Część pierwsza tutaj.
Tyle się mówi o tym, że znaleźć
jakąś niezłą powieść fantasy to w zalewie powszechnej tandety nie lada sztuka.
Inna rzecz, że każdy ocenia według innych kryteriów. Niektóre pozostają stałe i
niezmienne, jak poziom językowy, sprawność posługiwania się piórem i wszystko
to, co można określić słowem technikalia – nimi oczywistościami nie będę się
zajmować. Reszta może się zmieniać wraz z wiekiem i doświadczeniem czytelniczym.
Już za chwileczkę dowiecie się więc, co powinna mieć książka fantasy, żeby Moreni
uznała ją za dobrą (przynajmniej teraz, bo za kilka lat lista może się zmienić).
Oczywiście książka nie musi zawierać wszystkich wymienionych elementów, jednak
w przypadku braków zawsze pozostaje jakiś niedosyt.
Ciekawa fabuła
Osobiście wyznaję pogląd, że w literaturze wszystko już było, a w
fantasy tym bardziej. No ileż można czytać o prostaczku, który okazuje się
wybrańcem albo o zaginionym księciu, który pragnie wrócić na tron? Tacy, co
ratują świat tylko dlatego, że ów świat zupełnym przypadkiem zawiera także ich
własny tyłek też się przejedli… Dlatego całkowicie odmienna fabuła jest czymś nad
wyraz pożądanym. Oczywiście jestem też trochę konserwatywna w moich
czytelniczych poglądach i o ile zwariowane fabuły umiem docenić (choć nie
zawsze się zachwycam), to jednak do moich ulubieńców należy stary, dobry i
klasyczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Dlatego opowiadanie opiewające piękno
potrawki z galaktycznego pstrąga raczej mnie nie zadowoli, zaś tekst opisujący
heroiczną walkę o zdobycie tego niezwykle cennego i rzadkiego gatunku na
rzeczoną potrawkę już owszem, może.
Jasne, że się dzieje. W fantastyce musi się dziać, bo inaczej nikt by jej nie czytał.* |
Niemniej, byłabym hipokrytką, gdybym
nie wspomniała o jednej rzeczy. Mam słabość do tych wszystkich prostaczków i
zaginionych książąt płci obojga. Pod warunkiem wszakże, że autor opowiada
ciekawie. Weźmy takiego Patrick Rothfussa. Napisał facet już dwa (w Polsce
trzy) opasłe tomiska o Harrym P. dla dorosłych, tylko w neverlandzie. Jak dotąd
protagonista snuje się po kątach ichniej szkoły magii i czarodziejstwa, tudzież
po książęcym dworze, na którym dorabiał. I co? I niby nic się nie dzieje, a
Moreni pochłania z wypiekami na twarzy. Bo autor tak sprytnie baja, że udaje mu
się wmówić Moreni, że tam cały czas śledzimy zdarzenia ważne, kamieniami
milowymi fabuły będące (choć oczywiście większość z nich dla głównego wątku ma
znaczenie minimalne lub zgoła żadne). I chyba o to chodzi, bo przecież snucie
opowieści to przede wszystkim sztuka oszukiwania.
Coś więcej
Tutaj sprawa jest prosta – chodzi
o przesłanie, ewentualnie możliwe do zastąpienia jakimś zgrabnym toposem.
Wiecie, taki „Kolor magii” Pratchetta czytało mi się całkiem fajnie, ale gdzie
mu tam do choćby „Potwornego regimentu”. W pierwszym bowiem mamy tylko warstwę
satyry, zabawę wyświechtanymi konwencjami fantastycznymi czy gierczanymi,
odrobinę błyskotliwości autora – i tyle. Nie mówię, że to źle, ale ciut mało. W
późniejszych książkach Terry’ego P. nie dość, że była FABUŁA, to występował
dodatkowo jakiś przekaz (no i to, co było wcześniej, nie zniknęło przecież). Zgrabnie
wpleciony dodajmy, bo z jednej strony nie zasłaniał nachalnie fabuły, machając
łapkami i wrzeszcząc „Tu jestem, wielka i ważna sprawa, nie przeoczcie mnie
aby!”, z drugiej nie trzeba mieć fakultetu z trzech różnych filologii i
literaturoznawstwa, aby go dostrzec. A ja, wspominająca ze zgrozą szkolne
przerabianie lektur (tak, właśnie „przerabianie”, nie „omawianie” – teraz nic
się nie omawia, tylko przerabia indywidualne interpretacje uczniów na jedynie
słuszny klucz odpowiedzi) bardzo lubię wiedzieć, że autor jednak coś miał na
myśli – bo często na lekcji miewałam wrażenie, że uczeni dali się autorowi
pięknie strollować. Więc jeśli potrzebuję szwadronu literaturoznawców, żeby
mnie oświecili w kwestii głębi i artystycznej interpretacji, węszę szwindel. Jeśli
odbiorcy docelowemu trzeba pokrętnie przesłanie dzieła objaśniać, to znaczy, że
albo forma jest głęboko do bani, albo żadnego przesłania nie ma.
Taki Terry Pratchett nawet na zdjęciach dodaje coś więcej. Smoka na przykład, choć nie tylko. |
Intrygujący bohater(owie)
Intrygującego bohatera niełatwo zdefiniować, bo jest to pojęcie bardzo
szerokie. Łatwiej napisać, kto się w nim nie mieści. Po pierwsze, nie mieszczą
się wszystkie odmiany Mary Sue – bohatera/bohaterki idealnej, wszystko
umiejącej i ewidentnie będącej postacią, którą autor sobie coś rekompensował.
