wtorek, 31 grudnia 2013

Podsumowanie roku 2013 część 1 - blogowa

Na początku przyznam się wam, że nie zamierzałam rozbijać notki podsumowującej na dwie części - miała być jedna, długa, taka z rodzaju tl;dr. Tylko że wyjechałam, a wszystkie notatki dotyczące przeczytanych w tym roku książek zostały w domu. toteż wzorem oisaja postanowiłam napisać dwa podsumowania - ogolnoblogowe i ksiązkowe. Na to drugie będziecie musieli poczekać do siódmego stycznia mniej więcej (w ogóle mam wrażenie, że blogowo rok 2014 zaczyna sie u mnie od szóstego stycznia).

Tyle tytułem wstępu, przejdźmy do konkretów. Naj sam pierw chciałabym poświecić akapit pewnemu powstałemu w tym roku wydawnictwu, czyli Uroborosowi. Nie jest to ani jedyne powstałe w tym roku wydawnictwo poświęcone fantastyce, ani tez takie o najbardziej rewolucyjnej ofercie. Wspominam o nim z dwóch powodów. Po pierwsze jest z pewnością najbardziej rozreklamowanym przedsięwzięciem o tej skali na poletku fantastycznym. Po drugie - najwyraźniej nastawione jest na przejęcie fanów Fabryki Słów, zdegustowanych polityką wydawnictwa. Przejmuje po FS wszystkie tradycje, za które cenili ją czytelnicy (w tym niżej podpisana - i właśnie dlatego napisała ten akapit): piękną oprawę graficzną składającą się nie tylko z okładek, ale często również z ilustracji, inwestowanie w debiutantów (i w tych polskich autorów, których kiedyś wydawała Fabryka, ale przestała). Niestety dla mnie, Uroboros postanowił przejąć także typ wydawanych książek - lekkie opowieści raczej dla młodszego czytelnika. Czego bym sobie jako czytelniczka życzyła w nowym roku, to poszerzenie oferty wydawniczej o fantastykę dla dorosłych, nie koniecznie może jakoś szczególnie ambitną czy mroczną, ale wyraźnie dedykowaną starszemu odbiorcy. Uważam, że Uroboros, jako marka dopiero budująca swój wizerunek, jest najbardziej adekwatnym adresatem tych życzeń.

Wróćmy może do bloga i tego, co działo się w mijającym roku. Nie mogę powiedzieć, ze "Z pamiętnika książkoholika" podupadło - co prawda notek zamieściłam trochę mniej niż rok wcześniej, ale znowuż nie aż o tyle, aby głosić koniec świata i apokalipsę. Niemniej, odczuwam zmęczenie materiału i ci, którzy bloga regularnie śledzą, pewnie to zauważyli. Notki pojawiają się rzadziej, a recenzje stają się ewenementem. Powiem szczerze, ze pisanie o książkach zaczyna mnie trochę frustrować - o sporej części tego, co czytam nie bardzo mogę powiedzieć cokolwiek odkrywczego, a o większości pozostałych... też nie mogę, bo spoilery. Nie martwcie się jednak, notki o książkach nie zginą, zastanawiam się jednak poważnie nad tym, czy w przyszłym roku nie odpuścić sobie tekstów przeznaczonych dla tych, którzy nie czytali, jakie pisałam do tej pory. W końcu jakieś 90% czytelników czyta recenzje nie dlatego, ze wahają się nad sięgnięciem po książkę, ale dlatego, ze chcą porównać wrażenia po lekturze.

Jak może niektórzy zauważyli, założyłam drugiego bloga, poświęconego mojej drugiej pasji - rękodziełu. I tutaj wciąż wykazuję spory entuzjazm i potencjał rozwojowy, krystalizuje mi się powoli ulubiony zakres działalności (czyli malowane zakładki do książek - wszystko pozostaje w rodzinie;)). Mam nadzieje, ze "Wśród paciorków" pożyje przynajmniej tak długo, jak "Z pamiętnika książkoholika".

Za najważniejsze wydarzenie na blogu uważam reaktywację akcji "Jak to widzę?", która jest dla mnie niezwykle ważnym przedsięwzięciem, bliskim serduszku itd. Najwytrwalej wspiera ją Megapodius, za co chciałabym serdecznie podziękować (zwłaszcza, że jeszcze żadna postać przez niego zgłaszana nie została narysowana - ale nie martwcie się, cierpliwość zostanie wynagrodzona:)) i wręczyć mu Wirtualny Order Honorowego Wspieracza. Mam nadzieję, ze akcja będzie żyła swoim życiem, a moje pozwoli na zamieszczanie obrazków częściej. Zainicjowałam tez cykl "Zmyślenia", gdzie piszę o różnościach okołopokulturowych i marzy mi się, aby notki z niego osiągnęły poziom tych pisanych przez Misiaela. ale na to mam raczej marne szanse.

Co w przyszłym roku? Cóż, może wreszcie zmienię nagłówek bloga na jakiś sensowniejszy, wrócę też do notek o kolejnych numerach Nowej Fantastyki. Od dawna planuję zacząć zamieszczać niezobowiązujące wisy o filmach - trzymajcie kciuki, żeby w nowym roku nie zabrakło mi odwagi. No i książki, ciągle najwięcej będzie książek, choć w tekstach zapewne pojawi się zdecydowanie więcej spoilerów. (nie martwcie się, będę ostrzegać). Mam też nadzieje, że będziecie mi przez cały kolejny rok, tak jak i przez ten upływający, towarzyszyć. Bo przecież blog bez swoich czytelników nie istnieje, prawda? Dziękuję, że pomogliście mojemu istnieć rzez 2013. Mam nadzieje, ze zechcecie kontynuować.:)

A na koniec autopromocja - pięć moich własnych notek, które uważam za najbardziej udane teksty 2013 roku:)
1. Bystretka - jeden z moich ulubionych rysunków powstałych w ramach akcji "Jak to widzę?":)
2. Trzyczęściowy wpis "Co dobra książka fantasy mieć powinna?" - raz, dwa, trzy. Uważam go za szczyt moich obecnych możliwości publicystycznych. Co sprawia, ze jestem z siebie dumna i jednocześnie jest dość smutne, bo nie oszukujmy się, obiektywnie poziom nie jest za wysoki.
3. Recenzja "Jeźdźców w czasie" Alexa Scarrowa
4. Recenzja "Dziewczyny w stalowym gorsecie" Kady Cross
5. Recenzja "Tancerzy burzy" Jaya Kristoffa.

wtorek, 24 grudnia 2013

Wesołych Świąt!

Bo w ferworze świątecznych przygotowań spokój też będzie Wam potrzebny...:)


A teraz pozwólcie, że udam się grzebać we flakach. Parujących.;)
Wesołych i smacznych raz jeszcze!:)

sobota, 21 grudnia 2013

Jak to widzę?: Alicja (Jacka Piekary)

Miałam bardzo ambitny plan, żeby niniejszy obrazek pokolorować w fotoszopie, ale to, co w wyniku eksperymentu wyszło, nie nadaje się do publicznej prezentacji. Niemniej jednak, lineart Wam pokażę.:)

Tak więc w ramach grudniowej odsłony akcji "Jak to widzę?" (swoich bohaterów możecie zgłaszać raz w tygodniu tutaj) prezentuję wam Alicję z dylogii o tym samym tytule autorstwa Jack Piekary. Postanowiłam narysować dziewczynkę z tomu pierwszego, kiedy ma trochę ponad dziesięć lat i gra z dzieciakami spod bloku w piłkę. Ot, taka mała dziewczynka.

Alicja z książki Jacka Piekary o tym samym tytule.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Wyniki rozdawajki grudniowej

Krótko i węzłowato, coby sztucznie nie przedłużać: szczęśliwą posiadaczką zimowej zakładki zostaje

Bacha85

Zwyciężczyni gratuluję i już lecę pisać maila z powiadomieniem.:) Dziękuję również pozostałym uczestnikom za wzięcie udziału.

wtorek, 10 grudnia 2013

Mała grudniowa rozdawajka

Ci, którzy zaglądają czasem na fanpejdż bloga wiedza, że zapowiedziałam na dzisiaj małą niespodziankę. Zazwyczaj o tej porze roku na bogu pojawia się jakiś konkursik, rozdawajka, coś takiego. Tym razem też się pojawiło,choć tydzień później, niż zwykle.

A do oddania mam małą, zimową zakładeczkę:


Aby móc zawalczyć o nagrodę należy wykonać proste zadanie konkursowe. Tutaj - klik! - jest lista wszystkich książek, które czekają na przeczytanie na mojej półce. Którą i dlaczego powinnam natychmiast przeczytać? Autor najciekawszej polecanki wygrywa.:) Zgłoszenia z odpowiedziami i adresem mailowym podawajcie w komentarzach pod tą notką.

Na wzięcie udziału macie czas do niedzieli 15.12.2013r., do północy. Zwycięzcę ogłoszę w poniedziałek.

No to teraz to, co najważniejsze w punktach:
  1.  Konkurs trwa do 15.12.2013r. do północy.
  2. Zgłoszenie do konkursu powinno zawierać odpowiedź na zadanie konkursowe i adres mailowy.
  3. Zwycięzcę wybiorę na podstawie subiektywnej i nieodwołalnej decyzji, co ogłoszę w poniedziałek. Ze szczęśliwcem skontaktuję się w celu uzyskania adresu.
  4.  Jeśli w ciągu tygodnia adresu nie uzyskam, nagrodę otrzyma inna osoba.
  5. Zakładkę wyślę w ciągu siedmiu dni od otrzymania adresu, tylko na adres znajdujący się na terenie Polski.
Powodzenia!:)

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Na wschód, na wschód, na Daleki Wschód - "Nefrytowy tron" Naomi Novik

Jedną z często stosowanych zasad w fantastyce jest ta, która mówi, że po pierwszym tomie prawie zawsze następuje drugi. Czy to dobrze, zależy już od konkretnych przypadków. Cykl „Temeraire” Naomi Novik niewątpliwie udowadnia, że czasem im więcej tomów, tym lepiej.

