niedziela, 29 września 2013

Dom szeroko pojmowany - "W Japonii czyli w domu" Rebecca Otowa

Muszę przyznać, że od chwili, kiedy zobaczyłam tę książkę w zapowiedziach, w mojej głowie zrodził się niecny plan. Czytałam kiedyś książkę o podobnej tematyce autorstwa Polki. Polka owa na swoim blogu pisała kiedyś, że pierwotnie jej książka miała być wydana w Stanach, ale wydawca stwierdził, że jak nie ma Tokio i dziwów cukierkowej popkultury, to on nie chce. Zastanawiałam się więc, jakaż prowincja jest w książce Amerykanki, że się ukazała. Bardzo też ciekawa byłam, czy istnieje różnica pomiędzy polskim a amerykańskim postrzeganiem życia w Japonii. Przekonałam się, że istnieje, ale nie podejrzewam, żeby wynikała z narodowości.

Rebecca Otowa mieszka w Japonii już prawie trzydzieści lat. Jednak „W Japonii czyli w domu” nie jest pamiętnikiem tego czasu, nie jest nawet zbiorem anegdot z prowincji. Jest zbiorkiem krótkich felietonów, poświęconych mniej lub bardziej lokalnym zwyczajom japońskim i rozważaniom nad zagadnieniem mentalności Japończyków.

Czegoś mi w tej książce brakowało. Była to osoba autorki. „W Japonii czyli w domu”, zwłaszcza na początku, jest pisane z sileniem się na obiektywizm. Pewnie większość osób zainteresowanych kulturą Kraju Kwitnącej Wiśni nie zgodzi się za mną, ale gdybym chciała poznać obiektywną relację, sięgnęłabym po opracowanie naukowe. Sięgając po beletrystykę, chciałabym odnaleźć w niej subiektywne spojrzenie żywego człowieka, nie naukową bezosobowość. Tutaj tego spojrzenia zabrakło. Co prawda w dalszych częściach (bo rzecz cała podzielona jest tematycznie) już panią Otowę lepiej widać, ale silenie się na zbędny obiektywizm jest wciąż obecne i o tyle irytujące, że przynajmniej częściowo bezskuteczne.

Jeśli jednak czytelnika interesowałaby wiedza ogólna, socjologiczna i kulturoznawcza, śmiem twierdzić, że „W Japonii czyli w domu” będzie dla niego świetną lekturą. Mamy tam bowiem opisy domowych zwyczajów związanych z lokalnymi świętami (czego w książce Anny Ikedy próżno szukać), trochę kolorowych zdjęć i mnóstwo rysunków (niestety, w odcieniach szarości). Dla mnie najciekawszym rozdziałem była historia rodziny męża autorki, bogato okraszona zdjęciami. Było w niej widać zaangażowanie osobiste pani Otowy, co znacząco podniosło wartość tekstu.

Jeśli chodzi o język, to trochę brakuje mu lekkości. Autorka lubi wpadać w ciężkawe, filozoficzne rozważania nad naturą japońskiej wszechrzeczy, co trochę mnie nudziło – są to momenty bardzo introspektywne, ale brakuje w nich czegoś, co mogłoby zainteresować czytelnika. Poza tym wszystko, o czym Otowa pisze, nosi znamię sztywnej powagi – bardzo to japońskie, ale nieco niestrawne.

Na początku pisałam, że nie sądzę, aby różnice między książką Polki i Amerykanki wynikały z narodowości. Obie panie dzieli po pierwsze różnica pokolenia, co automatycznie wpływa na postrzeganie świata, a po drugie, podczas gdy japońska część rodziny pani Ikedy jest bardzo postępowa, państwo Otowa mocno trzymają się tradycji. Nie jest więc to opozycja spojrzenie polskie vs. spojrzenie amerykańskie, ale raczej prowincja nowoczesna (jak na możliwości prowincji, oczywiście) contra tradycyjna. Więc jeśli ktoś szuka relacji z tradycyjnej japońskiej wsi – polecam „W Japonii czyli w domu”. Pozostali niech sięgną po książkę Ikedy.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Świat Książki.

