Czasem człowiek ma ochotę na
dobrą historię w wydaniu fantastycznym. Wiecie, taką nie koniecznie bardzo
głęboką, nowatorską czy wymyślną, ale po prostu ciekawą i dobrze opowiedzianą,
z humorem, pazurem i sympatycznymi bohaterami. W takich przypadkach dobrze jest
sięgnąć po „Tron Półksiężyca” Saladina Ahmeda.
Adulla Maschlud jest już starym
człowiekiem i chętnie przeszedłby na emeryturę. Jednak jest też ostatnim
prawdziwym łowcą ghuli w mieście i ma zbyt miękkie serce, żeby pozostawić okolicznych
mieszkańców bez pomocy. Co prawda zostaje jeszcze jego asystent, Rasid, co
prawda przepełniony fanatyczną wiarą i szczerym zapałem, ale to wciąż narwany
młodzieniec… Na dodatek teraz o pomoc
prosi go jedyna kobieta, którą kiedykolwiek naprawdę kochał – ghule wymordowały
rodzinę jej siostrzenicy. Cóż, przejście na emeryturę trzeba będzie odłożyć na
później. Jak się okaże, dużo później – przynajmniej w subiektywnej mierze czasu
Adulli.
Napis na okładce głoszący powinowactwo
do świata baśni z 1001 nocy dodano co prawda na wyrost, ale świat opowieści
przyjemnie wyróżnia się na tle pseudośredniowiecznej fantasy (czy tam
wiktoriańskiego steampunku, który ostatnio modniejszy). Autor stylizował go
bowiem na Bliski Wschód. Habitat ten jest rzadko wykorzystywany, ale jak wynika
z moich skromnych doświadczeń, ma szczęście do dobrych autorów. Osobiście dużo
bardziej mi odpowiada podziwianie strzelistych minaretów, zielonych brzegów
rzek pośród pustyni czy wspaniałych, pałacowych ogrodów niż błota, smrodu i
brudu posępnych, średniowiecznych warowni. A Ahmed świetnie sobie poradził z
opisem pseudoarabskiego miasta, jego zapachów, smaków i dźwięków. I chociaż
poza nielicznymi wyjątkami brak detali architektonicznych, wyobraźnia bardzo
łatwo tworzy tło opisywanych zdarzeń.
Muszę jeszcze słówko napisać o
bohaterach, bo to oni są najmocniejszą stroną powieści. Autor podbił mnie już
sama postacią Abdulli. Raz, że w fantasy ostatnio trudno o bohatera zwyczajnie
starego i zmęczonego życiem, dwa – jak już się taki pojawia, jest zazwyczaj
ponurym, wypalonym indywiduum. Abdulla to gruby, rubaszny staruszek, czasem
przemądrzały, ale ogólnie sympatyczny. Mimo tej ogólnej rubaszności i braku
powagi, czytelnik jest jednak w stanie uwierzyć, że ma do czynienia z
zawodowcem, który niejedno widział i nie zawsze były to rzeczy piękne. Do tego
mamy siedemnastoletniego Rasida, który znacznie różni się od standardowego
bohatera fantastyki young adult i zmiennokształtną Zamię, która do owego
standardu pasuje jak ulał, ale i tak da się lubić. A także wiele postaci
pobocznych, które autor odmalował jeśli nie z rozmachem, to przynajmniej w
sposób żywy, acz przemyślany.
Strona językowa powieści wypada
całkiem dobrze. Autor starał się nieco urozmaicić ten aspekt swojego dzieła
dodając lokalne powiedzonka z Bogiem w tle czy „cytaty z pisma”, tudzież
specyficzny sposób zapisu liczb, który nieprzygotowanych (jak niżej podpisaną)
może wprawić w chwilowe osłupienie. Tłumacz spisał się równie dobrze –
postanowił spolszczyć nazwy własne (co stwierdziłam po zauważeniu anglosaskiego
zapisu imienia Rasid w notce na okładce), ale myślę, że to dobre posunięcie. W
końcu z uwagi choćby na dzieła z epoki wojen z Turkami czy Tatarami,
spolszczanie arabskiego nazewnictwa ma u nas długą tradycję.
Grafika okładki amerykańskiego wydania. | Źródło. |
A skoro już zaczepiłam o temat
okładki, to się teraz powściekam. Uważam bowiem, że od czasu pamiętnej „Wrzawy śmiertelnych” wydawnictwo nie wypuściło równie paskudnej okładki. Naprawdę,
miasto w zieleni znacznie lepiej obyłoby się bez zakapturzonego faceta o
alternatywnej anatomii, nie mówiąc już o tym, że angielska okładka byłaby
zdecydowanie lepsza. Ale przynajmniej mapka w środku jest cokolwiek urodziwa.