Do Londynu przybywa delegacja wysłana przez chińskiego cesarza. Przyczyną jej przybycia jest oczywiście Temeraire – Chińczycy nie pozwolą przecież, aby przedstawiciela jednej z najrzadszych i najznamienitszych ras orientu dosiadał jakiś barbarzyńca i co gorsza zmuszał go do walki i noszenia uprzęży. Problem w tym, że Lung Tien Xiang bardzo się do swojego barbarzyńcy przywiązał i nie chce słyszeć o porzuceniu go. Nie pozostaje więc nic innego, jak zabrać do Chin obu. W końcu jest jeszcze nadzieja, że gdy smok zobaczy, jak istoty jego gatunku traktuje się w Chinach, porzuci uwłaczające angielskie warunki i tak nieodpowiedniego towarzysza. Laurence i Temeraire wsiadają więc na statek i udają się w wielomiesięczną i pełną przygód podróż. Problem polega na tym, że jest ktoś, kto nie ma zamiaru zdać się na smocze wybory i chce wyeliminować Laurence’a z rozgrywki…

Może od razu zaznaczę, że poziom pisarstwa pani Novik ani trochę nie spadł, tak samo nie ubyło jej pisarskich przymiotów. Pozwolę więc sobie tym razem o nich nie wspominać, a zainteresowanych odeślę do recenzji pierwszego tomu. Tymczasem zwrócę uwagę na to, co nowego się pojawiło.

Przede wszystkim pani Novik udało się zaprezentować talent do tworzenia urozmaiconego pejzażu kulturowego. W „Nefrytowym tronie” ukazuje jego dalekowschodni fragment. Autorka świetnie nakreśla różnice pomiędzy Chinami a Anglią, zwłaszcza w zakresie traktowania smoków – w końcu drugiej, po ludziach, rozumnej rasy. Już porównując legendy dalekowschodnie z europejskimi można się domyślić, co nam autorka zaserwuje. Od razu ostrzegam, że nie należy oczekiwać głębokiej analizy różnic i zmian – cykl „Temeraire” jest przecież w założeniu lekką literatura przygodową. Dlatego zamiast drobiazgowo rozpatrywać pewne zagadnienia, Novik tylko ogólnie je nakreśla, resztę umysłowej pracy pozostawiając czytelnikowi.

Częścią przedstawionej różnorodności jest szok kulturowy, jaki przeżywają Anglicy, a w szczególności Laurence i Temeraire. Jeśli dodam, że autorka tworząc cykl miała na celu między innymi poruszenie problemu niewolnictwa (w nietypowym układzie, gdzie „niewolnik” jest zbyt silny i zbyt cenny, aby się nad nim pastwić i właściwie siedzi w niewoli, bo nikt go nie uświadomił, że nie musi), tworzy się nam dość ciekawy układ. Ponieważ w Anglii smoki zawsze były traktowane jak cenne zwierzęta, Laurence jest mocno zaskoczony, kiedy okazuje się, że równie dobrze radzą sobie jako pełnoprawni obywatele. Jednocześnie ma na tyle otwarty umysł, żeby nie wyśmiewać egzotycznych fanaberii, ale przeanalizować sytuację pod kontem ogólnego dobra wszystkich zainteresowanych. Pięknie się czyta o tym, jak upadają stereotypy. Autorka zdaje się też sugerować, jak wielka wagę dla naszych (nie tylko smoczych) możliwości rozwoju i postrzegania świata ma kultura, w jakiej się wychowujemy i mnogość determinowanych przez nią czynników na jakie, jako jednostki, nie mamy wpływu. Temat ten pogłębia jeszcze w kolejnych tomach.

Niemniej jednak, Novik nie pławi się jedynie w filozoficzno-społecznych rozważaniach. Swoją prozę szpikuje spektakularnymi wydarzeniami niczym dobrą kaszę skwarkami, że zacytuję klasyka. Czasem przez to można odnieść wrażenie, że kolejne potyczki, intrygi czy spotkania są nanizane jak koraliki na sznureczek ogólnej fabuły, ale w zasadzie nie można uznać takiej konstrukcji za wadę.

Jeszcze słów kilka o wydaniu. „Nefrytowy tron”, podobnie jak „Smok Jego Królewskiej Mości” ma przepiękną i klimatyczną okładkę. Niestety, temu co się w okładce znajduje, przydałaby się korekta (oraz solidniejszy papier i klejenie). Poprzestawiany szyk zdań, podwójne słowa czy zagubiona interpunkcja nie są co prawda nagminne, ale zauważalne – i to bardziej, niż w poprzednim tomie. Szkoda.

Mimo technicznych niedostatków, „Nefrytowy tron” pozostaje godną kontynuacją „Smoka Jego Królewskiej Mości”. To wciąż intrygująca powieść przygodowa, z której można wynieść więcej, niż tylko prostą rozrywkę. Polecam.
   
Tytuł: Nefrytowy tron
Autor: Naomi Novik
Tytuł oryginalny: Temeraire: Throne of Jade
Tłumacz: Paweł Kruk
Cykl: Temeraire
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2007
Stron: 412

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Stosik #50

Cóż, nie przeczą, że liczyłam na bardziej obfity stosik w tym miesiącu, ale nic to, to co najważniejsze i tak w nim jest.;) A i całkiem pokaźny rozmiar mimo wszystko osiągnął, o:


Na górze "Tajemnice sypialni gejszy", pożyczone od Serenity. Już przeczytałam, ale nie bardzo wiem, co o niej napisać. Niemniej, jakaś krótka notka pewnie powstanie. Niżej kolejna pożyczanka (a właściwie dwie), tym razem od JoannyzKociewia. "Cranford" pani Geskell to bardziej już klasyka, a że mnie akurat wzięło na okołowiktoriańskie realia, to sobie poczytam. A "Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd" to kolejny punkcik na mojej liście literatury podróżniczej, którą ostatnio coraz chętniej czytam.

Niżej to już w większości zakupy własne. "Morski trakt" Ursuli K. Le Guin nabyłam w cenie promocyjnej w supermarkecie, szczerze mówiąc bardziej z sentymentu do autorki, niż z potrzeby czytania (boć to przeca nie fantastyka). Teraz czas na smakowite kąski. Ponieważ Mag postanowił wznowić Lyncha, nareszcie miałam okazję go kupić i to w przyzwoitej oprawie wizualnej (choć moja ulubiona okładka i tak będzie ta). Oczywiście "Kłamstwa Locke'a Lamory" i "Na Szkarłatnych Morzach" już czytałam (swoją drogą, czy pierwsze wydanie też aż tak roiło się od literówek jak drugie? Jakoś nie pamiętam z pierwszej lektury, ale mogłam nie zauważyć, porwana opowieścią). Została tylko "Republika złodziei", do recenzji od Insimilionu dla odmiany i już nie mogę się doczekać, mimo że trochę się boję, że bohaterowie nie będą tacy sami jak poprzednio. Na samym dole największy kąsek ze stosu, czyli "Cesarz wszech chorób". To naprawdę ogromna książka (a jaka śliczna do tego!) - duży format i ponad 600 stron lektury to coś, co tygrysy lubią najbardziej. Nie mogę się doczekać.^^
 

sobota, 30 listopada 2013

Zmyślenia #6 - 10 ekranizacji książek, które chciałabym kiedyś zobaczyć w kinach

Jakiś czas temu rozmawiałyśmy sobie z Serenity o ekranizacjach (zaczęło się od komiksów Marvela, a skończyło na rozważaniach, jak mogłaby wyglądać hollywodzka wersja "Krzyżaków" - nie pytajcie). Gdzieś po drodze zrodziło się pytanie, przygody jakich książkowych bohaterów chciałybyśmy zobaczyć na srebrnym ekranie, a bezpośrednio z tego pytania wypączkowała niniejsza notka.

Właściwie to nawet dwie notki, bo umówiłyśmy się z Serenity że obie taką przygotujemy (taka niezapowiedziana konfrontacja gustów i tęsknot) - jakby którejś z Waszych ulubionych książek zabrakło na mojej liście, to zawsze możecie próbować szczęścia u niej.;)

Jeśli chodzi o mnie, to kolejność poniższych życzeń jest z grubsza przypadkowa, tak więc nie sugerujcie się nią zbytnio. Zaczynajmy.

A, i na koniec ostrzeżenie: uwaga, tl;dr!

poniedziałek, 25 listopada 2013

Smocza zakładka

Kolejną książkową (i zastosowaniem, i inspiracją) zakładkę zmajstrowałam. Można ją w całej krasie obejrzeć tutaj.


niedziela, 17 listopada 2013

Akcja - reaktywacja: wznowienie akcji "Jak to widzę?"

Na początek słowo wstępu dla tych, którzy przegapili początki akcji - o tym, jak to się zaczęło, można przeczytać tutaj. Akcję zawiesiłam kilka miesięcy temu, bo zmiany w moim życiu sprawiły, że nie miałam czasu na tworzenie tak dużej ilości rysunków. O wznowieniu akurat teraz zdecydował prosty fakt - "Jak to widzę?" miało być katalizatorem ćwiczeń w rysowaniu i w tym charakterze sprawdzało się świetnie. A ostatnio bardzo brakuje mi ćwiczeń i motywacji do nich (za to tryb życia mam już bardziej ustabilizowany)... Toteż powitajmy brawami powrót akcji "Jak to widzę?" - choć na nowych zasadach.

