Przez jakiś czas, mniej więcej w zeszłym roku, bardzo były modne książki o lekarzach, a w szczególności chirurgach. Moda na nie nico osłabła, trendy bowiem się zmieniły i obecnie na rynku panują zwierzęta wraz ze swoimi właścicielami. Śmiem twierdzić, że wiele osób lubi książki należące do obu tych trendów, a jako że książek do przeczytania zawsze jest więcej niż czasu na nie, mam dla nich wspaniałe rozwiązanie. Proszę państwa, oto dr Nick Trout – chirurg weterynaryjny.
Dr Trout jest autorem dwóch książek – „Powiedz, gdzie cię boli”, która urzekła mnie jeszcze zanim zaczęłam prowadzić bloga i to do tego stopnia, że postanowiłam nabyć kolejną książkę, jaka wyjdzie spod pióra tego pana. I to właśnie o kolejnej książce, „Miłość to najlepsze lekarstwo”, będzie niniejszy wpis.
Muszę przyznać, że mimo całej sympatii do autora, jego twórczości i tematyki, jaką porusza, podchodziłam do książki z pewną obawą. Tytuł pretensjonalny jak rzadko (kojarzy się raczej z brazylijskim romansem na szpitalnym tle), rażąco pomarańczowy kolor okładki (daję słowo, chyba tylko landrynkowy róż byłby gorszy…) i buldog angielski ze smętnym i łzawym spojrzeniem (który nijak ma się do treści) sprawiły, że spodziewałam się najgorszego. Mimo to zaczęłam czytać.
„Miłość to najlepsze lekarstwo” opowiada historie dwóch suczek – ratlerki Cleo i spanielki Helen. Różni je niemal wszystko: charaktery, wiek, kondycja społeczna, rodowód, stan zdrowia. Łączy jedno – kochający właściciele, którzy się nimi opiekują i którzy w kłopotach postanowili poszukać pomocy u tego samego lekarza, Nicka Trouta właśnie. Poznajemy historie obu naszych czworonożnych bohaterek, gościmy nawet w domach ich właścicieli, a wszystko to okraszone anegdotami z przychodni weterynaryjnej i kapką informacji, choćby na temat sytuacji prawnej zwierząt w USA.
Cóż, nie było tak źle, jak zapowiadała okładka. Niemniej jednak było gorzej, niż poprzednio. Wszystko przez to, że o ile pan Trout świetnie sobie radzi z opisywaniem tego, co dzieje się w klinice – błyska wtedy humorem i werwą, widać, że zna klimat tego miejsca i potrafił go przelać na papier, o tyle próby opisywania tego, co działo się w domach czworonogów, zanim trafiły do lecznicy wychodzi już nieco gorzej. Od strony warsztatowej nie widać żadnych zmian, ale brak werwy i klimatu, który charakteryzuje „szpitalne” fragmenty sprawia, że czytelnik zwyczajnie się nudzi. No, przynajmniej ja się nudziłam.
Co jest mocną stroną książki? Bezapelacyjnie są to subtelne i sugestywne opisy więzi, jaka łączy właścicieli z ich ulubieńcami. Poruszające, niekiedy histeryczne reakcje na złe wiadomości, czy po prostu cierpliwość, z jaką przychodzą leczyć uporczywe i trudne do zdiagnozowania choroby zasługuje na szacunek. I ten szacunek widać w tekście. Obrazki z bostońskiej kliniki były dla mnie o tyle zaskakujące, że na moim własnym podwórku niespotykane. Pomijając fakt, że mieszkam na wsi, gdzie zwierzęta traktuje się bardziej użytkowo, jakoś nie wyobrażam sobie tutaj sytuacji, w której reakcją na śmierć psa będzie bezładne osunięcie się właściciela po ścianie połączone ze spazmami histerycznego płaczu. Nie wątpię jednak, że jest to możliwe – zaczynam się zastanawiać, czy i jak bardzo różni się nasz stosunek do zwierząt od tego za oceanem.
Przyszedł czas na podsumowanie. Książkę dra Trouta polecam oczywiście, jednak na początek tą poprzednią („Powiedz, gdzie cię boli”). Dopiero później niech czytelnik zadecyduje, czy chce kontynuować znajomość z autorem. Jeśli tak, to polecam książkę pod paskudnym tytułem „Miłość to najlepsze lekarstwo”.
