Recenzję sponsoruje wykaraska, która pożyczyła mi książkę. Dzięki!:)
Kiedy dobrzy ludzie wspomnieli, że mają książkę o sowie, co to ją autorka wychowała i do śmierci trzymała w domu (do śmierci sowy, nie autorki, bo znajomość obu zaczęła się dość wcześnie, a sowy jednak żyją krócej niż ludzie przeważnie), no to musiałam przeczytać. Zwłaszcza, że inkryminowaną sową była płomykówka – ptak, na temat którego pisałam pracę licencjacką. A poza tym lubię książki o zwierzętach, zwłaszcza te mniej lub bardziej autobiograficzne, więc dobrzy ludzie mi „Sowę Wesleya” pożyczyli.
Powieść jest zapisem dziewiętnastu lat życia Stacey O’Brien z samcem płomykówki Wesleyem. Wesley trafił do niej w wieku czterech dni, kiedy okazało się, że uszkodzony nerw skrzydła nie pozwoli mu nigdy zostać lotnikiem na tyle wytrzymałym, żeby samemu wyżywić się na wolności. Od tej pory Stacey zastępowała mu matkę, bawiła się z nim i zapewniała towarzystwo przez wszystkie te lata.
Może najpierw pochylę się nad stroną językowo-merytoryczną książki. Jeśli chodzi o książki o zwierzętach, nawet te autobiograficzne, bardzo niedobrze jest, jeśli w stopce redakcyjnej nie wyszczególniono stanowiska „konsultant naukowy”. W przypadku „Sowy Wesley” nie wyszczególniono i konsekwencje widać w tekście (choć trudno mi powiedzieć, do jakiego stopnia zauważy to przeciętny czytelnik. Prawdopodobnie nie zauważy). Przede wszystkim irytowało mnie, że Wesley zawsze jest nazywany sową płomykową. Przeczytałam sporo opracowań naukowych o płomykówkach, ale w żadnym nie spotkałam się z tą nazwą, zawsze była to płomykówka właśnie. Być może jest to jakieś dawniejsze nazewnictwo, ale przynajmniej od pięćdziesięciu lat nieużywane. Zdarza się też pomylić gatunek podgatunkiem, ale trudno określić, komu to zawdzięczamy. Poza tym była jeszcze jedna malutka rzecz, która mnie tym przekładzie irytowała. Mianowicie konsekwentne nazywanie pewnej szkoły magii i czarodziejstwa „Hogwarts”. Ja rozumiem, że to być może nie jest błąd, ale osobiście przyzwyczaiłam się do rozpowszechnionej spolszczonej formy (czyli znanego wszystkim Hogwartu) i kiedy trafiałam w tekście na wersję angielską, zgrzytałam zębami.
Poza tymi irytującymi detalami raczej nie ma się czego czepiać. Styl O’Brien może nie jest szczególnie lotny, ale autorka czytelnie potrafi wyrażać soje myśli, a i czyta się to całkiem miło. Z korektą już gorzej, bo zdarzają się nadprogramowe znaki czy litery. Ale tez nie na tyle często, żeby przeszkadzało to jakoś w lekturze.
Sama opowieść jest bardzo przejmująca. Autorka starała się z jednej strony przybliżyć nam zwyczaje dzikich sów, z drugiej pokazać, jak instynktowne zachowania wyglądają w zupełnie nienaturalnym środowisku. Trzymając płomykówkę w pokoju musisz bowiem pamiętać, żeby nie wprowadzać do niego gości (to bardzo terytorialne sowy i mogą atakować obcych), mieć w lodówce zapas martwych myszy na kilka dni (czyli około dwudziestu sztuk) a także przygotować się na to, że zostaniesz uznany za sowiego małżonka. I nie będzie żadnych kompromisów.
Tak na marginesie wspomnę jeszcze o pewnej rzeczy, która trochę mną wstrząsnęła. Autorka wspomina o szczególnie intensywnie działających pod koniec lat osiemdziesiątych grupach wyzwolicieli zwierząt, których bardzo się bała w związku z Wesleyem. Były to grupy, które po prostu wypuszczały na wolność trzymane w ośrodkach badawczych i domach zwierzęta. Nie jestem w stanie pojąć, jak ci ludzie mogli uznawać takie postępowanie za wysoce etyczne. Pomijając już fakt, że wypuszczając zwierzęta laboratoryjne zaprzepaszczali lata badań nad lekami np. na białaczkę, to właściwie równie dobrze mogli je zabijać – przynajmniej zwierzaki nie cierpiałyby głodu, bólu i chorób, a efekt ten sam. Nie ma szans, żeby laboratoryjna mysz przeżyła na wolności. Tak samo szans przeżycia nie mają ptaki czy jakiekolwiek urodzone w niewoli zwierzęta, które nie przeszły specjalnych „kursów przygotowawczych”. Nie mówiąc już o psach i kotach… Mam nadzieję, że ta moda już dawno przeminęła.
Pochylę się jeszcze na chwilę nad wydaniem. Jest kiepskie. Książka jest sklejona z jednej strony tak, że nie można jej swobodnie otworzyć, z drugiej zaś tak, że wylatują z niej kartki. Przynajmniej czcionka jest wygodna w czytaniu. I trochę nie rozumiem wyboru zdjęcia na okładkę. Płomykówki to piękne ptaki i bez problemu można znaleźć przykuwającą uwagę grafikę, tymczasem wybrano zdjęcie pisklęcia (które przypominają kiepsko wyrenderowane upiory) i dziwacznie wycięto je w Photoshopie. Przez to książka zamiast przykuwać uwagę, odstrasza…
Powiem wam na koniec, że mimo irytujących elementów tłumaczenia i redakcji, to dobra książka i świetnie się przy niej bawiłam. Polecam ją każdemu, kto chce zobaczyć, jak to jest mieć kawałek dzikiej przyrody pod dachem. I przekona, żeby nie robić tego w domu.;)
Autor: Stacey O'Brien
Tytuł oryginalny: Wesley the Owl
Tłumacz: Anna Kaliszewska
Wydawnictwo: Studio Emka (Fontanna)
Rok: 2010
Stron: 240
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.