proza Schmitta. Ta z kolei objawia się w warstwie nastrojowo słownej i gdyby nie wypaczenie fabułą, „Kiedy byłem dziełem sztuki” niczym by się nie różniło od innych powieści autora, przynajmniej pod względem klimatu. Jakby tego było mało, na całość trzeba patrzeć jak na przypowieść, bo nagromadzenie małych, ale upierdliwych absurdów jest tak duże, że przy próbie innego podejścia do lektury uniemożliwia „zawieszenie niewiary”.
Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, przez naszego niedoszłego samobójcę, ale z perspektywy wielu lat, jakie od opisywanych wydarzeń upłynęły. Na przykładzie tej historii autor próbował dać nam nieco materiału do przemyśleń na temat „Jak wysoką cenę jesteśmy w stanie zapłacić za sławę i czy naprawdę warto?”. Moim zdaniem zrobił to o niebo lepiej niż Paulo Coelho w swojej przedostatniej powieści. Książka Schmitta naprawdę daje do myślenia i porusza jakąś strunę, która później wygrywa uporczywe pytania na temat tego, czy można sprzedać swoje człowieczeństwo, a jeśli tak, to za ile i czy przypadkiem ta transakcja nie stanie nam się kulą u nogi. Trzeba przyznać autorowi, że rozpala wyobraźnię. Forma sprawiła jednak, że czytelnik przynajmniej równie mocno się oburza. Mimo, iż wiedziałam, że to tylko fikcja literacka, trzęsłam się w środku na samą myśl, że coś takiego mogłoby być kiedykolwiek możliwe.
Nie jest to typowa powieść Schmitta i tak naprawdę sama nie wiem, co mam o niej myśleć (chyba najdobitniej to widać po chaosie panującym w recenzji). Dlatego powstrzymam się od polecenia jej komukolwiek – mieszane uczucia po dobrnięciu do końca mi na to nie pozwalają.
Tytuł: Kiedy byłem dziełem sztuki
Autor: Eric-Emmanuel Schmitt
Tłumacz: Maria Braunstein
Tytuł oryginalny: Lorsque j'étais une œuvre d'art
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2007
Stron: 263
Autor: Eric-Emmanuel Schmitt
Tłumacz: Maria Braunstein
Tytuł oryginalny: Lorsque j'étais une œuvre d'art
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2007
Stron: 263
Książka czeka cierpliwie na półce, ale na pewno się za nią zabiorę:). Bardzo ciekawa jestem czy mi przypadnie do gustu... Pozdrawiam!!
OdpowiedzUsuńO, ja już od dawna chcę przeczytać tę książkę. Chodzi za mną i chodzi ten tytuł.
OdpowiedzUsuńBardzo asekuracyjnie zakończyłaś tę recenzję, choć ja poczułam się zachęcona [a raczej: zaintrygowana] "po całości", więc na pewno sięgnę. Zresztą... Ciągnie mnie do Schmitta nieustannie, więc choćbyś nie wiem jak krytykowała i tak bym przeczytała ;)
OdpowiedzUsuńkasandra_85 - książka na pewno robi wrażenie. Też jestem ciekawa, czy Ci się spodoba.:)
OdpowiedzUsuńbeatrix73 - to mam nadzieję, że w końcu dojdzie.;)
Futbolowa - asekuracyjnie, bo po prawdzie nie bardzo potrafiłam się ustosunkować do powieści - miałam totalnie mieszane uczucia. Ale miło mi, że Cię zachęciłam.:) Uważam, że przeczytać warto, chociażby po to, żeby sobie wyrobić własną opinię.:)
czytałam ją kilka lat temu. na mnie wywarła bardzo dobre wrażenie. :)
OdpowiedzUsuńZ panem Schmittem nie miałam jeszcze przyjemności. Zbieram się do przeczytania jakiejś jego książki już od dłuższego czasu. Skoro nie jest to jego typowa książka, wezmę poprawkę na to, żeby od niej nie zaczynać.
OdpowiedzUsuńJak wpadnie w łapy to chętnie przeczytam mimo Twojej nie do końca polecającej opinii ;)
OdpowiedzUsuńI am totally delighted with incredibly blog greatly that saved me. Thank you “Courage is not the absence of fear but rather the judgment that something else is more important than fear.” - Ambrose Redmoon
OdpowiedzUsuń