Tytuł: W Japonii czyli w domu. Amerykanka w Kraju Kwitnącej Wiśni
Autor: Rebecca Otowa
Tytuł oryginalny: At Home in Japan
Tłumacz: Iwona Kordzińska-Nawrocka
Wydawnictwo: Świat Ksiązki
Rok: 2013
Stron: 192

czwartek, 26 września 2013

Niedźwiedzia przysługa reklamy - "Gniazdo światów" Marek S. Huberath

Do napisania tego tekstu zbierałam się bardzo długo. Nawet nie dlatego, że nie bardzo wiedziałam co mam napisać lub nie bardzo potrafiłam to ująć w słowa. Kluczowym sprawcą (albo największą wymówką, jak kto woli) był brak czasu – zawsze była bowiem jakaś łatwiejsza do napisania recenzja, którą mogłam wypełnić wolne okienko. A czemu recenzja jest tak trudna do napisania? Bo dotyczy książki, która powinna mi się bardzo spodobać, a która spodobała mi się mniej. I to nawet nie jej wina. Chodzi oczywiście o „Gniazdo światów” Huberatha.

Historia pozornie jakich wiele – ot, Dave Throzz po przeżyciu określonego czasu w jednej krainie, przenosi się do drugiej. Problem polega na tym, że jego ukochana żona jeszcze swojego przepisowego czasu nie przemieszkała, muszą więc nieco kombinować. Okazuje się, że rozwiązanie, które wybrali, wcale nie było takie dobre a życie w nowym miejscu nie rozpieszcza, zwłaszcza biednej Magdaleny. Na dodatek wokół zaczynają umierać ludzie. A jest jeszcze kwestia niezwykłej powieści, która wpada w ręce naszym bohaterom i wywołuje dziwne komplikacje…

Na początek chyba powinnam wylać swoje żale, żeby później móc przejść do bardziej obiektywnej oceny. Wszystko przez to, że naczytałam się peanów o tym, jakie to „Gniazdo światów” jest genialne i że to największe dzieło autora. Wiedząc mniej więcej, czego po tym akurat pisarzu mogę się spodziewać, oczekiwałam olśnienia, zalewu wspaniałości, czegoś, czego jeszcze nigdy nie czytałam, co mnie po prostu zwali z nóg. Tymczasem dostałam książkę błyskotliwą, świetnie napisaną i misternie skonstruowaną, ale nie fenomen na skalę światową. Zawiodłam się, ale sama sobie jestem winna.

A cóż to za misterna konstrukcja? Otóż „Gniazdo światów” to powieść szkatułkowa. Mało tego, jest to taka powieść, która czytelnika zaprasza do udziału. Nie mam tu na myśli jakiejś trywialnej gry paragrafowej – Huberath daje bowiem szansę zabawienia się w boga. A że dodatkowo świetnie gra na emocjach, prawie dałam mu się nabrać w kwestii tego, że los bohaterów zależy ode mnie.

W tym wszystkim odnalazłam pytanie, które zadawałam sobie już jako dziecko: co się dzieje z postaciami książki, kiedy akurat jej nie czytam? Kilku autorów już się tym tematem bawiło, jednak głównie w książkach przeznaczonych dla młodszego czytelnika i z ukierunkowaniem na brawurową historię. Huberath postanowił rozpatrzeć problem od strony etycznej – jeśli nasze czytanie sprowadza na bohatera nieszczęścia fabuły, to czy w ogóle powinniśmy czytać? I czy wydarzenia mogłyby potoczyć się inaczej, gdybyśmy bohaterowi dali odrobinę więcej czasu? Muszę przyznać, że te pytania dały mi do myślenia – lubię takie teoretyczne łamigłówki.

Jak już przy bohaterach jesteśmy, to i ci się autorowi udali (poza postaciami kobiecymi – jak już któraś dostała większą rolę do odegrania, to z niej zaraz wredna zołza wyłaziła. Nawet z Magdaleny, która była kreowana konsekwentnie na postać pozytywną, w gruncie rzeczy skutecznie. Zaczynam podejrzewać, że autor nie umie inaczej, ale zanim to stwierdzę z pewnością, potrzebne są dalsze badania). Ich główną cechą jest realizm zachowań. Nic szczególnie uładzonego czy niezwykłego, ot, zwykli ludzie z ich małymi i dużymi świństewkami, z okrucieństwem, małostkowością, mentalnością tłumu i czasem odrobiną bohaterstwa. W sumie to chyba najmocniejsza strona powieści.

Mimo pewnego subiektywnego zawodu, „Gniazdo światów” to z pewnością lektura warta polecenia. Chętnie postawiłabym ją na półce, zwłaszcza, jeśli wyszłoby wznowienie w sugerowanej przez autora formie. Z pewnością dostarczy inteligentnej rozrywki każdemu czytelnikowi.

