Recenzja sponsorowana przez Arię, która mi wspaniałomyślnie książeczkę pożyczyła. Dzięki!:)
Moim pierwszym kontaktem z „Upiorem w Operze” był utwór pod tym samym tytułem wykonywany przez zespołu Nightwish – i muszę przyznać, że to wykonanie podoba mi się dużo bardziej, niż wykonanie filmowe (swoją drogą bardzo bym chciała usłyszeć, jak by to brzmiało, gdyby w filmie partię damską wykonywała Tarja Turunen). Film takoż widziałam, a teraz przyszedł czas na książkę. I muszę przyznać, że chyba jednak wolę film…
Fabułę z grubsza chyba wszyscy znają, ale dla tych, którzy nie znają, albo zapomnieli, nakreślę w kilku zdaniach. Chrystine Daae to młoda, świetnie zapowiadająca się śpiewaczka, której triumf na deskach Opery Paryskiej wszystkich zaskoczył. Szczególnie zaś wicehrabiego Raula de Chagny, który znał ją jeszcze z czasów dzieciństwa i właśnie poczuł, że jest w młodej damie szaleńczo zakochany. Natychmiast pobiegł jej to oświadczyć, ale dziwne zachowanie damy serca podziałało jak kubeł zimnej wody. Tymczasem w budynku opery grasuje upiór. Nie dość, że płata niesmaczne figle, że terroryzuje pracowników, którym zdarzają się czasem śmiertelne wypadki czy tajemnicze zaginięcia, to jeszcze wysuwa bezczelne roszczenia w stosunku do dyrekcji. Jest też na zabój zakochany w Chrystine. I w tym przypadku stwierdzenie „na zabój” może okazać się totalnie dosłowne.
Książka pierwszy raz została wydana równo 100 lat temu i to niestety widać. Niektóre ówczesne prawidła konstrukcji powieści nijak nie przystają do tego, czego oczekuje współczesny czytelnik. Chodzi głównie o rozkład ciężaru poruszanych zagadnień, który momentami dla czytelnika jest zupełnie nieatrakcyjny, chociaż nie mam wątpliwości, że przed wiekiem tego właśnie pożeracze słowa pisanego oczekiwali. Inne cechy to rozbudowane opisy (chociaż dla mnie to dodatkowa atrakcja) oraz specyficzny sposób zaznaczania emocji w tekście (o tym później). Krótko mówiąc, powieść trąci myszką. Na szczęście nie tak bardzo, żeby obecnie nie można było jej z przyjemnością czytać.
Na początek zajmijmy się warstwą językową. Pan Leroux charakteryzuje się talentem do budowania wspaniałych opisów, zwłaszcza, jeśli chodzi o śpiew. Nie mam pojęcia, jak on to robi, ale pieśni artystów operowych, jak i samego upiora zdawały mi się tak niesamowicie realne, jakbym je słyszała, a nie tylko o nich czytała. Jeszcze nigdy nie miałam okazji zetknąć się z takim mistrzostwem w opisie dźwięku. Trochę gorzej ma się sprawa z opisami rzeczy bardziej namacalnych, jak choćby pomieszczenia. Tutaj autor potrafi przytłoczyć ilością szczegółów, co w połączeniu z manierą wplatania ich w akcję w sposób często nużący dla czytelnika sprawia, że momentami książka staje się nudna. Najbardziej irytujące wydało mi się jednak nadużywanie wielokropków i wykrzykników, głównie w dialogach, ale również w tekście narracyjnym. Często-gęsto konstrukcje typu wykrzyknik+wielokropek (!...) kończą każde zdanie w półstronicowym (lub dłuższym) akapicie. Może kiedyś było przyjęte taki wyrażanie silnych emocji bohaterów, ale teraz czyta się to jak wynurzenia rozchwianej emocjonalnie dwunastolatki.
