sobota, 31 lipca 2010

Wspomnienia wiejskiego weterynarza - "Jeśli tylko potrafiłyby mówić" James Herriot


Zawsze należałam do miłośników zwierząt, dlatego lubię czytać dobre książki o nich, zarówno popularnonaukowe, jak i beletrystykę. Niedawno czytałam książkę Nicka Trouta „Powiedz, gdzie cię boli”. Było to w zasadzie moje pierwsze spotkanie z praktyką weterynaryjną w literaturze, dlatego strasznie mi zależało na przeczytaniu którejś z powieści Herriota, często wspominanych u Trouta. Niestety trochę się rozczarowałam wspomnieniami weterynarza z Yorkshire.

Nie da się ukryć, że styl Herriota jest bardzo ładny. Opisy górskich pejzaży czy rozległych wrzosowisk, albo miasteczka Darrowby mają w sobie wiele uroku, zwłaszcza, że akcja rozpoczyna się w latach trzydziestych XX wieku, kiedy rolnictwo nie było przesadnie zmechanizowane. Bardzo żywe są też postacie opisywane przez autora. Mieszkańcy okolicznych farm, jak i miasteczka, to wielcy indywidualiści, obdarzeni twardymi charakterami, ludzie z krwi i kości, nie jakieś tam papierowe cienie. Znajdziemy tu zarówno jowialnych farmerów, niezwykle sympatycznych, jak i wrednych i skąpych hodowców. Jednak w tym wszystkim jakoś zagubiła się praca ze zwierzętami.

Herriot dużo więcej miejsca poświęca opisywaniu wzajemnych relacji, jakie świeżo przybyły absolwent weterynarii (czyli on), nawiązywał ze swoim pracodawcą i mieszkańcami miasteczka. Więcej czasu i energii pochłaniał opis tego, o czym z właścicielem rozmawiał i co robili po wizycie, niż jej samej. Książka Trouta przypominała odcinek „Ostrego dyżuru”, gdzie ciągle trzeba poświęcić wiele uwagi któremuś pacjentowi, i takiej samej uwagi dla zwierząt oczekiwałam u Herriota. Rozumiem, że praktyka na wsi w okresie międzywojennym różni się od praktyki w mieście na początku XXI wieku, ale nie w tym rzecz. Herriot uznał po prostu za bardziej interesujących właścicieli niż same zwierzęta.

Trochę dziwaczne wydały mi się poczynania tłumacza. Starał się stylizować język w powieści, co mu się chwali, ale strasznie był niekonsekwentny w tłumaczeniu ras zwierząt. Pół biedy, gdy raz raczył mnie shorthornami, a raz krótkorogimi, bo wiadomo, że chodzi o tę samą rasę mięsnych krów. Ale kiedy na początku książki raczy mnie informacją o charcie należącym do weterynarza, żeby po kilkudziesięciu stronach napisać, że to ogar, to trochę się zirytowałam. Nie mówiąc już o takim dziwolągu, jak kurtka od piżamy.

Właściwie, to nie mam na co narzekać. Dostałam bardzo przyjemną książeczkę o życiu weterynarza na angielskiej wsi, którą czytało mi się przyjemnie. Były w niej wszystkie elementy, jakich oczekiwałam. A że w trochę nieodpowiadających mi proporcjach… No, trzeba się było nie nastawiać.

J. Herriot, Jeśli tylko potrafiłyby mówić, Zyski i s - ka, Poznań 1995, s. 221

czwartek, 29 lipca 2010

Twoja przeszłość jest moją przyszłością - "Miłość ponad czasem" (lub "Żona podróżnika w czasie") Audrey Niffenegger


Zazwyczaj nie lubię powieści o miłości. Mdłe to jakieś, głupiutkie i naiwne, a poza tym śmiertelnie nudne, bo ile razy można przerabiać ten sam schemat? Dlatego nigdy nie tknęłam Harlequina. Do polskich powieści tzw. literatury kobiecej też podchodzę z nieufnością, bo tam prawie zawsze wyzwolona trzydziestolatka szuka nowej miłości, gdyż jakiś facet (szef lub były, niepotrzebne skreślić) okazał się draniem. Czasem człowiek lubi się takim czytadełkiem odmóżdżyć, ale bez przesady. Chętnie jednak czytam o miłości opisanej w sposób niekonwencjonalny, nierzadko z lekką nutką fantastyki w tle. Dlatego tak bardzo lubię Musso i dlatego bardzo mi przypadła do gustu „Miłość ponad czasem” (inny tytuł to „Żona podróżnika w czasie”).