Podręcznikowe Mary Sue (forma męska – Gary Stue) w prawdziwych powieściach
zdarzają się niezwykle rzadko (i jeśli jednak się zdarzą zawsze mam
wątpliwości, czy to aby na pewno jest prawdziwa powieść), ale nietrudno trafić
na bohatera mniej lub bardziej nacechowanego marysuizmem. Zazwyczaj mi to nie
przeszkadza – powieści fantastyczne pisze się o ludziach w jakichś sposób
niezwykłych, więc to, że są wybrańcami nikogo nie dziwi i nie zniesmacza (a
jeśli owszem, to chyba nie powinien czytywać fantastyki, zwłaszcza heroicznej
czy epickiej). Gorzej, jeśli niezwykłość zaczyna czytelnika uwierać, bo
przykładowo bohater jest tak napakowany magicznymi zdolnościami, że
zastanawiamy się, dlaczego jeszcze nie rozgniótł złego lorda małym paluszkiem
(innym wariantem tej przypadłości jest urządzanie przez autora wyścigu zbrojeń
między złymi a dobrymi, który już przy drugiej ripoście staje się
niewiarygodny, nudny i śmieszny w swej absurdalności).
To skoro już wiemy, jaki bohater z pewnością nie jest intrygujący,
jeszcze raz spróbujemy zdefiniować tego intrygującego. Nie ulega wątpliwości,
że najbardziej pożądanym elementem tego typu postaci jest tajemnica, bo cóż
jest bardziej pociągającego dla ciekawskiej, dwunożnej małpy, niż zagadka.
Oczywiście autor powinien ją (znaczy zagadkę, nie małpę) jeszcze dobrze
sprzedać czytelnikowi, żeby ten poczuł zainteresowanie, i zainwestować w jakieś
spektakularne rozwiązanie, bo inaczej czytelnik poczuje się zawiedziony. Na
pocieszenie mogę autorowi powiedzieć, że rozwiązanie może ujawnić dopiero pod
koniec cyklu, a w przypadku bohaterów drugoplanowych – wcale (powinien się
wtedy liczyć z możliwością powstania najbardziej egzotycznych fanfików, ale po
pierwsze: nie ma nic za darmo, a po drugie: one pewnie i tak powstaną, zaraz po
ekranizacji).
W filmie i grach to mają łatwo - wystarczy kadr z zakapturzoną postacią i mamy tajemniczego bohatera instant. |
Poza tajemnicą intrygujący bohater powinien
mieć już tylko jedną rzecz (oprócz czegoś tak elementarnego, jak
prawdopodobieństwo psychologiczne): odrobinę sympatii czytelnika. Jest ona
niezbędna, aby czytelnik mógł się choć trochę z bohaterem identyfikować lub
przynajmniej zaangażować emocjonalnie (z tym, że zaangażowanie typu: „Kill it, kill
it with fire!” nie jest tym, o które mi chodzi). Odrobina zaangażowania i
ciekawości jest czymś, co sprawia, że obchodzi nas bardzo, co autor z daną
postacią zrobi. I o to chodzi.
*wszystkie obrazki jak zwykle pochodzą z otchłani netu.
*wszystkie obrazki jak zwykle pochodzą z otchłani netu.
Moreni, bardzo się cieszę, że piszesz ten cykl zmyśleń / przemyśleń :) Polemizować Z Tobą nie będę, bo akurat zgadzam się w całej rozciągłości. Zachwyty nad potrawką z galaktycznego pstrąga i mnie nie pociągają, a samo określenie pewnego typu pisaniny bardzo mi się podoba i myślę, że wejdzie na stałe do mojego słownika :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że komuś te moje wypociny sprawiają przyjemność.:) I że galaktyczny pstrąg zyskuje fanów.;)
UsuńTo ja powiem Pani ciekawostkę - gdy spotykałam się z wydawcami, oferując im dramat psychologiczny z mroczną tajemnicą, słyszałam w odpowiedzi: "Faceci z mieczami na koniach? Nieistniejące królestwo? To fantastyka! Koniec, kropka!"
OdpowiedzUsuńTaka anegdotka - co fantastyka mieć powinna ;)
Pozdrawiam.
Oni się nie znają, poza facetami z mieczami do fantastyki pełną gębą brakuje jeszcze elfa i smoka.;)
UsuńA na poważnie to trochę szkoda, że fantastykę traktuje się ciągle jako hermetyczny gatunek, a nie jako konwencję literacką. Takim szufladkowaniem to się kończy...
Od siebie dodałabym do intrygującego bohatera jeszcze jedną rzecz: interesującą skazę. Może go to nawet umieszczać w roli bliżej antybohatera - w gruncie rzeczy to jeszcze lepsze. ^^
OdpowiedzUsuńI głodnych księżniczek żeby piękne smoki miały kogo uprowadzić
UsuńP.S. Świetny tekst ;)
Imperator var Emreis
Bardzo fajny cykl, trochę korespondujący z moim aktualnym zniechęceniem (mam nadzieję, że przejściowym) do fantastyki. Wszystko w tej chwili wydaje mi się miałkie i płaskie, problemy wydumane lub rozdmuchane, sama nie wiem, co bym najchętniej przeczytała... Stąd dywagacje, na czym mogłoby polegać to "coś", dla czego czytamy fantastykę, są u mnie jak najbardziej na czasie.
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst, dodatkowo genialnie wpasowują się w niego obrazki.
OdpowiedzUsuń