Tytuł: Gniazdo światów
Autor: Marek S. Huberath
Wydawnictwo: superNOWA
Rok: 1999
Stron: 274

wtorek, 24 września 2013

Angielskie wszyscy znamy, czas na niemieckie - "Elfy" t.1 Bernhart Hennen

Zdarzało mi się ostatnio dość mocno narzekać na brak klasycznej fantasy – takiej z wyprawą, wierną drużyną i jakimś określonym (albo i nie) złem w tle. Chciałam tylko, żeby to jeszcze było dobrze napisane. W tym momencie wpadła mi w oko powieść Bernharta Hennena, którą właśnie wydała Fabryka Słów. „Elfy”, bo o nich mowa, dawały nadzieję, że dostanę to, czego chciałam. Teraz jestem po lekturze i nie bardzo wiem, co mogę o książce powiedzieć.

Gdy jarl Mandred wyruszał ze swoimi dzielnymi wojami na poszukiwanie potwora, który podobno zszedł z gór, nie wierzył, że opowieści o pół-człowieku, pół-dziku są prawdziwe. Szybko i boleśnie dotarło do niego, że się mylił. Uciekając przed potworem, schronił się w kamiennym kręgu – bramie do świata elfów. Ku zdziwieniu jarla, brama otwarła się i przeniosła go do Alfenmarchii. Tam udało mu się uzyskać od królowej pomoc – drużyna wojowników miała mu towarzyszyć w polowaniu na potwora. Jednak elfy niczego nie robią za darmo, a cena ich pomocy jest wysoka. Nawet one nie są w stanie przewidzieć, jak bardzo…

Może zaczniemy od tego, z czym mam problemy w tej książce, a jest takich rzeczy kilka. Pierwsza i najważniejsza to bohaterowie. I to nie jest tak, że autor błędnie ich skonstruował, bo wręcz przeciwnie. Po prostu na tych pawie pięciuset stronach nie bardzo jest kogo polubić. Mandred ma pełne prawo być hałaśliwym, porywczym i zapalczywym wikingiem, gardzącym bardziej subtelnymi elfami i uwielbiającym chlać na umór, ale taka postać wzbudza irytację, a nie sympatię. Podobnie z wyniosłą królowa elfów – choć tu mamy jeszcze fakt, że jakoś kłóci mi się wizerunek sprawnej władczyni mającej za sobą tysiąclecia doświadczenia z rozkapryszoną histeryczką, która z niej często wychodzi. Ale najbardziej mnie zabolało, kiedy jedyna zdawałoby się naprawdę sensowna postać kobieca została prędziutko zamieniona w dziewicę w opałach, w sam raz do ratowania. I to w dość nieprzyjemnych okolicznościach.

Największym problemem pierwszej księgi „Elfów”, z którego w większości wynikają wszystkie powyższe, jest to, że to w zasadzie dopiero połowa części pierwszego tomu cyklu. I to dość nieszczęśliwie podzielona, bo w momencie, kiedy bohaterowie zaczynają się zmieniać, a czytelnik do nich przywiązywać, dostajemy planszę z komunikatem, że „ciąg dalszy nastąpi”. W tym momencie zostajemy z nielubianymi bohaterami, akcją zawieszoną gdzieś pośrodku niczego i tym niemożliwie wyświechtanym i znienawidzonym chyba przez wszystkich motywem damsel in distress. Ja widzę, że wszystko idzie ku lepszemu i mam nadzieję (choć marną), że może nawet ta koszmarna zagrożona dziewica okaże się dekonstrukcją wątku i nas zaskoczy, ale nie wiem, ilu czytelników będzie miało tyle nadziei i dobrej woli co ja.

Jakie mamy plusy? Opisy walk i dynamicznych scen wychodzą autorowi świetnie. Hennen potrafi uchwycić ruch i pokazać go jak na filmie, nie zanudzając czytelnika opisami ekwilibrystyki. Co prawda sceny, w których ukazuje życie wewnętrzne bohaterów bywają przeraźliwie nudne, ale na szczęście nie jest ich znowu tak wiele. Inna rzecz, że język jest dość sztywny i niektóre kwestie brzmią bardzo pompatycznie i nienaturalnie, ale taki już widać urok tego autora.