Kiedy Henry, bibliotekarz z Chicago, ma 28 lat, po raz pierwszy spotyka o osiem lat młodszą Clare. Ona okazuje się bardzo dobrze go znać – spotykała się z nim już ponad 150 razy. Nie ma w tym nic dziwnego, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że Henry cierpi na nietypową chorobę genetyczną: spontanicznie i nieprzewidywalnie przenosi się w czasie. Clare spotykała wcześniej jego starsze wersje, ale teraz mają okazję być razem tu i teraz. Nic dziwnego, że szybko decydują się na małżeństwo. Jednak książka ta nie jest opowieścią lukrowaną, życie po ślubie wcale nie jest usłane różami, a choroba Henry’ego okazuje się przekleństwem.

W tej powieści motyw podróży w czasie jest mało ważny. Równie dobrze Henry mógłby cierpieć na jakąś chorobę psychiczną, a fabuła praktycznie niewiele by się zmieniła. Jednak nie jest to powieść SF, więc autor nie musi pieczołowicie opisywać wszystkich paradoksów czasowych. W powieściach głównonurtowych motyw ten jest zwykle wykorzystywany, aby pokazać, jak taka anomalia wpływa na psychikę osób nią dotkniętych. A o tym rzadko można przeczytać w książkach fantastycznych. I w „Miłości ponad czasem” dzięki temu zabiegowi, możemy uzyskać obraz bardzo ciekawy i poruszający.

Henry jest wiecznym wędrowcem, który nie tylko musi borykać się z problemami życia codziennego, ale nigdy nie wie, gdzie (i kiedy) znajdzie się za chwilę. W pracy też miewa kłopoty, bo jak ma wytłumaczyć szefowi, dlaczego znika czasem bez słowa, a po powrocie biega nagi między regałami (podróże w czasie nie obejmują ubrań i ekwipunku)? Clare, jak wierna Penelopa, zawsze na niego czeka i daje mu siłę, żeby kurczowo trzymać się teraźniejszości. Są jednak zwykłymi ludźmi, więc ich związek nie jest wolny od kłótni i problemów, a wielką próbą staje się dla nich czas, kiedy starają się o dziecko. Dlatego oboje jako bohaterowie książki są bardzo realistyczni, czytelnik ma wrażenie, że mogliby być jego sąsiadami. Autorka opisała to małżeństwo bez patosu czy lukru, nie szczędząc obojgu chwil słabości czy załamania. Jest to ogromnym plusem powieści, bo historia miłosna z tak naturalnymi bohaterami jest niezwykłą rzadkością.

Narracja jest prowadzona nietypowo, gdyż, mimo, że zawsze pierwszoosobowa, wypowiadają się zarówno Henry, jak i Clare. Dlatego część wydarzeń poznajemy z obu perspektyw. Język bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Spodziewałam się raczej czegoś prostego, jak to bywało w tych nielicznych romansach, jakie przeczytałam. Tymczasem pani Niffenegger udaje się miejscami przemycić język poetycki, unikając jednocześnie patosu, co jest nie lada osiągnięciem. Inna rzecz, że poutykane w dużej ilości cytaty z Rilkego w którymś momencie zaczynają denerwować.

Czytając „Miłość ponad czasem” szczerze się wzruszyłam, a to mi się przy książce rzadko zdarza. Myślę, że dla nikogo przeczytanie jej nie będzie czasem straconym. Trzeba tylko mieć na uwadze, że to świetna powieść o miłości, a nie dzieło godne Dickensa.