Jeśli już przy bohaterach jesteśmy to muszę przyznać, że dwoje z nich mnie szczególnie irytowało. Palmę pierwszeństwa dzierży tu nasza mała Chrystine, o której zawsze się mówi, że to słodkie, niewinne i naiwne dziewczątko. Poza tym cięgle mdleje, tudzież płacze błagając i zaklinając (nie mylić z przeklinając!) – generalnie zachowuje się jak skrzyżowanie Danuśki Jurandówny z zestresowanym królikiem. Wiem, że prawidła powieści podonczas wymagały, aby tragiczno-romantyczna heroina taka właśnie była, ale osobiście nie trawię takich wiotkich dziewczątek. Drugie miejsce zaś zajmuje jej ukochany, wicehrabia Raul – głównie za to, że zachowuje się na zmianę jak rozpuszczony pięciolatek i napalony czternastolatek (tylko proszę się tu nie dopatrywać żadnych podtekstów – autor co drugą stronę raczy nas zapewnieniami, że ich miłość była słodka i niewinna aż do obrzydliwości). Za to tytułowy Upiór udał się świetnie. Autor bardzo przekonująco, chociaż jak na mój gust zbyt oszczędnie odmalował tu psychikę człowieka genialnego, ale odrzuconego przez społeczeństwo ze względu na fizyczną ułomność. Najwięcej mojej sympatii budzi najczarniejszy charakter powieści.
Dwa słowa o wydaniu. O ile papier i klejenie jest świetnej jakości i wydawcy wyraźnie zależało na tym, aby wypuści w świat produkt solidny, to niestety literówek nie udało się ustrzec . Jest ich sporo, co bardziej czepliwy czytelnik może poczuć dyskomfort podczas lektury. Poza tym, oprócz paskudnej grafiki okładkowej, wad brak. Ach, zapomniałabym dodać, że jest to najlepsze z obecnie dostępnych polskich tłumaczeń.
Podsumowując, polecam raczej czytelnikom wytrwałym, zaprawionym w bojach nie tylko z literaturą współczesną, ale też i starszą (jeśli kogoś odstrasza język „Lalki” czy powieści Sienkiewicza, „Upiora w Operze” raczej nie strawi). Inni mogliby się poczuć rozczarowani.
P.S. Czy ktoś mi może powiedzieć, dlaczego w filmach „ten zuy” zawsze jest przystojniejszy i bardziej temperamentny od „tego dobrego”? Przez ten fakt zawsze wychodzi na to, że główna bohaterka jest jakaś mało rozgarnięta, bo wybiera tego brzydszego i bardziej ciapowatego (albo też jest wyrachowana, bo ten ciapowaty zawsze dziwnym trafem jest bogatszy i lepiej sytuowany…).
Autor: Gaston Leroux
Tłumacz: Andrzej Wiśniewski
Tytuł oryginalny: Fantôme de l'Opéra
Wydawnictwo: Studio Emka
Rok: 2005
Stron: 351
uśmiech. świetna recenzja. też muszę przeczytać. z tym, że ja uwielbiam literaturę jeszcze XIXwieczną. tylko nie wiem, czy przecierpię Christine, skoro napisałaś, że taka z niej krucha istotka.
OdpowiedzUsuńja też nie wiem, dlaczego ten zły jest przystojniejszy, wtedy chyba jest ciekawiej, twórcy filmów wiedzą, co robią.
uśmiech. pozdrawiam.
Czytałam książkę, oglądałam film, wielokrotnie słuchałam muzyki, byłam na spektaklu w warszawskim Teatrze Roma. I, co rzecz dziwna, książka z tego wszystkiego podobała mi się najmniej.
OdpowiedzUsuńJa Ci niestety nie powiem, czemu bohaterki zwykle wybierają tych ciapowatych. Też się zawsze zastanawiam. :D
Upiora z chęcią przeczytam, Twoja recenzja bardzo mnie do tej książki zachęciła.
OdpowiedzUsuńZaś jeśli chodzi o Twoje pytanie: moim zdaniem dzieje się tak dlatego, że ogólnie zło jest bardziej przyciągające - no wiesz, żeby być dobrą musisz się męczyć, starać się, żeby wszystko było takie dobre i w ogóle. Strasznie nie lubię jednoznacznie złych lub dobrych postaci. Bo one są takie... nudne. Zwłaszcza jeśli chodzi o te jednoznacznie dobre postaci, bo te złe to jeszcze jakoś wychodzą. A ciężko jest opisać człowieka, który jest, może zabrzmi to RPGowo, praworządnie dobry - bo co o nim można powiedzieć? Przecież nie będzie łamał żadnych zasad, nie będzie u niego wyskoków, a jakiekolwiek odstępstwo od moralności będzie dla niego tragedią.
