
Dean Koontz jest znanym
amerykańskim pisarzem, jakby ktoś nie wiedział. Zawsze uwielbiał psy i od lat
jest blisko związany z organizacjami szkolącymi psich towarzyszy dla osób
niepełnosprawnych, jednak własnego czworonoga zdecydowali się z żoną przygarnąć
dość późno. W końcu pies to ogromna odpowiedzialność, a oni pracowali po
dwanaście godzin dziennie… Niemniej, w 1998 roku w ich domu pojawiła się
Trixie, trzyletnia golden retriverka, która z powodu problemów ze stawem
łokciowym nie mogła już służyć niepełnosprawnym pomocą. Jak twierdzi sam autor,
ta psina może nie zmieniła jego życia, ale z pewnością zmieniła go jako
człowieka.
Tych, którzy znają twórczość
Koontza, może dziwić, że autor, który raczej straszył lub konstruował dynamiczne
i pełne napięcia thrillery, na starość popadł w sentymentalizm i wspomina
pieska. Ale, jeśli bliżej przyjrzeć się powieściom pana K., od razu widać, że
psy zawsze darzył szczególnym uczuciem. Śmiem twierdzić, że spośród wszystkich
postaci, najlepiej wychodziło mu właśnie te czworonogi (labrador z „Opiekunów” to
jedyny bohater Koontza, który na dobre zapadł mi w pamięć). Nic więc dziwnego,
że w końcu postanowił swoją miłość do najlepszego ze wszystkich psów i
wspomnienia ubrać w słowa.
Książka ma postać krótkich
esejów-migawek, opisujących sceny z życia suczki i jej właścicieli. Wyłania się
z niej (książki, nie suczki) obraz niezwykle inteligentnego psa (co nie dziwi –
psy przechodzące szkolenia towarzyszy osób niepełnosprawnych to intelektualna
elita) o nietuzinkowym charakterze, niespotykanej intuicji i uwielbiającego
ludzi. Zaiste nie da się panny Trixie nie lubić i nie wyczuć, jak bardzo
kochali ją właściciele.
Jednak mam z tą książką pewien
problem. Tak jak wczesne powieści Koontza (w których się swego czasu
zaczytywałam) są pełne emocji trafiających bezpośrednio do czytelnika, tak w
późniejszych pojawia się bariera, sprawiająca, że w książkach są tylko cienie
uczuć. Tu jest tak samo. Czytając, zdawałam sobie sprawę z tego, jak wiele
Trixie znaczyła dla państwa Koontz, ale nie mogłam podzielać tych uczuć.
Pojawiały się jakieś zakłócenia. Być może pisarz już po prostu nie jest w
formie, ale zdecydowanie spodziewałam się czegoś więcej. Dostałam tylko szczere
intencje.
Cóż, „Wielkie małe życie” nie
powala, ale mimo tego jest bardzo przyjemną lekturą o prawdziwej miłości do
zwierzęcia, przy której można ogrzać serduszko w ciemny, zimowy wieczór.
Polecam ją zwłaszcza fanom psów – osobom, które uwielbiają te czworonogi. Fanom
samego Koontza też polecam, bo i o samym autorze można się nieco dowiedzieć –
książeczka rzuca światło na zagadnienie „dlaczego najlepszymi postaciami w
powieściach pana K. są zazwyczaj psy?”.
Tytuł: Wielkie małe życie. Wspomnienia o radosnym psie
Autor: Dean Koontz
Tytuł oryginalny: The Big Little Life. A Memoir of a Joyful Dog
Tłumacz: Dominika Cieśla-Szymańska
Wydawnictwo:W.A.B.
Rok: 2010
Stron: 315
Książka przeczytana w ramach wyzwania "Z literą w tle".