A. Niffenegger, Miłość ponad czasem, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 495

sobota, 24 lipca 2010

Rice + Pratchett = Moore - "Krwiopijcy" Christopher Moore


Ostatnio książki o wampirach są bardzo modne. Wszystko zaczęło się od „Zmierzchu”. Oczywiście, wiedziona zgubną ciekawością, musiałam to opasłe tomiszcze przeczytać. I dzięki pisaninie pani Meyer nabawiłam się ciężkiego uczulenia na wampiry. Skutecznie obrzydziła mi bowiem wszystkie literackie poczynania dziedziców Stockera. Dlatego, mimo znanych mi kilku pochlebnych recenzji, do powieści Moore’a zabierałam się jak przysłowiowy pies do jeża. Jak się okazało, niepotrzebnie, gdyż „Krwiopijcy” okazali się świetnym lekarstwem na zatrucie „boskim” Edwardem. No a poza tym, nie mogłam się oprzeć temu skacowanemu nietoperzowi na okładce.;)

Pewnego wieczoru, wracając z pracy, Jody zostaje napadnięta. Budzi się jakiś czas później ze zwęgloną ręką i uczuciem dziwnego głodu. Szybko orientuje się, że nie może wychodzić w dzień, więc zaczyna szukać kogoś, kto mógłby się zająć sprawami tak przyziemnymi, jak płacenie czynszu. Wybór pada na Tommy’ego Flooda, przyszłego – niedoszłego pisarza, obecnie na stanowisku kierownika nocnej zmiany w supermarkecie. A że tytuł cyklu, którego „Krwiopijcy” są pierwszym tomem, brzmi „Love story”, reszty łatwo możemy się domyślić. Od siebie dodam jeszcze, że mimo domyślności, końcówka mnie zaskoczyła.

Wampiry Moore’a nie lśnią w słońcu i nie za bardzo mogą odżywiać się zwierzątkami. Są raczej bliższe tym, które znamy z powieści Anne Rice, tyle, że nie są tak skłonne do wpadania w melancholię i do rozczulania się nad swoim losem. Kilka elementów autor zaczerpnął też od kanonicznego Drakuli. Powieści jednak brak patosu, obecnego u Rice („Drackuli” nie czytałam, ale sądząc po filmach, mrocznego patosu mu nie brakuje) i zadęcia, które możemy znaleźć u Meyer. „Krwiopijcy” są raczej wartką powieścią przygodową, z elementem kryminalnym i całkiem sporym wątkiem miłosnym. Autor nie boi się użyć wulgaryzmu, kiedy fabuła tego wymaga, ale nie przesadza (jednak osobom wyjątkowo wrażliwym na wulgaryzmy powieść może nie przypaść do gustu). Wielkim plusem jest humor, głównie w wersji językowej i w formie zaskakujących porównań. Autor w tym punkcie przypomina mi bardzo Pratchetta, zwłaszcza z jego późniejszych powieści.

„Krwiopijców” czyta się błyskawicznie. Akcja wciąga od samego początku, a humor w tekście dodaje jeszcze smaczku. Od początku do końca nie mogłam się oderwać od książki, a więc z czystym sumieniem mogę ją polecić jako wspaniałe czytadło na lato. Rozczarować się mogą jedynie ci fani „Zmierzchu”, którzy będą u Moore’a szukać tego, co daje im pani Meyer. Ale w szczególności polecam książkę tym wszystkim, którzy mają dość romansów nastolatek z wampirami, gdzieś w ogólniaku na prowincji i tęsknią za starymi, dobrymi czasami.

Ch. Moore, Krwiopijcy, Mag, Warszawa 2008, s. 424

piątek, 23 lipca 2010

Samochodem poprzez czas "Mercedes - Bentz" Paweł Huelle


O Pawle Huelle nie wiedziałam właściwie nic, poza może kilkoma pochlebnymi, ale ogólnymi, komentarzami na Biblionetce. Nigdy mnie jakoś nie ciągnęło do jego prozy gdyby nie DKK, pewnie nie miałabym okazji przeczytać żadnej jego książki. Z pewną szkodą dla mnie.