Bardzo trudno mi polecić lub nie tom pierwszy „Elfów”. Byłoby o de facto polecanie (lub nie) połowy powieści, a nikt rozsądny tego nie robi. Radzę poczekać, aż ukaże się reszta, bo mam wrażenie, że to jednak będzie dobra książka. Tylko niech wydawca pozwoli nam doczytać ją do końca.
 
Recenzja dla portalu Insimilion.
 
Tytuł: Elfy. Księga 1
Autor: Bernhart Hennen
Tytuł oryginalny: Die Elfen
Tłumacz: Małgorzata Wilk
Cykl: Elfy
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2013
Stron: 460
 
PS. Przypominam, że można polubić "Z pamiętnika książkoholika" na Facebooku.:)

wtorek, 17 września 2013

Na Coperniconie byłam

Długo z tym zwlekałam, ale w końcu kiedyś musi być ten pierwszy raz: dałam się wyciągnąć na swój pierwszy w życiu konwent, czyli, jak już po tytule można wnioskować, na toruński Copernicon. Muszę przyznać, że czułam się nieco zagubiona, bo na imprezach masowych odnajduję się średnio, ale przynajmniej była też Serenity (to wszystko przez nią, na wielu poziomach;)), więc w razie czego byłoby kogo męczyć histerycznymi telefonami (do czego ostatecznie nie doszło, ale sama świadomość, ze jednak można była nad wyraz satysfakcjonująca). Przy okazji okazało się, że ze mnie taki fotoreporter jak z koziej rzyci waltornia, więc fotek będzie mało. Bardzo. Może na Pyrkonie będzie lepiej, jak już wreszcie dotrze do mnie, że mogę sobie trochę pozwiedzać, a nie latać z prelekcji na prelekcję jak kot z pęcherzem. Bo co prawda Copernicon był pierwszy, ale mam szczerą nadzieję, że nie ostatni.:)


Ale do rzeczy, bo czas ucieka i klawiatura stygnie. Do Torunia przybyłam już w piątek, zgarnięta przez Turela w zasadzie prosto spod fabryki. Dojechaliśmy późno, więc na teren konwentowy wpadliśmy w zasadzie odebrać Serenity, która ganiała po Collegium Minus i Maius z organizatorskim obłędem w oczach.  Przy okazji dowiedziałam się, że opłaca się przystawać z organizatorami, bo można się np. załapać na krótką pogawędkę z zaproszonymi autorami.;) Pogawędka była jednakowoż bardzo krótka, gdyż wszyscy byli już zmęczeni, więc we trójkę (bez autorów;)) udaliśmy  się do mieszkanka Serenity, która wspaniałomyślnie użyczyła mi kąta do spania.

Za to w sobotę już się nieco działo. Spotkanie rockandrollowe z Jakubem Ćwiekiem sobie odpuściłam, bo umówmy się, im więcej tego autora czytam, tym bardziej dalej go czytać nie chcę. Zamiast tego poszłam na odbywającą się w tym samym czasie prelekcje o podróżowaniu w czasie i popkulturze. Fajnie nawet było, choć prelegentowi teorie naukowe podróży w czasie najwyraźniej nie leżały (do czego sam się przyznał i bardzo dobrze, bo nic tak szybko nie wychodzi na jaw, jak ukrywana niewiedza). Jako że Copernicon jest konwentem kameralnym i na prelekcji (która odbywała się o 10.00, więc nie o jakiejś szczególnie barbarzyńskiej porze, a i do akredytacji kolejek brak) było trochę ponad dwadzieścia osób (albo nawet i nie) to atmosfera szybko zrobiła się raczej panelowo-dyskusyjna, niż wykładowa. Lubimy to. My, Moreni. Serio, atmosfera w takich małych grupach jest świetna i jestem zachwycona. Choć obawiam się, ze prelegent mógł mi mieć za złe wykłócanie się o obecność motywu rzeczywistości alternatywnej w drugiej części "Powrotu do przyszłości"...