Nowy nagłówek akcji. Który przestał mi się podobać zaraz po skończeniu. Ale nie mam pomysłu na lepszy, to został (jak będę miała pomysł, to go zmienię).
Jak wiadomo (lub nie) akcja polega na tym, że Wy, Drodzy Czytelnicy, zgłaszacie książkowych bohaterów, których ja później rysuję i pokazuję na blogu. Ale żeby nie było zbyt łatwo, zmodyfikowałam zasady akcji. Część z nich dotyczy zgłoszeń, a część rysunków, bo niestety nie wytrzymałabym teraz poprzedniego tempa. Choć mam nadzieję, że będziecie zadowoleni.:) Oto nowe zasady.
  1. Zanim zgłosisz bohatera, sprawdź, czy nie został już sportretowany (lista na dole zakładki).
  2. Jedna osoba zgłasza jednego bohatera tygodniowo w komentarzach pod zakładką dotyczącą akcji. Tam też znajduje się aktualna lista oczekujących. Komentarze będą usuwane raz w tygodniu (w niedzielę wieczorem, ok 22.00), żeby nie robić sztucznego tłoku.
  3. Paranormal romance nie obsługujemy (chyba, że ktoś mnie przekona - nie dotyczy to powieści Stephanie Meyer). Szkolnych lektur z gatunków innych niż fantastyka też nie.
  4. Zgłaszamy tylko postacie z książek, które czytałam, czyli zrecenzowanych na blogu, bądź widniejących na mojej półce na LC.
  5. Każdy głos zostanie dodany do listy oczekujących. Bohaterowie, którzy przekroczą 10 zgłoszeń, uzyskują priorytet.
  6. Przynajmniej raz w miesiącu pojawi się portret bohatera, którego wybiorę z listy zgłoszeń wedle swojego widzimisię. Wyjątek stanowią zgłoszenia "z priorytetem", które mają pierwszeństwo.
  7. Zgłaszać można ludzi, nieludzi, zwierzęta, rośliny, przedmioty - dosłownie wszystko (najbardziej lubię zwierzęta i nieludzi;)).
  8. Można sugerować styl wykonania prac (jeden z trzech: manga, realistyczny, komiksowo-kreskówkowy).
  9. Uwaga dodatkowa: zastrzegam, że nie każda praca, którą zamieszczę w ramach eventu, będzie szczegółowo dopracowanym rysunkiem - mogą się zdarzyć szkice. Ale postaram się, żeby było ich możliwie mało. 
Gdybyście mieli jeszcze jakieś pytania czy wątpliwości, pytajcie w komentarzach pod tą notką. A teraz pozostaje czekać na zgłoszenia i życzyć miłej zabawy.:)

wtorek, 12 listopada 2013

Zmyślenia #5 - Nietypowo: o pokemonach inaczej

Pokemony kojarzy chyba każdy, kto dorastał w latach dziewięćdziesiątych – większość z serialu emitowanego w Polsacie, część szczęśliwców z gry na prawdziwego Game Boya. Sama należałam do tych pierwszych, dopiero niedawno internetowe emulatory pozwoliły mi na zapoznanie się z tym, od czego cała rzecz się zaczęła (uwaga, wciąga!). Gdyby nie odkrycie gry w odmętach sieci, notka ta zapewne by nie powstała.

Na początek krótki rys dla tych, którzy serii nie kojarzą (reszta może spokojnie przejść do następnego akapitu). Otóż w pierwszych odsłonach gry (Red, Blue i Green, serial zaczyna się bodajże od serii Yellow, ale to akurat nie ma znaczenia) wcielamy się w rolę młodego trenera pokemonów, który w wieku lat około 11 wyrusza w świat, aby przeprowadzać walki pokemonów (czyli stworzonek wszelkiego autoramentu, często gęsto ziejących ogniem lub rażących przeciwnika prądem) i w tej dziedzinie osiągnąć mistrzostwo.

Obrazek autorstwa AiWa-sensei
(dzięki dobrej duszy za wskazanie autora:))
I tu zaczyna się powód, dla którego piszę tę notkę. Otóż gra ma swoją specyficzna mechanikę, a co za tym idzie, dostosowany do niej świat przedstawiony. Mechanika powoduje w świecie przedstawionym pewne luki i wynikowe, do których gorliwi fani dorobili teorię spiskową. Teoria nie jest nowa, pisał o niej krótko a węzłowato Misiael już lata temu, ale dla spójności wywodu pozwolę sobie powtórzyć.

Sama teoria mówi, że region Kanto, w którym gracz przeżywa swoje przygody, niedawno, bo najdalej kilkanaście lat temu, dotknęła wyniszczająca wojna. Świadczą o tym liczne dowody, o których może w punktach:
  •  Główny bohater nie ma ojca, a i tak ma lepiej niż jego sąsiad, wychowywany przez starszą siostrę i dziadka – o rodzicach nikt słowem nie wspomina.
  •  Wyrusza z domu w samodzielną wyprawę w bardzo młodym wieku, co absolutnie nie rusza jego matki (nie jest z resztą jedynym dzieciakiem samotnie włóczącym się po bezdrożach).
  •  Drogi są zasadniczo nieprzejezdne, poprzecinane wykrotami, pozarastane trawą i krzakami – dlatego najpewniejszym środkiem transportu, z którego korzystają praktycznie wszyscy, są własne nogi.
  •  W tychże przydrożnych zaroślach czai się mnóstwo dzikich zwierząt, bardzo agresywnych (spontanicznie atakują przechodniów, co z resztą umożliwia chwytanie stworów).
  •  W każdej wiosce, a często w szczerym polu, można natknąć się na szpital.
  •  Bardzo niewiele jest dorosłych postaci, a jeśli już, są to albo kobiety, albo starcy. Nieliczni mężczyźni w sile wieku są członkami grup przestępczych.
  •  Jedno z miasteczek jest cmentarzyskiem pokemonów, które najwyraźniej zginęły nagle i jednocześnie.
  •  Jeden z mistrzów-trenerów, z którymi gracz się mierzy, stwierdza wprost, że elektryczne pokemony podczas wojny uratowały mu życie. W dodatku wygląda na mężczyznę około czterdziestki, więc wiek się zgadza.
Musze przyznać, że ta teoria mnie zafascynowała – jest dość absurdalna, bo jeśli wziąć pod uwagę target gry, to podobna interpretacja z pewnością w głowach twórców nie postała. Jednocześnie tak pięknie wpasowuje się w realia, że trudno o niej zapomnieć. I nie mogłam zapomnieć, toteż w mojej głowie zrodziło się rozwinięcie (pewnie już ktoś na to nieraz wpadł, ale co mi tam;)). Otóż co w przypadku, jeśli pokemony nie są naturalną fauną świata znanego z gry? Co jeśli zostały stworzone w laboratoriach jako broń, która po wojnie uciekła lub została wypuszczona? Dowody wydają się być przekonujące.

Profesor Oak, będący autorytetem w sprawach pokemonów, nie wie nawet, w jaki sposób one się rozmnażają, za to zna dokładną liczbę gatunków (która swoją drogą jest dziwnie niska w porównaniu do znanych ekosystemów). W przypadku cywilizacji, która potrafi zmieniać materię w przekaz cyfrowy i na odwrót (przecież nadprogramowe pokemony gracz przechowuje w… komputerze, a i leczenie odbywa się „cyfrowo”), tak mała wiedza o lokalnej faunie bardzo zaskakuje, jest wręcz nieprawdopodobna. Można to prosto uzasadnić – pokemony nigdy nie miały rozmnażać się same ani funkcjonować w środowisku naturalnym, miały być jedynie produkowane w laboratoriach na potrzeby armii. Jednak w czasie działań wojennych część z nich uciekła i w pewnym momencie okazało się, że system nie jest tak szczelny i coraz łatwiej o dzikiego pokemona (możliwe też, że po zakończeniu działań nikt nie przejmował się pozostałymi w ośrodkach badawczych osobnikami, które uwolniły się same lub zostały wypuszczone, jak to często bywa ze zwierzątkami futerkowymi na likwidowanych fermach). 

Fragment grafiki arvalis. Całość i więcej tutaj.
Tajne laboratoria-fermy ładnie też wpasowują się w nagłe przyrosty liczby znanych gatunków o kilkadziesiąt, skokowo. Ot, po prostu stopniowo ujawniane są listy osiągnięć kolejnych tajnych labów. Dodatkowo syntetycznych tworów, jakimi są pokemony, nie musza obejmować bariery międzygatunkowe, stąd łatwość tworzenia nowych form.

Sztuczna geneza ładnie tłumaczyłaby tez niektóre absurdalne dla zwierząt zachowania pokemonów. Bo kto to widział, żeby dziki, samotny szczur czy gołąb (nawet jeśli jeden jest wielkości kota, a drugi sporego kurczaka) atakował człowieka (napomknę, że człowiek jest istotą, przed którą spora część zwierząt odczuwa instynktowny lęk i często ucieka nawet wtedy, gdy różnica rozmiarów nie jest tak wielka)? Chyba tylko w wypadku, gdy jest na takie zachowanie warunkowany. Dziwi też fakt, że po pokonaniu bez szemrania podporządkowuje się rozkazom człowieka, zamiast odczuwać lęk wobec tego, który je de facto skrzywdził. Trochę to pasuje do wojskowej potrzeby szybkiego podporządkowania nowego rekruta i związania go z dowódcą.

Łatwo też wytłumaczyć, dlaczego w takim razie nie spotykamy gdzieś pierwotnej fauny (z tego co można zaobserwować w serialu, bo w grze nawet to nie, zostało tylko trochę ryb). Jak zwykłe zwierze ma walczyć z wysoce agresywnym konkurentem, często rażącym prądem, ziejącym ogniem lub posiadającym inne skuteczne metody eksterminacji przeciwnika? Tym szybciej też zostają wytrzebieni naturalni roślinożercy, pozbawieni podobnych umiejętności – po prostu łatwiej na nich polować.