A mi akurat książka podobała się najbardziej (mimo, że Sienkiewicza nie trawię i uważam to porównanie za nieco krzywdzące dla upiora ;)). Najwyraźniej po prostu jestem niepoprawną książkoholiczką. Do tej pory jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby ekranizacja podobała się bardziej. A klimat XIX wieku uwielbiam. Co do bohaterów zgadzam się w zupełności - oboje młodych niezwykle irytujący, za to postać Erika nadrabia te braki :)
OdpowiedzUsuńileana - skoro lubisz starszą literaturę, "Upiór..." powinien Ci przypaść do gustu. A Chrystine się nie przejmuj, skoro ja ją przełknęłam, to i Ty dasz radę - nie jest aż tak beznadziejna jak Danuśka (której nie dałam rady przełknąć).
OdpowiedzUsuńMoże i jest ciekawiej, ale u mnie taki układ wywołuje tylko irytację niestety. Żeby oni chociaż byli porównywalnej przystojności, ale gdzieżby tam...
Pozdrawiam również.:)
ultramaryna - ja na spektaklu nie byłam, czego teraz troszkę żałuję. Ale trudno się mówi. Chociaż nawet z moimi skromniejszymi doświadczeniami muszę przyznać, że książka podobała mi się najmniej. Winię za to głównie archaiczne rozłożenie ciężaru opowieści.
To widzę, że jest nas jednak więcej. Może trzeba będzie wystosować kiedyś w tej sprawie jakąś petycję do filmowców?;)
Serenity - myślę, że może Ci się spodobać.:)
OdpowiedzUsuńWiesz, ja rozumiem, że zło jest bardziej pociągające i w filmach ciekawsze samo w sobie, ale tym bardziej zastanawia mnie, dlaczego filmowcy jeszcze tym dobrym muszą dokopywać, dając im mniej atrakcyjne facjaty...
Alpisa - ja do Sienkiewicza mam stosunek jakotaki, tzn. "Potop" mi się podobał, "W pustyni i w puszczy" też, ale "Krzyżacy" to była droga przez mękę, której nie dałam rady ukończyć... I w żadnym wypadku nie krzywdzące dla Upiora, co najwyżej dla Chrystine.;)
Ja też zdecydowanie wolę film od książki i wersję Nightwisha od filmowej ;) Sam Upiór książkowy zachwycił mnie jednak mniej od fimowego - trudno zakochać się w kimś, kto jest psychopatycznym mordercą z odpadającym nosem :) W filmowym za to mogłabym zakochać się bez trudu. To jak ze Skrzetuskim i Bohunem czy Wołodyjowskim i Azją - ja tam wolę czarne charaktery ;)
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że czasem wyczułem drobniutką nutkę ironii :) Świetna recenzja, Danuśka mnie rozbroiła (no i te zapewnienia autora o miłości) :)
OdpowiedzUsuń,,Lalka" podobała mi się i to bardzo, ale po ,,Upiora..." raczej nie sięgnę (oglądałem film, byłem na musicalu). Generalnie nie przepadam za tego typu książkami (chociaż płeć przeciwna pewnie bardzo często zachwyca się takimi opisami trudnych miłości, jeśli mylę się, to chociaż na przykładzie siostry się opieram, która poszukiwała kilka miesięcy temu w domu ,,jakiegoś romansu").