Zaraz po podróżach w czasie swój panel miał Zwierz. Tak, ten Zwierz. Panel dotyczył blogowania o popkulturze (zaraz potem był jeszcze jeden o Doktorze, ale ponieważ nie jaram się, to nie zostałam) i muszę przyznać, ze Zwierza słuchało mi się znacznie fajniej, niż się go czyta. I nie dlatego, że zwierzowego bloga nie lubię, bo lubię (tyle że Zwierz rzadko pisze o czymś, co mnie interesuje), i nie dlatego, że przeszkadza mi nieżywa gramatyka i interpunkcja (no, może troszkę). Także nie dlatego, że Zwierz na blogu pisze w osobie trzeciej, a na żywo mówił w pierwszej. Po prostu Zwierz na żywo jest bardziej... no, żywy. I z pewnością ma żyłkę gawędziarską, bo choć w swojej prelekcji Ameryki nie odkrywała (powiedziała osoba, która ma blogaska od trzech lat), to i tak było ciekawie. Z resztą, jeśli ktoś chce się dowiedzieć, co na prelekcji było, to Zwierz już ją przerobiła na notkę. Ale w oryginale była dużo sympatyczniejsza.;)

Później większość prelegentów została słuchać o Doktorze Who, a ja poszłam sama nie wiem co robić. Planów na następną godzinę nie miałam, ale że akurat za drzwiami obok miała się zacząć prelekcja o oszustwach archeologicznych, to zajrzałam. I w sumie nawet gdybym później chciała wyjść, to nie bardzo miałabym jak, bo salka była malutka, a chętnych nawet na podłodze tylu, ze nie dało się drzwi otworzyć. I ciekawie było, choć: a) krótko, b) jednak chyba bardziej zainteresowałyby mnie oszustwa paleontologiczne (jedno nawet załapało się na prelkę).

Następnie udałam się na do pokoju obok w celu wysłuchania kilku porad dla początkujących rysowników. I cóż, chyba już nie jestem początkująca (insza inszość, że nigdy nie umiałam obiektywnie ocenić swoich umiejętności), bo trochę się na prelekcji nudziłam, ale na pewno kilku osobom pomogło. A żeby nie było zbyt malkontencko, to i ja się dowiedziałam czegoś fajnego o copicmarkerach (są świetne i od dawna chcę takie, ale drogie to; w każdym razie, jak już będę bogata i sławna, kupię sobie zestaw i narysuję wszystkich bohaterów "Protektoratu Parasola" w kolorze, o!). Potem poszłam na warsztaty rysunku i ilustracji Nikodema Cabały i Edwina Wolińskiego i mam depresję, bo zapomniałam wziąć swoje rysunki i znowu nikt mi nie powiedział, czy są dobre.;( Ale przynajmniej panowie fajnie i dużo mówili, a że ludzi przyszła garstka, to znowu nam się panel dyskusyjny (alias "100 pytań do...") zrobiło.

Kolejny punkt programu odhaczyłam głównie dlatego, że Serenity go prowadziła. Kazała mi też robić zdjęcia i dlatego możecie zobaczyć jakiekolwiek fotki z konwentu.;) Na panelu Krzysztof Piskorski, Jacek Inglot, Andrzej Zimniak i Agnieszka Hałas opowiadali o początkach swojej fascynacji fantastyką. Mówcie co chcecie, ale panowie jednak zdominowali dyskusję - miałam wrażenie, że cichej pani Hałas trochę trudno przebić się przez ich perorowanie.

Szanowni dyskutanci. Od prawej: Agnieszka Hałas, Krzysztof Piskorski, Andrzej Zimniak i Jacek Inglot.

Po spożyciu słusznego posiłek w naleśnikarni "Manekin" na starówce (naleśnik z kurzenczym curry to samo piękno i dobro w ogromnych ilościach; następnym razem wezmę coś na słodko), ruszyłam na prelekcję Krzysztofa Piskorskiego o sensacjach XIX wieku. O fejkownym artykule z księżyca (ludzie nietoperze i dwunogie, bezogoniaste bobry, kojarzycie?) czytałam już wcześniej, ale przekręt  z Poyas robi wrażenie do tej pory. Ech, kiedyś to nawet szwindle były bardziej spektakularne...;) W ogóle Piskorski świetnie prowadzi prelekcje - człowiek ma wrażenie, że ekscytuje się tymi wszystkimi historiami nawet wtedy, kiedy czyta je po raz fąfdziesiąty, a to dodaje ekspresji przedstawieniu. W ogóle bardzo sympatyczny człowiek z Piskorskiego (za to ja jestem ułomna, bo dopiero w pociągu powrotnym skojarzyłam, że to jest ten facet, który napisał "Opowieści piasków"... Ale cóż, to tylko dobrze mi wróży w kwestii "Cieniorytu", bo pustynna trylogia swoje wady ma, ale ciekawa jest i czytało mi się przyjemnie).