Opowieść owa jest listem do nieżyjącego już pisarza, Bohumila Hrabala, który dla Pawła Huelle jest osobą bardzo ważną we wszystkich kwestiach związanych z literaturą. List ten jednak jest dość nietypowy, bo opisuje czas kursu na prawo jazdy, odbywanego przez bohatera (że zacytuję z okładki) „noszącego wiele znamion, które pozwalają utożsamiać go z autorem”. Jest to zapis rozmów, jakie bohater ów odbywał ze swoją instruktorką, obfitujących w anegdoty motoryzacyjne, w których główną rolę odgrywała marka zawarta w tytule. Mamy więc humorystyczny wgląd w motoryzację przedwojenną i kilka kadrów z czasu komunizmu. Czasem jednak monolog kursanta zostaje przerwany przez instruktorkę, która okazuje się postacią w trudnej życiowej sytuacji. Jest ona źródłem opowieści z motoryzacją nie związanych i mało mających wspólnego z anegdotami, a wiele z polską rzeczywistością lat dziewięćdziesiątych.

Po rozpoczęciu lektury towarzyszyły mi dwie zwięzłe myśli. Pierwsza, że bardzo przyjemny język. Druga była dosłownie taka: „O matko, jakie długie zdania.” No i tutaj byłam w kropce, bo o ile lubię opowieści snute bogatym, nieco lirycznym językiem, o tyle nadmiernie rozciągane zdania przeszkadzają mi w lekturze. Szczęściem, pan Huelle okazał się w sztuce posługiwania piórem wyjątkowo biegły, gdyż, kiedy tylko skupiłam się na treści, opowieść wciągnęła mnie tak bardzo, że przestały mi przeszkadzać dwustronicowe zdania. Dodatkowym smaczkiem są zdjęcia z prywatnego archiwum autora, ilustrujące zawarte w tekście anegdoty (w tym zdjęcie tytułowego mercedesa).

Właśnie przez te zdjęcia (chociaż nie są one jedynym powodem) jestem skłonna twierdzić, że książka ma za bohatera autora właśnie. Nawet, jeśli historie w niej zawarte są nieco ubarwione, wciąż nazywam je wspomnieniami. Przecież wspomnienia po wielu latach często mają niewiele wspólnego z rzeczywistymi wydarzeniami. Co nie zmienia faktu, że pozostają czymś bardzo osobistym, pewną intymną formą autobiografii.

Na koniec dodam, że książkę mogę polecić z czystym sumieniem wszystkim miłośnikom literatury. Ze szczególnym uwzględnieniem fanów motoryzacji.

P. Huelle, Mercedes - Bentz, Znak, Kraków 2003, s. 137

środa, 21 lipca 2010

Trudne pytania - "Dlaczego pingwinom nie zamarzają stopy? i 114 innych pytań" Mick O'Hare


Pewnie przeszłabym obojętnie obok tej książki, gdyby nie wpadła w łapki mojemu Lubemu. Jako długoletni czytelnik „Focusa” nie mógł przejść obojętnie obok książki, której ten miesięcznik patronuje. W ten sposób „Dlaczego pingwinom nie zamarzają stopy?” znalazło się wśród książek przywleczonych z biblioteki.

Sama co prawda nie posiadam dzieci, ale ich skłonności do zadawania frapujących pytań są niemal legendarne. Dlatego sądzę, że każdy rodzic powinien tą książeczkę przeczytać. Zwłaszcza, że jest to wybór najciekawszych pytań czytelników z rubryki magazynu tak renomowanego, jak „New Scientist” (w Polsce rubrykę z pytaniami czytelników posiada bodajże „21 wiek”) i w USA książka doczekała się już kilku odsłon i kontynuacji.

Przejdźmy jednak do rzeczy. Jak wskazuje tytuł, znajdziemy tu odpowiedzi na 115 błahych (na pierwszy rzut oka) pytań. Żeby łatwiej było czytelnikowi znaleźć dziedzinę, która go interesuje, książka jest podzielona na kilka tematycznych rozdziałów, dotyczących np. zwierząt, żywności czy pogody. Kto by pomyślał, że na przykład do rozwiązania zagadki zachowania podkręconej piłki trzeba będzie korzystać z kilku efektów aerodynamicznych? Albo że fizyka cieczy ma zastosowanie przy wyjaśnieniu, dlaczego napoje gazowane nie pienią się w mokrych naczyniach?