A syntetyczny Mewtwo? Cóż, nie jest eksperymentem, tylko ukoronowaniem wielu lat działań – wreszcie udało się stworzyć pokemona – żołnierza doskonałego.

Bardzo fajna teoria, prawda? Znacie jeszcze jakieś pop kulturalne teorie spiskowe, ukryte pod oficjalną fabułą? Podzielicie się?:)

piątek, 1 listopada 2013

Stosik #49

Tym razem znowu stosik niezbyt duży, ale i nie mały. Ot, taki w sam raz jak na moje blogowe standardy. Na początek to, co w mojej biblioteczce nowe:


Na górze "Cienioryt" Piskorskiego do recenzji od Wydawnictwa Literackiego. Wiecie, jak prześlicznie wydana jest ta książka? Obrazki w internecie zdecydowanie nie oddają uroku. Już ni mogę się doczekać, kiedy się w nią wgryzę. Niżej zdecydowanie mniej urodziwy prebook "Dziwnych" - do recenzji od Insimilionu. A jeszcze niżej najnowsza powieść Carrolla, czyli "Kąpiąc lwa" od Rebisu. Moje relacje z Carrollem zawsze były dość burzliwe, ale ponieważ ten nowy ma podobno stosunkowo dużo fantastyki, więc liczę, że tym razem spotkanie przebiegnie w miłej atmosferze. I nowa Norton, czyli "Troje przeciw Światu Czarownic", znowu od Insimilionu, bo ten cykl jakoś tak mnie rozczula czytelniczo.

"Beatrycze i Wergili" Martela, to zakup, który kusił mnie od jakiegoś czasu - niecała dycha w Carefourze, a twarda oprawa z przepiękną obwolutą. A na półce w tym samym markecie stało nowsze wydanie w miękkiej oprawie za około 30 zł.;)

No i na dole egzemplarz recenzencki wzięty w ramach eksperymentu od wydawnictwa Szafa. "Droga artysty" to poradnik dotyczący rozwijania kreatywności. Jak poradnikom nie ufam, tak rozwijanie kreatywności żywotnie mnie interesuje, więc postanowiłam przebadać na własnej skórze. Zobaczymy, jaki będzie wynik eksperymentu.

A tu jeszcze dwa egzemplarze finalne od Fabryki Słów (przez Insimilion, dla którego recenzowałam książki):


Recenzja "2312" pojawi się wkrótce (wrażenia bardzo pozytywne, mimo że zasadniczo książka nie powinna mi się podobać), a "Elfy" już recenzowałam, o tutaj. Przy okazji zobaczcie, jaką fajną mapkę mają w środku:


wtorek, 29 października 2013

Znowu zakładkę zrobiłam...

...nie pierwszą i nie ostatnią, ale tym razem nawiązującą do motywu książkowego (komiksowego?) więc wam o niej powiem i tutaj.:) Ofiarą padł kot Simona, do którego mam słabość i zawsze chciałam mieć zakładkę z tym motywem. I mam, o:


Można ją sobie dokładnie obejrzeć na moim drugim blogu - klik!

niedziela, 27 października 2013

Dojrzewający owoc - "Persymona" Katarzyna Maicher

Współczesna polska literatura głównego nurtu nie jest tym, co czytam na co dzień. Jak bywalcy tego bloga wiedzą, wolę fantastykę, więc nie śledzę trendów tak zwanej wysokiej literatury. Niemniej, nie ma się co zamykać we własnym getcie, warto od czasu do czasu sprawdzić, co się dzieje poza wyimaginowanymi murami oddzielającymi gatunki, zwłaszcza, gdy pojawia się jakieś nowe, ciekawe nazwisko. Tym razem zainteresowała mnie Katarzyna Maicher. Od razu was ostrzegę, że to, co tutaj przeczytacie, będzie bardzo osobistą interpretacją historii napisanej przez panią Maicher, bo to książka przeznaczona do bardzo zindywidualizowanej interpretacji. Trudno o niej pisać obiektywnie, zwłaszcza, że każda kolejna lektura może doprowadzić do nowych wniosków.

Jak pisze sama autorka, jest to opowieść o zawodnej pamięci, dojrzewaniu i nienazwanej przemocy psychicznej. Opowiada nam ją dziewczyna (młoda kobieta? Nie znamy jej obecnego wieku), której imienia nie poznajemy. Relacje dziewczyny przeplatane są krótkimi fragmentami z chaotycznego dziennika jej matki. Narratorka obserwuje skomplikowane i trudne relacje między swoimi rodzicami, wspomina je i próbuje zbadać wpływ, jaki na nią wywarły.

„Persymona”, mimo kilku pojawiających się postaci pobocznych, ma tylko troje bohaterów – matkę, ojca i córkę. To w tym rodzinnym trójkącie rozgrywa się historia. Opowiadająca nam ją dziewczynka jest o tyle ważna, że to z jej perspektywy poznajemy wydarzenia. Utrwaliły się w niej jak na kliszy fotograficznej, wywołały emocje, zaciążyły na całym dalszym życiu. Autorka bardzo się stara, aby narrator nie był wiarygodny – dziewczyna często powtarza, że pamięć ją zawodzi albo niektórych rzeczy nie potrafi nazwać po imieniu. Zasiewa wątpliwości, czy wydarzenia, którymi dzieli się z czytelnikiem, naprawdę miały miejsce. Może tylko wyolbrzymiała je dziecięca wyobraźnia, a później nastoletni bunt? Ten narracyjny eksperyment sprawia, że liczba możliwych interpretacji tekstu znacznie wzrasta. Jeszcze wszystkich nie odkryłam.

Osobą, która miała największy wpływ na życie dziewczyny, był niewątpliwie ojciec i jego toksyczna relacja z matką. To, co poniżej przeczytacie będzie jedynie moim odczytaniem tej relacji - jak już kilkukrotnie podkreślałam, tylko jednym z możliwych. Otóż nie widzę w ich związku przemocy, jaką zwykliśmy kojarzyć z gazet. Ojciec nikogo nie bił, nie wpadał w szał, nie poniżał matki ani córki. Natomiast wykonywany zawód sprawił, że mógł być mistrzem manipulacji. Nigdy się nie dowiemy, czy użył swojej wiedzy w tym zakresie, żeby uzależnić od siebie żonę, czy też ona, wrażliwa, często zagubiona i wyraźnie potrzebująca w kimś oparcia, zrobiła to nieświadomie i bez niczyjej pomocy. Ostatecznie jednak nie potrafiła żyć bez męża, który wręcz przeciwnie – chciał się od niej uwolnić. Przy tym był neurotycznym egocentrykiem, więc jedyna ucieczka, na jaką się zdobył, to milczenie i szorstkość na granicy brutalności w stosunku do bliskich. Jednocześnie ojciec miał ogromną potrzebę kontroli nad bliskimi, a taką najłatwiej uzyskać poprzez uzależnienie...

To oczywiście tylko część splątanych zależności między bohaterami, ale odkrywanie reszty pozostawię czytelnikom. Teraz przejdę do języka, jakim autorka się posługuje. Jest on bliski kategorii „nie wiem, o czym czytam, ale jakie to piękne!”. Z tym że tu jednak wiadomo, co autorka miała na myśli, co znacznie zwiększa przyjemność obcowania z klasycznie pięknym językiem emocji, barw i obrazów. Dzięki temu narzędziu autorka prezentuje na wskroś kobiece postrzeganie świata, a czytelnik przewrotnie zastanawia się, czy pod tymi estetycznymi frazami nie kryją się aby jakieś okropieństwa.

Pozostaje mi polecić „Persymnę” jako kawał doskonałej literatury. Wielopoziomowa na mnóstwo sposobów, pięknie napisana, pełna emocji i doskonale, choć subiektywnie i niejednoznacznie nakreślonych postaci, zaspokoi gusta nawet najbardziej wymagającego czytelnika. Mocna rzecz – nawet dla tych, którzy nie lubią mocnych rzeczy.

Ksiązke otrzymałam od Wydawnictwa Literackiego.


Tytuł:
Persymona
Autor: Katarzyna Maicher
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 2013
Stron: 260

środa, 23 października 2013

Dzień 10 - Pierwsza książka przeczytana przez ciebie

Nie mam stuprocentowej pewności, czy "Dzieci z Bullerbyn" Astrid Lindgren były pierwszą książką, jaką przeczytałam samodzielnie, choć jeśli pominąć wszystkie książeczki Disneya, w których było więcej obrazków niż treści, jest to wielce prawdopodobne. Poza tym lubę tak myśleć.

Nie należałam do tych dzieciaków, które w wieku czterech lat już płynnie składały literki - nauczyłam się czytać dopiero w przedszkolu, a szczyt umiejętności osiągnęłam w drugiej klasie. Wtedy też, jako nagrodę na koniec roku szkolnego otrzymałam rzeczoną książeczkę (kompletną - sprzedawanie pojedynczych rozdziałów jako osobnych książek, te wszystkie "Boże Narodzenia..." i "Wielkanoce w Bullerbyn" zawsze budziły moją głęboką niechęć). A ponieważ była to moja pierwsza książka, w której było więcej tekstu niż obrazków (i były czarnobiałe - wydawało mi się to wtedy takie dorosła;)), postanowiłam w wakacje ją przeczytać. I wsiąkłam kompletnie. Do dziś mam na półce ten szkolny egzemplarz.^^

poniedziałek, 21 października 2013

Dzień 9 - Książka wielokrotnie przez ciebie czytana

Jest sporo książkę, do których zaglądałam więcej niż raz. Chociażby powieści o smokach Novik (tak, mimochodem będę wspominać o nich w prawie każdym punkcie, powinniście się z resztą już przyzwyczaić;)), opowiadania wiedźmińskie czy weterynaryjna proza Nika Trouta. Ale ostatecznie doszłam do wniosku, ze książkami, które najczęściej podczytuję bądź to fragmentami, bądź to w całości, są te o przygodach małego czarodzieja.

Gdy w Polsce wyszedł "Harry Potter i kamień filozoficzny", byłam akurat w czwartej klasie - czyli miałam mniej więcej tyle samo lat, co bohater powieści. Przeczytałam dość szybko - kolega pożyczył. Niemniej, na własny egzemplarz musiałam poczekać ponad dziesięć lat. Dotąd nie mam jeszcze wszystkich tomów (choć już zgromadziłam "większą połowę"), dlatego podczytuję a to tom pierwszy, a to fragmenty czwartego, do piątego też zajrzę. Kompletna relektura po zebraniu całości.:)

sobota, 19 października 2013

Trolowanie historii - "W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka" Mark Hodder

Recenzję sponsoruje Serenity, która pożyczyła mi książkę. Dziękuję.:)

Fabryka Słów od jakiegoś czasu wydaje znacznie więcej pisarzy zagranicznych niż polskich. Nic dziwnego – starzy wyjadacze już dawno opróżnili swoje szuflady, a żeby debiutant przyniósł zysk, trzeba go najpierw wypromować… Dlatego wydawnictwo sięga po autorów zagranicznych. Ich los jest często dość smutny, bo po wydaniu pierwszego tomu serii najczęściej znikają. Nieliczna garstka doczekuje się takiego zbioru fanów, żeby opłacało się wydawać ciąg dalszy. Z cyklu o Burtonie i Swinburne’ie wyszły jak dotąd trzy tomy (przyszłość czwartego, będącego początkiem nowej trylogii, jest jak dotąd nieznana), co można uznać za sukces, bo steampunk się podobno u nas nie sprzedaje. Co w tej powieści jest i czy coś w ogóle?

Sir Richard Francis Burton właśnie zastanawia się nad rozwojem swojej kariery. Po aferze, jaką jego przyjaciel i współpracownik rozpętał w związku z wyprawą do źródeł Nilu, rozdział podróżniczy trzeba zamknąć. Może zostanie pisarzem? Albo ambasadorem? Albo tajnym agentem korony?... Zaraz, zaraz, co!? Ano tak, propozycja od samego premiera. Warto ją rozważyć, bo co prawda same sprawy są dość osobliwe (ściganie postaci z folkloru ludowego? Burton wyśmiałby taki rozkaz, gdyby rzeczona postać nie przefasonowała mu akurat twarzy) a historia o jego zasługach nie wspomni, ale za to jakież wyzwanie! No i może udałoby się jakoś pomóc Swinburne’owi, bo się poecina zapije na śmierć, jak tak dalej pójdzie. A na upadek przyjaciela bezczynnie patrzeć nie można.

Wiele jest elementów, na które warto w tej książce zwrócić uwagę. Zacznijmy może od najważniejszego duetu bohaterów. Burton to outsider (co autor moim zdaniem trochę zbyt często powtarza, zwłaszcza na początku - czytelnik raczej zapamięta po pierwszym razie) o bardzo egzotycznej jak na Brytyjskiego dżentelmena urodzie – śniada cera, chmurne spojrzenie ciemnych oczu i szeroka szczęka bandyty raczej nie pasują do typowego wizerunku, ale bardzo podobają się paniom. Swinburne za to jest drobny, blady i rudy – mimo iż ma dwadzieścia cztery lata, łatwo pomylić go z wyrośniętym dwunastolatkiem. Przypadła mu rola pomagiera głównego bohatera i trochę komicznego ozdobnika (znaczy: trochę ozdobnika, nie trochę komicznego), w których to rolach jest tak wtłoczony w schemat, że aż przykro. Najważniejszy jest oczywiście Burton, dla dobra imperium tropiący afery zbyt dziwne, żeby zwyczajne służby sobie z nimi poradziły. Robi to za pomocą ostrego umysłu i często twardej pięści. Z czymś się kojarzy, prawda? Tak jak nerwowy, niestabilny Swinburne niezbyt przypomina Watsona, tak skojarzenie Burtona z Holmesem nasuwa się samo (zwłaszcza, jeśli ktoś kojarzy Sherlocka głownie z nowych filmowych produkcji, a nie z prozy Doyle’a).

Przy tym spodziewałam się bardziej szczegółowej psychologii. Wiem, że to powieść rozrywkowa, ale bohaterowie wydają mi się jacyś niedookreśleni – a właściwie określeni przez kilka podstawowych cech. Burton jest piekielnie inteligentnym buntownikiem, poszukującym swojego miejsca. Swinburne – nerwowym młodzieńcem uzależnionym od adrenaliny i skłonnym do autodestrukcji. I to w zasadzie wszystko. Najbardziej na plus wyróżnia się tytułowy Skaczący Jack, będący postacią skądinąd tragiczną. Pozostaje mieć nadzieję, ze autor rozwinie trochę kwestię psychologii – odnosiłam wrażenie, ze brak głębi nie jest skutkiem braku umiejętności, a zbytniej destylacji testu.

Jeszcze chwilę zostańmy przy bohaterach, pan Hodder postanowił bowiem wpleść w swoją opowieść postacie historyczne. A że historia u niego alternatywna, to i postacie nieco się różnią od tych znanych. Mamy więc Karola Darwina i Florence Nightingale , monarchów, polityków i sirów służących za tło oraz wiele postaci znanych jedynie Anglikom lub anglofilom. Nawet Oscar Wilde się załapał. Aby nie utrudniać lektury, autor opatrzył powieść małym sprostowaniem, wyjaśniającym, jakichż to zbrodni na historii się dopuścił. Bardzo miło z jego strony, porównanie wypada dość fascynująco.

Świat przedstawiony wywołał u mnie uczucia nieco sprzeczne. Z jednej strony mamy wspaniale odmalowany dziewiętnastowieczny Londyn, który przemawia do wyobraźni i od razu wciąga czytelnik w swoje trzewia (autor ten efekt uzyskuje głównie dzięki operowaniu detalami, co osobiście bardzo lubię), z drugiej średnio przystający poziomem element steampunkowy. Nie zrozumcie mnie źle, autor odrobił lekcje – parowe maszyny na ulicach opisuje czasem bardzo szczegółowo. Za moje wrażenie odpowiada chyba fakt, że „biologiczna” część postępu technologicznego jest potraktowana niewspółmiernie. Podczas gdy technologia to dziedzina „na poważnie”, megakonie czy charty kurierskie są raczej kopalnią elementów komicznych i to dość pośledniej jakości. Westerfeld zrobił to lepiej.

Co jest najmocniejszą strona powieści? Oczywiście linia fabularna. Można powiedzieć, że „W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka” jest kryminałem i to bardzo dobrze skonstruowanym. Autorowi udało się czytelnika skołować (a właściwie ustawić go w takim otoczeniu, ze nie za bardzo miał możliwość domyślenia się czegokolwiek do samego końca) i dzięki temu zaskakuje go na każdym kroku. Warto też zwrócić uwagę na pewien element zaczerpnięty prosto z kanonu motywów SF, ale to już każdy we własnym zakresie, bo nie chce zdradzić zbyt wiele.

Ostatecznie polecam, bo to kawałek bardzo dobrej prozy rozrywkowej. Spodoba się i miłośnikom Londynu, i fanom steampunku, i wreszcie tym, którzy lubią kryminały. Mamy tu ciekawych (choć mm nadzieję, że w drugim tomie lepiej dopracowanych) bohaterów, wielowarstwową intrygę i zabawy z historią. Czego chcieć więcej?

Tytuł: W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka
Autor: Mark Hodder
Tytuł oryginalny: The Strange Affair of Spring Heeled Jack
Tłumacz: Krzysztof Sokołowski
Cykl: Burton i Swinburne
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2012
Stron: 516

środa, 16 października 2013

Dzień 8 - Mało znana książka, która nie jest bestsellerem, a powinna nim być

Dużo jest takich książek. Oczywiście chciałam tu wstawić moją uwielbianą Novik, ale pojawiła się w dniu pierwszym, więc sobie odpuszczę. Kilka książek z Uczty Wyobraźni też sobie zasłużyło na miejsce w tym punkcie. Ale skoro jest tylko jedno, to wybieram:

Esther Woolfson
tłum. Joanna Wajs, Adam Pluszka
wyd. WAB

To naprawdę kawał doskonałej prozy, już to wspomnień, już to esejów, już to anegdot. Niezwykle erudycyjna, zabawna miejscami, z pewnością poszerzająca wiedzę i dająca do myślenia. (A we wstępie mamy polski akcent) No i gdyby stała się bestsellerem, na pewno wzrosłaby sprzedaż innych książek w jednej z moich ulubionych serii, a to zwiększyłoby jej żywotność.;) (Powiedziała osoba, która niedawno narzekała, że jej za dużo Biosfery na raz wypuścili.)

poniedziałek, 14 października 2013

Mgła historii - "Jakuck" Michał Książek

Za oknami coraz zimniej, więc takie ciepłoluby jak ja zaczynają narzekać. Niemniej jednak, istnieje na świecie kilka miejsc, gdzie nawet nasze największe mrozy byłyby podsumowane protekcjonalnym prychnięciem. W niektórych z tych miejsc żyją ludzie, w kilku zakładają stałe osady, a nawet miasta. Jednym z takich miejsc jest Jakuck. I właśnie to miasto (i nie tylko) postanowił opisać Michał Książek.