Cóż, nawet jeśli kogoś odstraszy
okładka „Tronu Półksiężyca”, zaraz zwabi go cena. 19,90PLN to niewielka zapłata
za kilka wieczorów dobrej rozrywki (jak miło by było, gdyby wydawnictwo
wszystkie książki o podobnej objętości wydawało w tej cenie…). Nadwyżki można
zawsze przeznaczyć na jakiś kolorowy papier do zasłonięcia okładki. A najlepiej
wcale nie zwracać na nią uwagi, tylko pozwolić się porwać opowieści, czego Wam,
czytelnikom, życzę.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Prószyński i s-ka.
Tytuł: Tron Półksiężyca
Autor: Saladin Ahmed
Tłumacz: Przemysław Bieliński
Tytuł oryginalny: Throne of the Crescent Moon
Cykl: Królestwo Półksiężyca
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2012
Stron: 356
Tłumacz: Przemysław Bieliński
Tytuł oryginalny: Throne of the Crescent Moon
Cykl: Królestwo Półksiężyca
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2012
Stron: 356
Nom, to całkiem niezłe czytadło. Przyjemnie spędziłem przy niej wieczór.
OdpowiedzUsuńDopiero zaczęłam czytać, ale mogę się już zgodzić odnośnie do okładki. ;) Amerykańskie wydanie prezentuje się wspaniale - zwłaszcza na tle naszego - i jakiś czas temu, kiedy pojawiły się wieści o "Tronie...", liczyłam, że to właśnie takiej jakości grafikę zobaczę na półce. Cóż, jak widać złudne nadzieje.
OdpowiedzUsuńAmerykańskie wydanie to co prawda nie szczyt moich marzeń, ale masz rację, że na tle naszego prezentuje się wspaniale (co nie jest znowu takie trudne). Z resztą. Prószyński ostatnio wiedzie prym w mojej osobistej sztafecie najgorszych okładek.
UsuńKusi mnie ta książka (przede wszystkim cena - rzadko można spotkać książkę w cenie 20 złotych, zwłaszcza fantastykę), a recenzje ma nienajgorsze. Polska okładka średnio mi się podoba, ale ta amerykańska też nie bardzo :/
OdpowiedzUsuńAmerykańska i dla mnie nie jest szczytem możliwości (wolę okładki bardziej sugestywne, a mniej dosłowne), ale polska to w ogóle szkoda gadać. Mimo wszystko warto książkę przeczytać.:)
UsuńA ja ją sobie już kupiłam i czekam, aż przyjedzie:-) W takiej cenie nie wahałam się nawet pięciu sekund.
OdpowiedzUsuńOkładka polska jest tak tuzinkowa, że myli mi się z co najmniej pięcioma innymi... Na szczęście autor ma charakterystyczne nazwisko, nie sposób pomylić z innymi:-))
Też bym się nie wahała, szczerze mówiąc. Zwłaszcza, że opowiadanie autora w NF było obiecujące.:)
UsuńDasz wiarę, że poprzedni projekt okładki (który wygrzebałam na jakimś zagranicznym blogu) był jeszcze bardziej tuzinkowy? Ale trzeba przyznać, że estetycznie prezentował wyższy poziom - tylko że grafika była przeznaczona dla innej książki i zdaje się, że inne wydawnictwo wykorzystało ją wcześniej. Już chyba bym wolała klimatyczną fotografię jakiegoś arabskiego starego miasta...
Na chwilę obecną nie dam rady, ale kiedyś jak już nadrobię zaległości z moich półek, to chętnie :)
OdpowiedzUsuńW takim razie miłej lektury na przyszłość:)
UsuńKolejna opinia, że to przyjemna fantasy. Fajnie :) Miałam nawet czytać książkę w listopadzie, ale ostatecznie padło na "Miasteczko Niceville" (drugie podejście). A że plan listopadowy napięty mam bardzo, porównam sobie z Tobą wrażenia dopiero w grudniu :)
OdpowiedzUsuńW t5akim razie poczekam do grudnia:)
UsuńNo fakt, okładka nie jest zbyt ciekawa ale za to cena przyciąga ;) Ja tam wolę jednak te brudne ponure warownie (ostatnio mam ochotę na coś mrocznego ale nie wiem co) niż piaski i piękne pałace, ale może kiedyś przeczytam jak mi wpadnie w ręce ;)
OdpowiedzUsuńBo Tobie jeszcze nie zdążyły się przejeść.;) Ostatnio doszłam do wniosku, że najlepszy jest płodozmian - raz warownia, raz bliskowschodni pałac, a potem obca planeta.;)
UsuńNo tak mnie się jeszcze nie znudziły, ale faktycznie później chyba dobrze sobie przeplatać takie lektury ;)
UsuńZ miłą chęcią sięgnę po tę książkę :)
OdpowiedzUsuńRecenzja jak najbardziej zachęcająca, z pewnością sprawdzę tą pozycję :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń