Z cyklu o Camonii Waltera Moersa znałam jak dotąd tylko „Miasto Śniących Książek” (reszty nie tykałam, bo opisy wydawały mi się zanadto makabryczne). Zauroczyło mnie ono formą i treścią, ale zapowiedzi autora, że Hildegunst Rzeźbiarz Mitów odwiedził Księgogród jeszcze raz i on, Moers, „przełoży” opowieść i o tej podróży nie traktowałam poważnie. Ot, po prostu sztuczka mająca nas utwierdzić w przekonaniu, że mamy do czynienia z dziełem osadzonym w historii i kulturze całkiem obcej krainy. Zresztą, „Miasto…” do tej pory uważam za pięknie zamkniętą kompozycję, niepotrzebującą kontynuacji. Tym bardziej zdziwiła mnie wiadomość o premierze „Labiryntu Śniących Książek”. Musiałam go przeczytać.
Rzeźbiarz Mitów po dwustu latach od pamiętnego wielkiego pożaru powraca do Księgogrodu. Jest teraz dojrzałym smokiem i znanym pisarzem, więc powraca incognito (trzeba wam bowiem wiedzieć, że sława naszych wielkich hollywoodzkich gwiazd przy popularności znanego pisarza w Camonii to niewart wspomnienia pikuś). Poza podziwianiem, jak zmieniło się miasto od czasu jego ostatniej wizyty, zajmuje go jedna myśl – co może oznaczać list, który niedawno otrzymał, a który zmusił go do powrotu w miejsce związane z tyloma przykrymi wspomnieniami?
Nie będę owijać w bawełnę: „Labirynt Śniących Książek” jest rozczarowujący. Przede wszystkim, jest to tylko pierwsza część historii. Tym razem skoku na kasę nie dokonało wydawnictwo, a jak się zdaje autor (choć nie wykluczam, że mogło to być jakieś założenie artystyczne, żeby zagrać na nosie czytelnikom. To pasuje do Moersa). Sama praktyka dzielenia powieści jednak nie jest najgorszą zbrodnią, jaką w „Labiryncie…” popełniono.
Największą zbrodnią „Labiryntu…” jest… nuda. Ta książka to prawie czterysta stron wprowadzenia, z których fabuły starczyłoby może na sto. Częściowo oczywiście uzasadnionego – cuda odbudowanego Księgogrodu zasługują na opisanie, między innymi właśnie dla nich po „Labirynt…” sięgnęłam. Ale w pewnym momencie (tak po dwustu stronach) ta opisowość zaczyna irytować. Do tego dochodzą nic niewnoszące dłużyzny i fakt, że w tej książce o mieście książek samych książek jest jak na lekarstwo – większość opisywanych cudów dotyczy… teatrów kukiełkowych. Co samo w sobie jest ciekawą inicjatywą, ale na litość, nie na taką skalę. I jeszcze to streszczenie wydarzeń z „Miasta Śniących Książek”. Znowu: pomysł bardzo fajny, bo po ośmiu latach czytelnik może nie pamiętać, co tam się dokładnie wydarzyło. Kolejnym fajnym pomysłem była forma streszczenia: relacja z przedstawienia kukiełkowego, na które poszedł Hildegunst. Ale relacjonowanie tego przez sześćdziesiąt stron to już jednak zdecydowanie przesada.
Na plus za to przemawia strona wizualna. Jak i w poprzedniej powieści z Księgogrodu, jest tu mnóstwo ilustracji, często nierozerwalnie związanych z tekstem i bardzo sympatycznych (powieści Moersa w ogóle czyta mi się jak jakąś hybrydę komiksu z klasyczną literaturą. I to jest zawsze wielki plus). Tłumaczka też się napracowała, zwłaszcza przy wierszach i rymowankach. Nie wiem, jak wypada porównanie pod względem wierności oryginałowi, ale miejscami polskie wersje są prześwietne. A posłowie od tłumaczki utwierdza mnie w przekonaniu, ze każdy przekład powinien takie posiadać.
Z jednej strony jestem „Labiryntem Śniących Książek” bardzo rozczarowana. Z drugiej – po kolejną część na pewno sięgnę. Bo rozpocznie się w miejscu, które wreszcie zapowiada jakąś akcję. Bo z pewnością będzie imponująca wizualnie. Bo lubię Hildegunsta, choć bywa nieznośnym megalomanem. Ale przede wszystkim dlatego, że chcę wiedzieć, jak to się skończy. No i liczę na ponowne spotkanie z buchlingami i Królem Cieni.
Tytuł: Labirynt Śniących Książek
Autor: Walter Moers
Tytuł oryginalny: Das Labyrinth der Traumenden Bucher
Tłumacz: Katarzyna Bena
Cykl: Camonia
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok: 2014
Stron: 380
Tłumacz: Katarzyna Bena
Cykl: Camonia
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok: 2014
Stron: 380
Z innych ksiażek o Camonii polecam kota alchemika. Przeczytałem go dlatego, ze zboaczyłem go przecenionego w tym samym miejscu co labirynt i wybrałem go, bo bałem się o poziom labiryntu. Widzę, że słusznie.
OdpowiedzUsuńMnie od "Kota..." odrzuciła idea mordowania biednego kotka. Ale może kiedyś się skuszę.;)
UsuńAkurat sam pomysł nie pochodzi od Moersa. Włąsciwie jest to retelling dziewiętnastowiecznego opowiadania opatrego na przysłowiu (Według poslowia)
UsuńEch, Moers i mnie rozczarował nieco. Ale co z tego, jak po każdą kolejną jego książkę sięgam? Uzależniona jestem.
OdpowiedzUsuń