„Jakuck” to oczywiście opowieść o mieście, ale nie tylko, a nawet nie przede wszystkim. Oczywiście sam Jakuck ze swoją historią, topografią i kulturą jest bardzo ważny, ale co najmniej tyle samo uwagi autor poświęcił jakuckiemu językowi i kilku polskim zesłańcom, którzy do rozwoju i propagowania lokalnej kultury bardzo się przyczynili (z Wacławem Sieroszewskim na czele). Ale jest to też swoisty językoznawczo-etnograficzny pamiętnik z pobytu w najzimniejszym mieście na świecie.

Tym, co w opowieści o Jakucku najbardziej urzeka nie jest wcale mroźno obca natura miasta. Tym czymś jest sposób, w jaki Michał Książek snuje swoją opowieść. Rwane notatki, opisowe słowniczki i historyczne przerywniki splatają się w jedną wielopłaszczyznową mozaikę, naturalistyczną i oniryczną zarazem. Bo czy miasto spowite w tak gęstej mgle, że autobus widać dopiero kiedy stanie na przystanku, nie kojarzy się z senną wizją? A jeśli dodam, że w tej gęstej mgle równie łatwo co o krawężnik możemy potknąć się o zamarzniętego psa? Dodatkowo czytając książkę Książeka miałam nieodparte wrażenie, że dzięki gęstemu oparowi autor w pewnym momencie wyłonił się na ulicach Jakucka sprzed stu lat. Jego opisy historycznych budowli i planów miasta były tak żywe (a jednocześnie tak sennie nierealne jak wszystko w opisywanym zimowym mieście), iż trudno uwierzyć, że autora tam wtedy nie było.

Język Książeka jest niesamowity. Wyraźnie poetycki, choć gdy to potrzebne, autor potrafi nim operować z chirurgiczną precyzją. Tak więc liryczne obrazy współczesnej Jakucji przeplatają się z ciekawymi wykładami o historii, by zaraz przejść do rejestrowanych z reporterskim zacięciem rozmów. Wszystko to czyta się świetnie, czytelnik ma wrażenie wsiąkania w opowieść, poznawania miejsca dzięki słowom. Jest to, ze smutkiem stwierdzę, rzadkość w dziedzinie reportażu. Wielu reporterów skupia się bądź to na szokowaniu czytelnika, bądź na własnej osobie. Niewielu chce nam pokazać po prostu miejsce.
Portret tytułowego bohatera. Z wklejki końcowej.

Pora na akapit z drobiazgami, które nie mają większego znaczenia, ale dla mnie są ważne. I w przeciwieństwie do recenzji „Tancerzy burzy” tutaj wspomnę o tym, co oceniam na plus. Mianowicie, Książek obficie korzysta z łacińskich nazw gatunków roślin i zwierząt i, co dziwniejsze, zapisuje je poprawnie – czyli z wielkiej litery i kursywą (tak, te zasady obowiązują nie tylko w tekstach naukowych, ale we wszystkich). Rozczuliło mnie to, bo błędny zapis nazw naukowych bardzo mnie uwiera. Tak więc brawa dla tego pana i redaktora jego.

Jakucja to z pewnością kraina niezwykła. Jeśli chcecie, żeby człowiek, który pokochał jej przyrodę, kulturę i język zabrał was w podróż, a nie macie zbyt dużo środków i niezbyt lubicie marznąć, polecam „Jakuck”. Poczujecie się, jakbyście tam byli. Barwne wycieczki w przeszłość wliczone w cenę.

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Czarne.


Tytuł: Jakuck
Autor: Michał Książek
Cykl: Reportaż
Wydawnictwo: Czarne
Rok: 2013
Stron: 248

czwartek, 10 października 2013

Dzień 7 - Książka, przez którą trudno przebrnąć

"Gra o tron" (i "Starcie królów" właściwie też) 
George R. R. Martin
tłum. Paweł Kruk
wyd. Zysk i s-ka

Pewnie większość braci blogowej się ze mną nie zgodzi, ale "Pieśń Lodu i Ognia" to cykl, który naprawdę ciężko mi się czyta. Raz, że Martin lubi się pastwić nad bohaterami, a ja przesadnie krwiożercza nie jestem i nie lubię czytać o kolejnych nieszczęściach spadających na moich ulubieńców. Dwa, że bohaterów niby jest mnogość, ale tak naprawdę tylko dwoje-troje lubię na tyle, żeby poświęcone im rozdzialiki czytać bez znużenia, tudzież irytacji.

Dla jasności - proza Martina to dobra proza. Ale po dwóch przeczytanych tomach z upływem czasu dochodzę do wniosku, że nie bardzo chce mi się sięgać po kolejne. Po co brnąć przez opisy przygód nieinteresujących bohaterów i wyczekiwać śmierci tych lubianych? Zwłaszcza, że jak tak dalej pójdzie, to autor cyklu nie zdąży skończyć...

wtorek, 8 października 2013

Wznieść się na skrzydłach gromu - "Tancerze burzy" Jay Kristoff

Rzadko zdarza mi się zakochać w książce od pierwszego wejrzenia. Zawsze jest to przede wszystkim miłość do okładki. I przeważnie, jeśli uczucie jest silne i natychmiastowe, to intuicja mnie nie zawodzi. Tak było w przypadku powieści Naomi Novik. W „Tancerzach burzy” również zakochałam się przez okładkę, nawet kiedy jeszcze nie wiedziałam, o czym ta książka właściwie jest. I cóż, przeczucie mnie nie zawiodło. Nie zrozumcie mnie źle – to jest przygodowa młodzieżówka. Co samo w sobie nie jest przecież żadną wadą, prawda?

Lotos musi kwitnąć, niestety na wyspach Shimy powoli zaczyna brakować miejsca, gdzie możnaby go sadzić. Wojna z gaijinami trwa od dwudziestu lat, ale nie przynosi zadowalających rezultatów. Jednak szogun miał sen – śniło mu się, że dosiadając tygrysa gromu, potężnego, burzowego gryfa, gromi wraże wojska. Bez chwili namysłu każe więc zorganizować polowanie na bestię którą mógłby dosiadać. Mają w nim wziąć udział Yukiko i nadworny łowczy, jej ojciec. Problem polega na tym, że na zatrutej krwawym lotosem i jego spalinami Shimie od dziesiątków lat nie widziano arashitory. Czy to możliwe, żeby legenda powróciła?

Wiem, że w momencie, kiedy napisałam, że to młodzieżowa przygotówka, część czytelników zaczęła kręcić nosem (a niektórzy pewnie już dalej recenzji nie czytali). Pozwólcie jednak, ze pokażę wam, co mi się podobało w tej książce. Zaczniemy może od bohaterów. Kristoff potrafi kreować świetne, żywe postacie, z którymi czytelnik potrafi nawiązać więź na tyle silną, żeby przejąć się ich losem. Poza tym stara się komplikować ich charaktery i relacje, co jest zdecydowanym plusem. I nie są to sami (lub prawie sami) nastolatkowie. Poza Yukiko i dwoma chłopcami uwikłanymi w tradycyjny, romansowy trójkącik (bardzo zgrabnie zastosowany, ale o nim później) reszta bohaterów jest co najmniej po dwudziestce. Czytelnik ma więc raczej do czynienia z młodą dziewczyną uwikłaną w intrygę, która ją przerasta (co widać) i potrzebującą bardziej doświadczonych sprzymierzeńców, niż z nastolatką o wypaśnych mocach, ratującą świat. Sami sprzymierzeńcy (lub wrogowie) również nie są papierowymi ludzikami – mają własne motywacje, charaktery i przeszłość. Narzekać mogę jedynie na szoguna, który jest po prostu szalonym, złym władcą, nieszczególnie inteligentnym nawet. I choć w swojej roli wypada dostateczne przerażająco, to jednak spodziewałabym się postaci bardziej złożonej.

Obiecałam pochylić się jeszcze nad wątkiem romantycznym. Żeby nie było nieporozumień, zaznaczę, że sam wątek nie dominuje fabuły, ma jednak spory wpływ na psychologię postaci. Kristoff potraktował swoich czytelników klasycznym trójkącikiem: ich dwóch, ona jedna. Zrobił to o tyle umiejętnie, co nietypowo. Umiejętnie, bo bardzo mnie obchodziło, co się dalej w tej kwestii zadzieje (niemały wpływ na taki stan rzeczy miało świetnie zbudowane wrażenie zamknięcia Yukiko w pułapce bez wyjścia i nieuchronność pewnych rzeczy), a to naprawdę rzadkość. Nietypowo, bo wcale nie jest oczywiste, który z chłopców jest tym właściwym, a to rzecz niebywała w młodzieżowych romansach. Pozostałe przemyślenia zmilczę, bo spoilery.

Autor unika też dydaktyzmu i łatwych rozwiązań. Osobiście miałam wrażenie, że Yukiko została wmanipulowana w wydarzenia, których kluczowym elementem się stała. Nie dlatego, że trafiła na ludzi podłych, ale dlatego, że trafiła na ludzi zdesperowanych, którym spadła z nieba niczym błogosławieństwo. Coś jak Harry Potter manipulowany (bo w pewnym stopniu przecież był) przez starego Dumbla. Tyle że lord Voldemort od samego początku był malowany jako zło najgorsze, więc dyrektora Hogwartu łatwo rozgrzeszyć. W „Tancerzach burzy” autor ciągle podkreśla wątpliwości Yukiko związane z wszczęciem rewolucji – dziewczyna długo nie jest pewna, czy ofiara, która będą musieli ponieść szarzy obywatele i ewentualne korzyści jest warta naruszania status quo. Co prawda w pewnym momencie jej rozterki wydają się już naciągane (co zauważa nawet tygrys gromu), niemniej brawa dla autora za brak jednoznacznego dydaktyzmu (bo to zdecydowanie nie jest książką dla młodszej młodzieży – mocno realistyczne, miejscami nawet turpistyczne opisy przykładem – więc odrobina zaufania do inteligencji czytelników się należy). 