Mi osobiście książka bardzo się spodobała, znalazłam w niej nawet wyjaśnienia kilku zagadek, nad którymi od dawna się zastanawiałam (m.in. dlaczego taśma klejąca odwijana wolno jest nieprzezroczysta i jak to w końcu jest z tym trzmielem i prawami fizyki). Pytanie tytułowe zagadką dla mnie nie było, gdyż przyrodą interesuję się od dziecka (i nie zdradzę na nie odpowiedzi, sami przeczytajcie książkę;)), ale znalazłam kilka innych, które nawet by mi do głowy nie przyszły. Jedyna moja rada i ostrzeżenie dla tych, którzy chcą książkę przeczytać jest taka, że nie powinno się jej połykać jednorazowo, a dawkować po kilka pytań. Uniknie się w ten sposób zmęczenia treścią i całość zostawi o wiele lepsze wrażenie.

Jedyne, co mi przeszkadzało w lekturze, to drobny druk. Zdaję sobie sprawę, że nie dla wszystkich jest to ważna kwestia, mi jednak znacząco przeszkadza.

Podsumowując, polecam wszystkim ciekawym świata i ludziom ze skłonnością do zadawania nietypowych pytań.

M. O'Hare, Dlaczego pingwinom nie zamarzają stopy? i 114 innych pytań, Insignis media, Kraków 2009, s. 246

poniedziałek, 19 lipca 2010

Nieco o feminiźmie - "Świat bez kobiet" Agnieszka Graff


Feminizmem nigdy jakoś specjalnie się nie interesowałam. Do wszystkich „izmów” podchodzę nieufnie, a akurat ten jest w mediach nieobecny, więc nie miał kto podsycać mojej ciekawości. Jednak fakt, że feministki walczą o prawa kobiet sprawił, że, jako kobieta, postanowiłam się przekonać, jak to robią. Do tego sprawdzania nie zabrałam się jednak jakoś szczególnie energicznie: nie szukałam w Internecie forów feministycznych, ani list literatury z tej dziedziny. Głównie dlatego, że lubię czytać książki rzetelne (albo chociaż dobrze napisane), a z tym przy „izmach” bywa różnie, zwłaszcza, że tu, jak nigdzie indziej, łatwo o fanatyków. Pewnego razu natknęłam się na notkę pewnej Biblionetkowiczki, która bardzo skutecznie zachęciła mnie do zapoznania się z tym zbiorem esejów, a że jakiś czas później wpadł mi w oko w bibliotece, nie mogłam nie wziąć.

O feminizmie dowiedziałam się sporo. Dzięki tym esejom mogłam w końcu u źródła zweryfikować stereotypy i mity narosłe wokół tego ruchu (ot, choćby dowiedzieć się, skąd się wziął mit o paleniu staników). Dowiedziałam się, o co konkretnie walczą feministki i jakimi problemami się zajmują. Wreszcie mogłam się dowiedzieć, dlaczego feministek się nie lubi. Nie mogę stwierdzić, żebym nową wiedzą była zaskoczona czy zszokowana, jednak pewne celne uwagi autorki wywarły na mnie duże wrażenie.

Bardzo trafna wydała mi się polemika z artykułem „Patriarchat po Seksmisji” Wojciecha Orlińskiego. Jego autor twierdzi, że w Polsce nie dyskryminuje się kobiet, tylko „osoby z dzieckiem”. Jednak na końcu artykułu stwierdza, że to kobiety nie mają lekko. Pani Graff zwraca uwagę na fakt, że takie problemy, jak nieprzyjazna dla wózków dziecięcych organizacja przestrzeni publicznej nie są brane poważnie, dopóki mówią o nich kobiety. Traktuje się te skargi z przymrużeniem oka, ot, znowu baby marudzą, za dobrze im widocznie. Dopiero, kiedy poprosić mężczyznę o wyjście z dziećmi, okazuje się, że obecna organizacja przestrzeni faktycznie jest nieprzyjazna i bardzo utrudnia choćby zwykły spacer po mieście. Autorka przypuszcza, że identyczna sytuacja miała miejsce na porodówkach: o złych warunkach nikt nie chciał słyszeć, dopóki nie wprowadzono porodów rodzinnych i męska część opinii publicznej nie przekonała się na własne oczy, co się tam dzieje. Rozbawił mnie esej dotyczący urody (chociaż, jak autorka zaznaczyła we wstępie, jej podejście do tematu wywołało kontrowersje) i mcbealizmu. Za to wstrząsający okazał się raport o prawie do aborcji. Temat jest bardzo trudny, jednak w większości przypadków zgadzam się z panią Graff.