Tytuł: Miłość to najlepsze lekarstwo
Autor: Nick TroutTłumacz: Anna Sak
Tytuł oryginalny: Love Is the Best Medicine: What Two Dogs Taught One Veterinarian about Hope, Humility, and Everyday Miracles
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 2011
Stron: 318
***
Od jakiegoś czasu mam straszne problemy z dodawaniem komentarzy na Bloggerze. Dotyczy to zarówno mojego bloga, jak i innych, występuje też we wszystkich przeglądarkach, jakich próbowałam (IE, FF, Chrome), tylko w każdej z nich problem wygląda nieco inaczej. Macie taki sam problem, czy to bonus specjalnie dla mnie? A może ktoś się na tym zna i coś mi doradzi?
Ja też mam problemy z bloggerem. Nie mogę się zalogować na konto przez Mozille, ale już przez IE bez problemu.
OdpowiedzUsuńMO - ja od kilku dni mam problem z logowaniem się i przez Mozillę, i przez IE. Został mi tylko Chrome, ale tu jest problem z komentarzami, jeśli są pod notką. Przynajmniej wiem, że to problem raczej systemowy, a nie mój prywatny...
OdpowiedzUsuńRzeczywiście lubię czytać książki o zwierzętach :)
OdpowiedzUsuńMam ratlerka w domu,niesforna sunia...
Bardzo lubię też Marleya,labradora z książki"Marley i ja",więc jeśli to w podobnym stylu,to na pewno cos dla mnie :)
Ja muszę przyznać niestety, że żadnych takich problemów nie posiadam... Co prawda dawniej miałam kłopoty z komentarzami i jak wybierałam "Konto google" to i tak strona miała mnie w głębokim poważaniu... Teraz do bloggera się nie loguję. Robię to za pomocą google. A jak już tam jestem zalogowana, to w bloggerze także, automatycznie. Próbowałaś w ten sposób?
OdpowiedzUsuńEvita - Mrleya jeszcze nie znam, mam go dopiero w planach. Chistoria tutejszego ratlerka jest trochę smutna, ale mam nadzieję, że Cię to nie zrazi.:)
OdpowiedzUsuńNyx - ja się w ogóle rzadko logowałam przez Bloggera, bo zazwyczaj zaczynałam dzień od sprawdzenia poczty na gmailu i już się nie wylogowywałam. Co działało świetnie jeszcze do zeszłego tygodnia. Od poniedziałku Blogger i tak żąda powtórnego zalogowania przy komentarzu (jeśli jest on pod postem, a nie w osobnym oknie czy karcie - w tych ostatnich przypadkach, jeśli używam Chrome, wszystko jest w porządku), po czym okazuje się to niemożliwe...
Kurczę, to może to wina ciasteczek? Proponowałabym oczyścić komputer CCleanerem z niepotrzebnych rzeczy. Możesz sobie wybrać, czy chcesz zachować historię, hasła, ciasteczka...
OdpowiedzUsuńTo darmowy program, a ja go kocham. Pozbywam się około 300 Mb niepotrzebnych danych z komputera. Może to właśnie wina przeładowania ciasteczek? A jak nie, to już naprawdę nie wiem co jest nie tak. Miejmy nadzieję, że problem szybko zniknie.
Myślę, że reakcja na tragiczną wiadomość nie tyle zależy od kraju, co od człowieka i tego, jak bardzo kocha swoje zwierzę. Parę tygodni temu znalazłam przed domem swoją kotkę, którą śmiertelnie potrącił samochód. Zareagowałam bardzo podobnie do opisanej przez Ciebie reakcji. To wszystko zależy od uczuć.
OdpowiedzUsuńNyx - dziękuję za kreatywny pomysł, bo mi już ich zupełnie zabrakło. Skorzystam z polecanego programu, może to rzeczywiście przez ciasteczka...
OdpowiedzUsuńC.S. - pisząc o kraju miałam na myśli raczej kulturę, w której się wychowało. Zastanawiam się właśnie, jak ta kwestia (wpajania postaw wobec zwierząt przez otoczenie, zarówno to dalsze, jak i najbliższe) wygląda u nas. Myślę, że masz rację, pisząc, że to zależy głównie od osobistych relacji i poczucia bliskości ze zwierzęciem, a także ogólnej reakcji człowieka na śmierć. Natomiast bardzo jestem ciekawa, jak to wygląda w szerszym kontekście (narodowo, albo w społeczności lokalnej) i od czego zależy.