Buruu prosto z mojego szkicownika (zdjęcie, bo skanera
jeszcze nie mam.:/). Muszę mu kiedyś zrobić porządny portret.

A jak już wspomniałam o tygrysie gromu (imię jego: Buruu), to pociągnijmy temat. Zastanawiałam się, czy autorowi uda się uniknąć (a przed wszystkim, czy będzie chciał uniknąć) pułapek związanych z motywem zwierzęcego towarzysza. Źle by było, gdyby Buruu stał się jedynie ozdobnikiem, poświęcającym się jednostronnie dla swojej pani. Na szczęście do tego nie doszło – w relacji, jaką nakreślił Kristoff panuje równowaga między czynnikiem ludzkim i nieludzkim, a arashitora jest bytem odrębnym, mającym własne zdanie, nawyki i temperament. Chciałabym jednak wniknąć głębiej w istotę tej więzi i zobaczyć, jak ten wątek się rozwinie. Może w następnym tomie.

Jak fantastyka, to i świat przedstawiony oczywiście. Ten w „Wojnie Lotosowej” jest bardzo sugestywnie, choć wycinkowo, opisany. Obraz zatrutych, niszczonych monokulturowymi uprawami toksycznej rośliny wysp tonących w czerwonym smogu jest plastyczny i na swój sposób przerażający. Autor buduje go za pomocą detali, nie panoram, co tylko zwiększa siłę wyrazu. Widać tu jednoczenie wątek proekologiczny, ale na razie trudno mi ocenić, czy nachalny, czy nie.

Teraz czas na akapit o detalach, które mnie osobiście uwierają, ale obiektywnie nie mają żadnego znaczenia. Autor zasadził bowiem na kartach swej powieści dwie kłujące bzdurki. Pierwsza z nich to sposób odżywiania członków Gildii (organizacja parazakonna, trzymająca w garści cały przemysł lotosowy i myśl techniczną Shimy). Otóż chodzą sobie oni w mechanicznych kombinezonach i odżywiani są przez nie dożylnie. Szkopuł w tym, że przy takim sposobie karmienia cały układ pokarmowy ulega atrofii, więc próba zjedzenia czegoś normalnie musiałaby zakończyć się grubymi nieprzyjemnościami. Tymczasem mamy członka Gildii, który jakby nigdy nic pożera sobie grzybki i chwali, że dobre. Przyznam, ze mam wątpliwości, czy autor/tłumaczka nie pomylili karmienia dożylnego z dojelitowym, bowiem w kolejnej scenie bohaterka znajduje tubkę brązowej pasty, którą uznaje za substancje odżywcze, co bardziej pasuje do sondy żołądkowej, niż do kroplówki (no i wspomniane na wstępie „skomplikowane łańcuchy białek” również nie mają sensu wstrzykiwane do krwi, w przeciwieństwie do tych wstrzykiwanych do jelit). Druga rzecz to to, że nasz drogi tygrys gromu jest chyba zwyczajnie zbyt ciężki, żeby latać. Buruu waży dwie tony, przy rozpiętości skrzydeł trochę ponad osiem metrów. Dla porównania łabędź niemy waży około dwudziestu kilogramów (czyli sto razy mniej), a rozpiętość skrzydeł ma tylko trzy i półkrotnie mniejszą. Poza tym do szczególnie dobrych lotników nie należy… Jest na sali fizyk? Kto mi policzy minimalną powierzchnię skrzydeł w ruchu dynamicznym dla lotu obiektu o masie dwóch ton?

Patrzę na wstęp do recenzji i coraz mniej jestem przekonana, czy to książka dla młodzieży. Z jednej strony mamy nastoletnią bohaterkę i kłopoty z obalaniem i odkrywaniem na nowo autorytetów charakterystyczne dla młodego wieku, z drugiej warsztat, drobiazgową kreację bohaterów i naturalistyczne opisy. Coraz bardziej jestem przekonana, że to powieść o dojrzewaniu (głównie psychicznym), odkrywaniu tego, co słuszne i docieraniu do prawdy o sobie. A że takie rzeczy przytrafiają się głównie młodym ludziom, to i bohaterka nastoletnia. Najlepiej będzie, jeśli przeczytacie i osądzicie sami. Do jakichkolwiek wniosków na koniec byście nie doszli, z fabuły będziecie zadowoleni.

Tytuł: Tancerze burzy
Autor: Jay Kristoff
Tytuł oryginalny: Stormdancer 

Tłumacz: Paulina Braiter-Ziemkiewycz
Cykl: Wojna lotosowa
Wydawnictwo: Uroboros
Rok: 2013
Stron: 446

niedziela, 6 października 2013

O odpowiedzialności i kotach na chwilę - "Biuro kotów znalezionych" Kinga Izdebska

Już kilkukrotnie wspominałam, jak bardzo lubię serię Biosfera (tak, wiem, jestem w tym strasznie nudna. Ale uważam, że dobro trzeba rozprowadzać, więc jeszcze sobie o tym poczytacie). Niedawno cykl przeszedł pewną przemianę. O namacalnej części tej przemiany pomówimy później, tymczasem wspomnę, że do tego roku była to seria zawierająca dzieła zagranicznych autorów. Teraz dołączyli do nich polscy. Oprócz tekstów Zofii Nałkowskiej, które jeszcze przede mną, ukazała się książka bardziej współczesna. Chodzi o „Biuro kotów znalezionych” Kingi Izdebskiej.

„Biuro kotów znalezionych” to roczne zapiski, refleksje i spostrzeżenia autorki na temat wolontariatu w organizacjach prozwierzęcych i prowadzenia domu tymczasowego dla kotów. Na początku Kinga, będąca narratorką, nie wie niczego o tego typu instytucjach, ale miała kiedyś kota. Patrzymy na jej przemianę, polegającą na uświadomieniu sobie, na czym zasadza się odpowiedzialna opieka nad kotem (nie znajdziemy tu zmiany poglądów o 180 stopni, autorka-bohaterka zwierzaki lubiła zawsze, tyle że nigdy nie zastanawiała się nad odpowiedzialnością, jaka spoczywa na właścicielu). Poznajemy też kocich lokatorów – nielicznych, ale bardzo charakterystycznych oraz ludzi z organizacji, których można opisać tymi samymi przymiotnikami.

Czarnobiałe zdjęcie podopiecznego (z tym że aukrat nie autorki).
Musze przyznać, że styl pani Izdebskiej przypadł mi do gustu (pomijając fakt, ze osoba pisząca o kotach ma u mnie na wstępie bonus za temat). Nie jest może szczególnie krągły czy erudycyjny, ale autorka potrafi i żartem rzucić, i celnym spostrzeżeniem. Pisze krótko i zwięźle, ciepło, choć bez czułostkowości. Zważywszy na fakt, że to debiut, liczę, że przy następnej powieści pokaże nam coś więcej.

Właśnie brak czułostkowości najbardziej mnie urzekł. Autorka do wielu zagadnień podchodzi zdroworozsądkowo i w sposób bezkompromisowy – jakoś blisko mi do tego. Bez ubarwiania opisuje też działalność organizacji pomocy zwierzętom. I przyznam, że tutaj pewnej rzeczy nie rozumiem: dlaczego postanowiła zastąpić w książce prawdziwe nazwy organizacji, w których się udziela, fikcyjnymi? Rozumiem ukrywanie ludzi pod pseudonimami, ale organizacji pożytku publicznego (zwłaszcza, że w podziękowaniach i tak je wszystkie wymienia)? Przecież czytelnik oswajany przez ponad dwieście stron z nazwą znacznie łatwiej ją zapamięta i wesprze (instytucję, a nie nazwę), a do podziękowań nie wszyscy zaglądają…

Przejdźmy może do strony wizualnej. Wnętrze książki to biosferyczny standard – tekst dość duży, przejrzysty i porządnie zredagowany, okraszony czarnobiałymi zdjęciami podopiecznych autorki. Niemniej, jak dotąd serię wydawano w twardej oprawie z obwolutą, tak teraz oprawa jest miękka ze skrzydełkami, a książka klejona, nie szyta. Moim zdaniem to dobre posunięcie, bo nie dość, że nie lubię obwolut, to jeszcze mogę kupić książkę z ulubionej serii kilka złotych taniej. Szkoda tylko, że nikt nie pomyślał, aby nieco zwiększyć format miękkookładkowych wydań – znacznie różnią się od poprzednich wysokością. 

Porównanie między "starą" (na dole) i "nową" Biosferą. Obie książki mają podobna liczbę stron.
Na koniec polecę książkę pani Izdebskiej. Dla kociarzy to lektura obowiązkowa. Tym, którzy zastanawiają się nad wolontariatem, też może pomóc. Co prawda w ograniczonym zakresie, bo mocno brakuje w niej konkretnych informacji, ale w końcu mamy do czynienia z nieregularnie prowadzonym dziennikiem, a nie przewodnikiem młodego wolontariusza. Najbardziej jednak polecam tym, którzy szukają fajnej książki na jesienne wieczory. Nie powinni się zawieść.

Tytuł: Biuro kotów znalezionych
Autor: Kinga Izdebska
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok: 2013
Stron: 252

piątek, 4 października 2013

Moreni odpowiada czyli 100 pytań do blogera

Jak zapewne pamiętacie (albo i nie) miesiąc temu rozpoczęłam zabawę blogową - Wy zadawaliście pytania, a ja miałam na nie odpowiedzieć. Tytułowych stu pytań nie udało się co prawda zebrać, ale nawet jedną trzecią tego (czyli tyle pytań, ile akurat zadaliście) uważam za ogromny sukces. Nie przedłużając więc, biorę się za odpowiadanie.


1. Twój ulubiony napój w trakcie lektury?
Herbata, najlepiej biała jaśminowa, ale nie jestem wybredna (tylko proszę, nie zielona).