Recenzja oczywiście świetna i niepozbawiona humoru :)
Pozdrawiam
niedopisanie - wiesz, dla mnie ten Upiór filmowy to była zupełnie inna kategoria postaci. Książkowy to taki paryski Hannibal Lecter - tajemniczy, intrygujący, ale jednak przerażający do tego stopnia, że ani mi w głowie się w nim zakochiwać. A ten filmowy to (z góry przepraszam za porównanie, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy) bardziej wyrafinowana wersja Edwarda Cullena - niby mroczny, niby zły, ale jednak dla swojej ukochanej zrobi wszystko, nawet ją wypuści, a przerażający jest tylko o tyle, żeby wzbudzić dreszczyk podniecenia. I w tym filmowym to i owszem, ja również bym się mogła zakochać (w Bohunie takoż, bo aktor go grający był przecudnej urody;)). I dlatego nigdy nie zrozumiem filmowych bohaterek - dlaczego zawsze zostawiają tego fajniejszego na lodzie?;)
OdpowiedzUsuńdarekpionki - no może czasem jakiś drobny okruszek ironii się pojawił.;)
Może Cię zaskoczę, ale książka od filmu (nie wiem, jak z musicalem) różni się przede wszystkim tym, że to w zasadzie jest kryminał. Z mocno rozbudowanym wątkiem miłosnym, ale kryminał. I w książce wątek miłości Upiora do Chrystine jest dosłownie upiorny, za to w filmie jakoś nie bardzo.;) Takich typowych "o miłości" to ja też nie lubię, bo to najczęściej mdłe i nijakie, ale dobrze napisane wątki miłosne wplecione w fabułę to jest to. Przykładowo taka "Tigana" Kaya. Niby głównie chodzi o spiski narodowowyzwoleńcze, ale dodatkowy, poboczny wątek trudnej miłości, która na dobrą sprawę jest zdradą ojczyzny został tak po mistrzowsku poprowadzony, że kapcie mi spadły i pod koniec wyłam jak bóbr z powodu tego, co autor zrobił bohaterom. Przeczytaj koniecznie, jeśli nie znasz - myślę, że przypadnie Ci do gustu.:)
Dziękuję, cieszę się, że się podobało:)
Przystojni są pewniejsi siebie, przez co mogą sobie być źli, bo myślą, że im się upiecze. I mają rację :D.
OdpowiedzUsuńJa nie pamiętam, żeby mi przeszkadzało coś w tej książce. Ale czytałam ją parę lat temu i mogę nie pamiętać. Za to rozbawiła mnie Twoja recenzja. Ją zapamiętam na pewno na długi czas ;).
Madziu wymyśliłam, dlaczego źli są przystojni, a dobrzy ciapowaci i w ogóle brzydcy. Słuchaj, jak starasz się być dobra i cierpisz wiele, to brzydniesz, bo:
OdpowiedzUsuńa) nie masz czasu dla siebie i na odpoczynek
b) cierpisz katusze przez które Twój wygląd zmienia się na gorsze
c) uważasz, że uroda Ci nie jest potrzebna, bo jesteś szlachetną osobą, a liczy się serce i wnętrze, a nie wygląd, no nie? ;)
A ci źli nie muszą się o nic martwić, są wolni i nic ich nie ogranicza :P
Alina - a to też ciekawa teoria, że to nie źli są przystojni, tylko przystojni są źli.;) I miło mi rozbawiać.:)
OdpowiedzUsuńSerenity - podoba mi się Twoja teoria.:D Zwłaszcza, że taki dobry ma jeszcze dodatkowe zmartwienia, bo ten zuy zawsze mu musi kobietę porwać.;) I on się potem szarpie z wyprawą ratunkową i ogólnie martwi (co mu urody nie dodaje, zwłaszcza, że ciapowaty, to i przygotowania mu opornie idą, co samo w sobie jest irytujące, a jak wiadomo złość piękności szkodzi;)) a w tym czasie zuy całkiem zrelaksowany robi się na bóstwo, bo musi przecież oczarować porwaną na tej wykwintnej kolacji we dwoje, co to ją zorganizował... Kurcze, z tego wszystkiego wyłania się wniosek, że tylko zuy nadaje się do czegokolwiek, bo i zaradny, i zadbany, i z temperamentem, a czasem to nawet i bogaty, chociaż bez koneksji... Biedne te filmowe panny, że im wiktymologia każe ciapy wybierać.;)
Na wstępie zaznaczę, że ja również bardziej cenię sobie wykonanie Nightwisha niż wersję oryginalną. Swoją droga Marco także stanął na wysokości zadania :)
OdpowiedzUsuńKsiążki nie czytałem i szczerze powiedziawszy mnie do niej nie ciągnie - gusta i guściki :)
Co do p.s. podobno kobiety lubią "złych chłopców", może to w skutek tego stereotypu przyjęto, że wypada zaangażować do tych ról osoby przystojniejsze ;)