Zazwyczaj nie lubię powieści o miłości. Mdłe to jakieś, głupiutkie i naiwne, a poza tym śmiertelnie nudne, bo ile razy można przerabiać ten sam schemat? Dlatego nigdy nie tknęłam Harlequina. Do polskich powieści tzw. literatury kobiecej też podchodzę z nieufnością, bo tam prawie zawsze wyzwolona trzydziestolatka szuka nowej miłości, gdyż jakiś facet (szef lub były, niepotrzebne skreślić) okazał się draniem. Czasem człowiek lubi się takim czytadełkiem odmóżdżyć, ale bez przesady. Chętnie jednak czytam o miłości opisanej w sposób niekonwencjonalny, nierzadko z lekką nutką fantastyki w tle. Dlatego tak bardzo lubię Musso i dlatego bardzo mi przypadła do gustu „Miłość ponad czasem” (inny tytuł to „Żona podróżnika w czasie”).
Kiedy Henry, bibliotekarz z Chicago, ma 28 lat, po raz pierwszy spotyka o osiem lat młodszą Clare. Ona okazuje się bardzo dobrze go znać – spotykała się z nim już ponad 150 razy. Nie ma w tym nic dziwnego, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że Henry cierpi na nietypową chorobę genetyczną: spontanicznie i nieprzewidywalnie przenosi się w czasie. Clare spotykała wcześniej jego starsze wersje, ale teraz mają okazję być razem tu i teraz. Nic dziwnego, że szybko decydują się na małżeństwo. Jednak książka ta nie jest opowieścią lukrowaną, życie po ślubie wcale nie jest usłane różami, a choroba Henry’ego okazuje się przekleństwem.
W tej powieści motyw podróży w czasie jest mało ważny. Równie dobrze Henry mógłby cierpieć na jakąś chorobę psychiczną, a fabuła praktycznie niewiele by się zmieniła. Jednak nie jest to powieść SF, więc autor nie musi pieczołowicie opisywać wszystkich paradoksów czasowych. W powieściach głównonurtowych motyw ten jest zwykle wykorzystywany, aby pokazać, jak taka anomalia wpływa na psychikę osób nią dotkniętych. A o tym rzadko można przeczytać w książkach fantastycznych. I w „Miłości ponad czasem” dzięki temu zabiegowi, możemy uzyskać obraz bardzo ciekawy i poruszający.
Henry jest wiecznym wędrowcem, który nie tylko musi borykać się z problemami życia codziennego, ale nigdy nie wie, gdzie (i kiedy) znajdzie się za chwilę. W pracy też miewa kłopoty, bo jak ma wytłumaczyć szefowi, dlaczego znika czasem bez słowa, a po powrocie biega nagi między regałami (podróże w czasie nie obejmują ubrań i ekwipunku)? Clare, jak wierna Penelopa, zawsze na niego czeka i daje mu siłę, żeby kurczowo trzymać się teraźniejszości. Są jednak zwykłymi ludźmi, więc ich związek nie jest wolny od kłótni i problemów, a wielką próbą staje się dla nich czas, kiedy starają się o dziecko. Dlatego oboje jako bohaterowie książki są bardzo realistyczni, czytelnik ma wrażenie, że mogliby być jego sąsiadami. Autorka opisała to małżeństwo bez patosu czy lukru, nie szczędząc obojgu chwil słabości czy załamania. Jest to ogromnym plusem powieści, bo historia miłosna z tak naturalnymi bohaterami jest niezwykłą rzadkością.
Narracja jest prowadzona nietypowo, gdyż, mimo, że zawsze pierwszoosobowa, wypowiadają się zarówno Henry, jak i Clare. Dlatego część wydarzeń poznajemy z obu perspektyw. Język bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Spodziewałam się raczej czegoś prostego, jak to bywało w tych nielicznych romansach, jakie przeczytałam. Tymczasem pani Niffenegger udaje się miejscami przemycić język poetycki, unikając jednocześnie patosu, co jest nie lada osiągnięciem. Inna rzecz, że poutykane w dużej ilości cytaty z Rilkego w którymś momencie zaczynają denerwować.
Czytając „Miłość ponad czasem” szczerze się wzruszyłam, a to mi się przy książce rzadko zdarza. Myślę, że dla nikogo przeczytanie jej nie będzie czasem straconym. Trzeba tylko mieć na uwadze, że to świetna powieść o miłości, a nie dzieło godne Dickensa.
A. Niffenegger, Miłość ponad czasem, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 495