2. Czy używasz zakładek co o nich myślisz? 
Używam i nie mogłabym bez nich żyć. Mam sporą kolekcję przeróżnych (może kiedyś się nią pochwalę), ale najbardziej lubię te magnetyczne, bo trudniej je zgubić.

3. Z jakim, nieżyjącym już, pisarzem spotkałabyś się najchętniej?
To jest dość trudne pytanie, bo większość moich ulubionych pisarzy jednak jeszcze żyje.;) Ale jeśli już mam wybrać kogoś martwego, to byłby to profesor Tolkien. Wydawał się być rozsądnym, miłym i niezwykle inteligentnym człowiekiem, a jego Śródziemie kryje tyle niewiadomych, że na pewno byłoby o co pytać.

4. Czy masz jakiś ulubiony zespół/wokalistę/wokalistkę?
Szczerze mówiąc, nie. Przywiązuję się raczej do konkretnych utworów lub całych gatunków, tak pośrednie rozwiązanie jak wokalista czy zespół to nie dla mnie.;)

5. Jaka była pierwsza książka, którą wspominasz?
Pierwsza książka, którą wspominam to była mała, dziecięca książeczka z tekturowymi kartkami. Opowiadała historię o piesku, któremu śniło się, że rybki ukradły mu kość.;) Niektóre ilustracje pamiętam do dziś ze szczegółami.

6. Jak i kiedy zdałaś sobie sprawę, że Twoje zdolności plastyczne są wyjątkowe i zdecydowanie wyrastają ponad przeciętność?
Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałam - jestem perfekcjonistką i jeśli moja praca nie zadowala mnie, automatycznie uznaję, że jest poniżej przeciętnej. Chyba fakt, że inni nie potrafią rysować tak jak ja dotarł do mnie gdzieś na początku gimnazjum. Zbiegło się to z początkiem "świadomego" rysowania, bo właśnie wtedy zaczęłam z rozmysłem pracować nad warsztatem.

7. Do jakiego zwierzęcia jesteś duchowo najbardziej podobna?
Do kota.:)

8. Szpilki czy trampki?
Trampki oczywiście. A najlepiej glany.;)

9. Co w sobie najbardziej lubisz?
Chyba umiejętność rysowania (wiecznie niewystarczającą oczywiście).

10. Lubisz czekoladę?
Oczywiście. Jak można nie lubić czekolady?

11. Jaki masz kolor oczu?
Zielony.

12. Pies czy kot?
Kot.

13. Ulubiony serial? 
Nie mam. Ja generalnie nieserialowa jestem, rzadko mnie ta formuła przykuwa do odbiornika.

14. Gdybyś napisała książkę to o czym ona by była?
O smokach.;) Ale na szczęście ani nigdy nie miałam ambicji pisarskich, ani pisać nie umiem, więc świat nigdy nie ujrzy mojego wiekopomnego dzieła.

15. Gdybyś mogla przeprowadzić wywiad z jedną ze sławnych osób (kultura, literatura, sztuka polityka) kto by to był?
Naomi Novik. Mam do niej tyle pytań o smoki, ze prawdopodobnie dla nikogo oprócz mnie ten wywiad nie byłby interesujący.;)

16. Czy mogłabyś/mógłbyś narysować głównych bohaterów z książki Atramentowy Świat?
Smolipalucha już rysowałam, jest tutaj (choć przyznam, że wybitny rysunek to nie jest, ale ja tak mówię o wszystkich swoich starszych pracach). A co do reszty...Cóż, planuję jeszcze w tym roku wznowić akcję "Jak to widzę?" (kopnijcie mnie w tyłek, żebym wreszcie zrobiła dla niej nowe logo) - wtedy będzie można zgłaszać nowych bohaterów.

17. Czego nie lubisz najbardziej w książkach?
Kiedy są nudne i przegadane. I kiedy autor tak dalece nie ma pomysłu na postać kobiecą, że pozostaje mu tylko kobieta z anatomią.


18. Co sprawia Ci kłopoty w codziennym życiu?
Wstawanie przed dziewiątą.


19. Czy gdybyś miała wybór, urodziłabyś się w środku wojny - bogata czy w pokoju, lecz biedna, nie mająca co jeść, pić i gdzie mieszkać?
Chyba w czasie pokoju, byle w jakiejś ciepłej (i w miarę wilgotnej) strefie klimatycznej. Jak klimat łagodny, to i o wode nietrudno, a i jakieś jedzenie się kiedyś znajdzie.;)

20. Którego z polskich pisarzy cenisz najbardziej i za co?
Chyba Wegnera, za całokształt - nie dość, że świetnie pisze, to nie grozi mi rozbicie się o jego osobiste poglądy czy paskudny charakter.

21. Dlaczego lubisz mężczyzn o aparycji nordyckiego drwala? 
Jak wiadomo, nordycki drwal jest wysokim, dobrze zbudowanym blondynem.W przeciwieństwie do kobiet, którym jasne włosy zazwyczaj służą, przystojnego blondyna trudno znaleźć, więc jak się już znajdzie, to należy podziwiać. A do dużych facetów zawsze miałam słabość.;)

22. Elfy czy krasnoludy?
A to zależy do czego. Do nauki i sztuki raczej elfy, bo ze mnie to byłby taki inżynier, jak z koziej rzyci waltornia, a i na jubilera się nie nadaję. Ale do towarzystwa raczej krasnoludy, zawsze to lepiej, jak ma kto nachałowi w karczmie przywalić.;)

23. Film, który musisz koniecznie zobaczyć to...?
Trochę tego jest. Ale na razie pierwsze miejsce absolutnie okopuje "Pacific Rim", bo to ładne i dużo fajerwerków.

24. Czego zabrakło ci na Coperniconie?
A czegoś powinno? Nie wiem, nie znam się, nawet nie mam z czym porównać. Chyba obycia najbardziej.;)

25. Jeśli miałabyś przefarbować włosy na jakiś kolor, jaki kolor wybrałabyś?
Rudy.

26. Czy jest jakaś książka, o której słyszałaś wiele i wiesz, że końmi cię do niej nie przyciągną? 
Zważywszy na moje masochistyczne zapędy wolałabym niczego nie deklarować, ale jeśli istnieje taka książka, to jest nią "Gra o Ferrin" Katarzyny Michalak.

27. Dowiadujesz się, że twoja sąsiadka została zamordowana i zaczynasz prowadzić własne śledztwo w tej sprawie. Możesz poprosić o pomoc pięć bohaterów/ek literackich, kogo (i dlaczego) wybierzesz?
1. Sherlock Holmes - oczywisty numer jeden, bo przydałby się ktoś, kto ze zbrodniami ma doświadczenie, a ja kryminałów zasadniczo nie czytam, więc nie bardzo wiem, kogo jeszcze mogłabym wybrać. Zresztą, ci współcześni detektywi to bez laboratorium kryminalistycznego ani rusz, a skąd ja im takie wytrzasnę?
2. Sierżant Angua - bo jeśli ktoś ma wyniuchać przestępcę, to tylko ona. No i w przeciwieństwie do czworonogów w służbie policji, sama zda raport z tego, co wyniuchała.;)
3. Lobsag - bo któż dysponuje większą mocą obliczeniową niż komputer, który utrzymuje, że jest reinkarnacją tybetańskiego mechanika? No i w przeciwieństwie do zwykłej AI, która zawsze może się zbuntować, z nim będzie można się dogadać.
4. Ej - bo wierny, czujny, czworonożny towarzysz zawsze się przydaje w krytycznych sytuacjach.
5. Cały oddział Czerwonych Szóstek z Górskiej Straży - bo gdyby morderca okazał się niebezpiecznym psychopatą, to przydadzą się ludzie z doświadczeniem w łapaniu najbardziej bezwzględnych zbirów.

28. Gdybyś miała się wybrać na bal w baśniowym królestwie i mogła założyć absolutnie dowolną wymarzoną suknię, z dowolnej epoki, to jaką kreację byś wybrała? Opisz fason, kolory, biżuterię etc. 
Kurczę, trudno powiedzieć. Pewnie skorzystałabym z okazji, spełniła swoje dziecięce marzenie i wystąpiła w stroju w stylu księżniczek Disneya.:) Względnie  w steampunkowej kreacji w odcieniach czerwieni, takiej z gorsetem i spódnica z długim trenem, ale przodem nad kolano. Do tego stylizowana, bursztynowa biżuteria, bo lubię bursztyn i bardzo pasuje mi do steampunkowej stylistyki. A zamiast diademu - misternie zdobione, lekkie gogle.;) I koniecznie długie buty na niewielkim obcasie.

29. Boisz się myszy i/lub pająków?
Nie, choć do małych pająków podchodzę z dystansem. Za to te dużei kudłate są szalenie fascynujące.:)

30. Czy odczuwasz pokrewieństwo duchowe z jakąś bohaterką książkową, a jeśli tak, to z jaką?

Mam skłonności do odczuwania więzi z każdą sympatyczną bohaterką o cechach wyglądu zbliżonych do mojego (wiem, dziwne zboczenie, ale każdy jakieś ma). Ale ostatnią bohaterką, z którą odczuwałam pokrewieństwo duchowe, była chyba Ania Shirley.


31. Gdzie wolisz spędzać wczasy: góry, las, morze czy miasto?
Nad wodą - nie ważne, słoną czy słodką. Uwielbiam się moczyć, choć nie umiem pływać. Ale górom też nie mówię nie, w końcu nigdy nie byłam, więc nawet nie bardzo wiem, czego mogłabym nie lubić.;)

32. Gdybyś mogła w sobie zmienić jedną jedyną rzecz, co by to było?
Wyrugowałabym swoje lenistwo i skłonność do prokrastynacji i zamieniła się w pracowitą, świetnie zorganizowaną pszczółkę.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...