Trzeba jednak zaznaczyć, że nie są to eseje ani artykułu „wojujące”. Nie znajdziemy w nich statystyk ani suchych liczb, wskazujących na dyskryminację kobiet (są jednak odnośniki do prac zawierających takie statystyki), nie ma tam też nawoływania do obrzucania wrażego patriarchatu jajkami i kastrowania mężczyzn. Jeśli ktoś szuka w tej książce taniej sensacji, to jej nie znajdzie.

Podsumowując, książkę polecam każdej kobiecie. Można się z założeniami feminizmu zgadzać lub nie, ale każda z nas powinna wiedzieć, kto, jak i dlaczego walczy o jej prawa. Jeżeli zaś ktoś zainteresuje się tematem bardziej, na końcu książki jest swoisty spis literatury tematycznej. Może nawet któryś z panów się skusi?

A. Graff, Świat bez kobiet. Kobieta w polskim życiu publicznym, wyd. II, WAB, Warszawa 2008, s. 294

Powroty (jednak bez zdjęć) i łańcuszki.

No więc, miały być zdjęcia, ale nie będzie. Przyznaję, że to moja wina i biję się w pierś, ale nic na to nie poradzę, że trzydziestostopniowe upały działają na mnie rozleniwiająco. I tak, zamiast biegać po najwyższych mostach kolejowych w Polsce i robić fotki, wolałam całymi dniami moczyć się w jeziorku, które akurat było pod ręką. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać tylko, że: po pierwsze, parę zdjęć (głównie flory i fauny, nawet rzadkiej wielce) udało mi się zrobić(właściwie Lubemu, bo ja beztalencie jestem), a po drugie, w sierpniu jadę jeszcze raz, więc obfotografuję miejscowe zabytki i krajobrazy i dodam wszystkie zdjęcia hurtem. Jeziorko do tego czasu już nieco ostygnie, więc będzie kusić mniej.

Nie omieszkałam natomiast odwiedzić miejscowej biblioteki, skąd przyniosłam:



Od góry:
1. James Herriot "Jeśli tylko potrafiłyby mówić" - uwielbiam małe biblioteki, zawsze w nich znajduję tytuły, na które poluję od miesięcy;)
2. Mick O'Hare "Dlaczego pingwinom nie zamarzają stopy? i 114 innych pytań" - za namową Lubego
3. Andrzej Sapkowski "Żmija" - było, to jak miałam nie wziąć?
4. Adrian Tchaikovsky "Imperium Czerni i Złota" - to akurat zabrałam Lubemu w zastaw, za "Lata ryżu i soli";)

I na koniec łańcuszek wakacyjny, do którego zaprosiła mnie Seremity.:)

1. Do jakiego kraju, miasta chciałabyś pojechać zainspirowana lekturą?
A musi być realny?;) Bo jak nie, to miło byłoby pojechać na lato do takiego Rivendell.

2. Jakie jest Twoje ulubione miejsce do czytania na wakacje?
Nie jestem wymagająca, ale w wakacje szczególnie chętnie wypełzam z kocykiem na słoneczko. Wszędzie tam, gdzie nie ma mrówek.

3. Poleć mi jedną książkę do przeczytania na wakacje.
Jak tylko jedną, to polecam "Tkacza iluzji" Białołęckiej (gdyby było więcej, poleciłabym cały cykl "Naznaczeni błękitem"). Świetna wakacyjna rozrywka, a jak się spodoba, można chwycić za cykl.