Później było już tylko piwo w pubie i niedzielny powrót do domu. Eskapada do powtórzenia za rok.:)

poniedziałek, 16 września 2013

Wszyscy mają, mam i ja! A właściwie mój blog ma!

Nadejszła wreszcie ta wiekopomna chwila - mój blog doczekał się własnego fanpejdża, o takiego:

Kliknięcie w obrazek przeniesie na stronę.

Problem polega na tym, że wcale nie umiem Fejsbuka. Za wszystkie podpowiedzi i rady będę wdzięczna (a już zwłaszcza za tą, jak wstawić gadżet o fanpejdżu do kolumny bocznej. Czy jakiejkolwiek innej).

No i tego, można lajkować.;)

PS. Jutro relacja z Coperniconu.:)

sobota, 7 września 2013

Klasyki odsłona druga - "Świat Czerownic w pułapce" Andre Norton

Cykl „Świat Czarownic” Andre Norton to klasyka sama w sobie jeśli chodzi fantasy. Nasza Księgarnia postanowiła polskiemu czytelnikowi cykl przypomnieć, bo nie oszukujmy się, nawet w antykwariatach trudno go znaleźć, o bibliotekach nie wspomnę, a żeby jeszcze był w miarę kompletny, to nie ma co marzyć. Niedługo wyjdzie tom trzeci, tymczasem skupmy się na drugim, czyli „Świecie Czarownic w pułapce”.

Od bitwy na Gormie minęło już klika spokojnych miesięcy, lecz nikt się nie łudzi, że to kres wojny z Kolderczykami. Tymczasem Simon został strażnikiem Południowej Stanicy, gdzie przebywa wraz ze swoją żoną. Pewnej nocy budzi go przemożne odczucie, że coś złego dzieje się z ich wspólną przyjaciółką. Po wysłaniu zwiadu okazuje się, że została ona uprowadzona. Dokąd, przez kogo i po co? Tego można się tylko domyślać. Niemniej dla wszystkich jasne jest, że dziewczynę należy ratować, bo grozi jej nie tylko to najbardziej oczywiste z niebezpieczeństw.

Wielkim plusem powieści są bohaterowie (choć przyznać trzeba, że współczesnemu czytelnikowi mogą wydawać się nieco sztampowi). Norton co prawda stworzyła tylko kilka postaci, na których skupiła uwagę, ale przy książce tej objętości i dość linearnej fabule nie jest to wadą. Głównym bohaterem dalej pozostaje Simon Tregarth, ale autorka zmieniła mu obiekt rozterek. O ile w pierwszym tomie zmagał się z próbami przywyknięcia do całkowicie obcego świata, teraz jest już całkowicie zadomowiony. W „Świecie Czarownic w pułapce” dopadł go nowy, znacznie ciekawszy moim zdaniem problem. Obiektywnie sytuacja ma się tak, że żona naszego bohatera sądzi, iż odzyskała moce magiczne, których wyrzekła się w dniu ślubu i pognała do stolicy sprawdzać, czy to prawda. W rozważaniach Simona i jego lękach z tym związanych widzę ponadczasową ekstrapolację obaw wszystkich mężczyzn, nagle spostrzegających, że ich kobieta może mieć jeszcze jakieś inne zajęcia i dążenia poza nimi. W latach sześćdziesiątych były to zapewne dość palące zagadnienia, a i teraz niestety nie tracą na aktualności. A choć całość dąży do dość kiczowatego zakończenia, trzeba przyznać, że jest ono najlepszym z możliwych w tej sytuacji.

Reszta bohaterów, znana z poprzedniego tomu, chowa się na dalszym planie i nie wychodzi poza przypisaną im schematem rolę (oprócz ex-czarownicy). Niemniej, ciągle pozostają sympatyczni (oczywiście tylko ci, którzy mają tacy być) i daje się ich lubić. Do tego pani Norton poszerza wiedzę czytelnika o świecie przedstawionym, odkrywając kilka jego tajemnic. Przydałoby się więcej tego odkrywania, ale to przecież nie koniec cyklu, więc nic straconego. Szczególnie interesujący w kontekście ewentualnego rozszerzenia wydaje mi się wątek Volta i jego kultu. Autorka zaskoczyła mnie samym już faktem kontynuowania tematu, który wcześniej zdawał się jeno ozdobnym ornamentem – czuję, że coś ciekawego jeszcze z tego wyniknie. Zaś język, jakim wszystko zostało opowiedziane, ciągle jest prosty i przystępny, przez co książkę czyta się lekko, łatwo i przyjemnie.