4. Jaka jest Twoja najnowsza lektura? Co zaczęłaś czytać?
Zazwyczaj widać to z prawej strony, ale dziś jestem w kropce i sama nie wiem jeszcze, za co się wziąć po powrocie. Chyba zastosuję starą i sprawdzoną taktykę: rzut kostką.;)

Łańcuszek godzi się przekazać dalej, więc przekazuję: chciałabym prosić o dalsze odpowiedzi imantrę, Sarę i Bibliofilkę Agnieszkę z blogu "Życiowa pasja bibliofila"

A niedługo nowe recenzje.:)

piątek, 9 lipca 2010

Mała rzecz, a cieszy:)

Wczoraj wreszcie zmaterializowało się jedno z moich małych życzeń. Udało mi się mianowicie zdobyć regał, o który już od kilku lat nie mogłam się doprosić. Od razu ustawiłam na nim swoją skromną (na razie;)) kolekcję książek. I mogę się pochwalić, o:

Trzeba też wspomnieć, że gdyby nie pomoc mojego nieocenionego Lubego, regał leżałby dalej w kawałkach na podłodze i stanowił zagrożenie. Mężczyźni są bardzo pomocni w życiu książkoholika.;)

P.S. Od poniedziałku mnie nie będzie, gdyż wybywam do Lubego, na mniej więcej tydzień. Ale za to po powrocie zaprezentuję zestaw zdjęć z Puszczy Rominckiej i okolic:)

środa, 7 lipca 2010

Wszyskto w jednym worku - "Herbata z kwiatem paproci" Michał Studniarek


„Herbata z kwiatem paproci” należy ewidentnie do Urban fantasy. W tym jakże ciekawym podgatunku za kanwę opowieści służy historyjka w rodzaju: do nowojorskiego prywatnego detektywa przychodzi elf z krwi i kości ze zleceniem odnalezienia jednorożca, który mu się zawieruszył gdzieś w mieście, ewentualnie piękna sąsiadka okazuje się elfką, a na nastroje zwykłych ludzi wpływają wiedźmy i czarownicy mieszkający tuż za rogiem. Generalnie, autor, wybierając ten rodzaj fantastyki, chce nam pokazać, że miasto, które, jak się nam wydaje, znamy jak własną kieszeń, które wydaje się swojskie i bliskie jak przysłowiowa koszula ciału, ma mroczne sekrety, o jakich nam się nie śniło. Liczy na to, że dostrzeżemy dysonans, między tym, co znane, a tym, co może się pod tą znaną przykrywką kryć. I tutaj pan Studniarek przedobrzył.

Akcja powieści rozgrywa się w niedalekiej, ale jakże obcej przeszłości. W Warszawie lat mniej więcej dwudziestych XXI wieku powszechne są latające samochody i wszczepy bioniczne wszelkiej maści, każdy kawałek starówki ma sponsora w postaci bogatej korporacji a świat jest podzielony między biorących udział w wyścigu szczurów korpów (pracowników tychże złowrogich korporacji) i innych. W tym właśnie nieprzyjaznym środowisku próbują przetrwać niedobitki prasłowiańskich elfów pod przywództwem Goplany. Niestety, słabną z dnia na dzień, a bramy do ich magicznej krainy pozostają zamknięte przez męża ich pani. Adam Chors, niewyróżniający się dziennikarz. ekonomiczny, będzie musiał jakoś temu zaradzić.

W zasadzie fabuła jak najbardziej prawidłowa, sztampowa wręcz, jeśli o Urban fantasy chodzi. Jest jednak pewno „ale”. Nie mamy tu zderzenia świata znanego z nieznanym. Oba światy są nieznane. Autor zachował się tak, jakby miał dwa pomysły: jeden na powieść SF rozgrywającą się w niedalekiej przyszłości, drugi na słowiańskie fantasy. Ale że zabrakło sił bądź chęci na napisanie dwóch książek, wpakował wszystko do jednego worka i udostępnił wydawcy. Powstał z tego miszmasz, który był dla mnie ciężkostrawny.