Nie oszukujmy się, powieści z cyklu „Świat Czarownic” nie są powalającymi rozmachem epopejami z dziesiątkami bohaterów. Pochodzą z czasów, gdy pisało się krótko i zwięźle, próbując przekazać maksimum treści w minimalnej ilości znaków. Nie oferują też rozbudowanej, wielowątkowej fabuły, choć nie chodzi w niej tylko o przemieszczanie się z punktu A do punktu B – autorka doskonale wiedziała, jak zaskoczyć czytelnika. Jednak najciekawsze są drobne „wartości dodane”, które pani Norton zawarła w tej książeczce. Polecam więc – tym, którzy nie lubią wnikać w tekst, zapewni on rozrywkę na plaży, zaś tym, którzy lubią, troszkę wysiłku dla mózgu.
 
Recenzja dla portalu Insinilion.
 
Tytuł: Świat czarownic wpułapce
Autor: Andre Norton
Tłumacz: Ewa Witecka
Tytuł oryginalny: Web of
  the Witch World
Cykl: Świat czarownic
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok: 2013
Stron: 228

środa, 4 września 2013

100 pytań do blogera

"100 pytań do blogera" to krążący po sieci zabawa, do której może przyłączyć się każdy. Polega ona na tym, ze bloger zamieszcza u siebie na blogu (lub na fanpejdżu) post, pod którym czytelnicy mogą zadawać pytania. Kiedy pytań uzbiera się setka, bloger zbiera je wszystkie do kupy i odpowiada w specjalnie do tego przeznaczonym wpisie. Już od jakiegoś czasu mnie kusiło, żeby coś takiego zorganizować. Powstrzymywał mnie głównie fakt, że sto to jednak trochę dużo jak dla płotki mojego pokroju. Niemniej, spróbujmy, prawda (najwyżej odpowiedzi będzie mniej imponująca liczba)?:)


Przejdźmy więc do konkretów: moi Drodzy Czytelnicy, chciałabym Was zaprosić do zabawy w "100 pytań do".:) Liczba pytań na jednego czytacza nie jest ograniczona, ale od razu zastrzegam, że komentarze zawierające treści wulgarne będę usuwać. Zabawa będzie trwała do chwili uzbierania stu pytań, na które będę w stanie odpowiedzieć lub przez okrągły miesiąc.:) Zapraszam.

poniedziałek, 2 września 2013

Stos #47

Sierpień to miesiąc, w którym nie wiele nowych tytułów trafiło do księgarń, a i ja byłam tak zmęczona, że niewiele czytałam (dlatego recenzja "Córki krwawych" ukarze się dopiero we wrześniu). Stosik tez niewielki, więc nie tracąc czasu pokazuję, co mam:


Od góry trzy egzemplarze recenzenckie. Na szczycie tom pierwszy "Elfów" Bernharta Hennena od Insimilionu. Kończę powoli, choć trudno powiedzieć, czy dobijanie do końca pierwszej części pierwszego tomu (który w oryginale wyszedł jako jeden wolumin) można nazwać "przeczytaniem powieści". Niżej "Jakuck" Michała Książka (Książeka?) od Wydawnictwa Czarne - reportaż z najzimniejszego regionu na świecie. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zajrzeć i podoba mi się.:) Dalej "Światłorodni" Alison Sinclair od Bellony, czyli kontynuacja "Ciemnorodnych". Przestój w czytaniu tych drugich jest spowodowany brakiem czasu, a nie marna jakością książki (przynajmniej na etapie, na którym jestem jeszcze nie wykazała mankamentów), więc kontynuacja mnie cieszy.
A dwie ostatnie to owoc spontanicznych zakupów przy zupełnie innej okazji. "Tancerze burzy" Jaya Kristoffa urzekli mnie okładką, a że zazwyczaj takie miłości od pierwszego wejrzenia kończą się u mnie dobrze (Novik przykładem), postanowiłam zainwestować (jest to też dowód, że dobra okładka to ważna część promocji książki). No a "Modlitewnik Amerykański. Luizjana Blues. Viator" Sheparda to mój must have.:)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...