Było też kilka innych irytujących elementów. Między innymi główny bohater, który do połowy powieści powtarzał raz na dwie strony, że to musi być jakieś tanie reality show. Na szczęście później mu przeszło i od tego momentu nawet dał się lubić. Następnym problemem było oddanie realiów powieści. Odniosłam wrażenie, że autor przyjął w powieści taktykę stosowaną do opowiadań: ot, rzucić parę konkretów, żeby czytelnik miał jako takie pojęcie, gdzie jesteśmy. Przepraszam, ale od powieści oczekuję czegoś więcej, jakiejś, minimalnej chociaż panoramy zmian społeczno – gospodarczo – technologicznych, żebym wiedziała przynajmniej, jakie zachowania mam uważać za normę, a jakie za patologię (przykładowo, niewolnictwo jest patologią, ale jeśli akcja powieści będzie osadzona w osiemnastowiecznej plantacji kawy, fakt, że mają tam niewolników, nie zbulwersuje mnie; u przypadku pana Studniarka nie mam jasności, czy pewne rzeczy są normalne dla jego rzeczywistości, czy nie). Za minus uważam też, co wynika z powyższego, bombardowanie nowym słownictwem i nazwami, które są normalne dla środowiska powieści, ale nic dla czytelnika nie znaczą. Nie wymagam, żeby przy każdym słówku pojawiała się definicja, ale są przecież jakieś subtelne metody dawkowania informacji, prawda?

Ponarzekałam sobie, teraz czas na zalety. Styl pana Studniarka podobał mi się, gdzieniegdzie widać było nawet przebłyski humoru. Bohaterowie w większości również byli znośni, a niektórzy nawet budzili szczerą sympatię. Powieść czytało się łatwo, no i tematyka słowiańska to rzadkość, zawsze więc warto się jej bliżej przyjrzeć. Jednak powieść polecam tylko zagorzałym fanom. Inni mogą bez problemu znaleźć lepsze pozycje z tego gatunku.

M. Studniarek, Herbata z kwiatem paproci, Runa, Warszawa 2004, s. 332

wtorek, 6 lipca 2010

Erratka druga: stosik (prawie) nabytkowy

Nie przypuszczałam, że Dedalus tak szybko uwinie się z realizacją zamówienia, ale skoro tak, to się chwalę.:)


Od góry:
1. Amy Tan "Córka nastawiacza kości" - to przez recenzję na czyimś blogu, niestety, nie pamiętam na czyim.
2. Scott Lynch "Na Szkarłatnych Morzach" - pożyczka od pewnej nieocenionej Biblionetkowiczki. Dziękuję Asiu:)
3. Kim Stanley Robinson "Lata ryżu i soli"
4. Christopher Simon "Franz, albo dlaczego antylopy biegną jedna obok drugiej"
5. Julian Tuwim "Czary i czarty polskie oraz Wypisy czarnoksięskie i Czarna msza" - kupione w normalnej księgarni, a to wszystko przez Skarletkę (a właściwie dzięki niej;))

Ufff, koniec ze stosikami (przynajmniej do końca miesiąca;)).

poniedziałek, 5 lipca 2010

Lekki zawód - "Nowe przygody Mikołajka" R. Goscinny, J. J. Sempe


Rzadko czytuję literaturę dziecięcą. Za „Nowe przygody Mikołajka” wzięłam się dlatego, że mnóstwo dobrych recenzji przeczytałam na blogach. Nie przeszkadzało mi nawet to, że nie znam żadnej ze starych przygód Mikołajka, bo skoro to opowiadania... Teraz, będąc już po lekturze, myślę, że pozytywne recenzje Mikołajkowi zaszkodziły. Spodziewałam się bowiem czegoś wciskającego w fotel i wywołującego salwy śmiechu w niespotykanej częstotliwości, a dostała 80 sympatycznych i momentami zabawnych opowiadań.

Trzeba przyznać, że Goscinny ma doskonały zmysł obserwacyjny. Odmalował słowami niezwykle realistyczne portrety chłopców w wieku wczesno szkolnym. Mikołajek nie jest ani przesłodzonym maleństwem, ani demonicznym urwisem, z „Omenu” rodem. Jest po prostu dzieckiem, którego odbiór świata nie koniecznie musi się pokrywać z odbiorem tegoż przez dorosłych. Z tych różnic wynikają zabawne nieporozumienia, a dziecięca naiwność głównego bohatera potrafi być rozbrajająca. Któż z nas z resztą nie był nigdy świadkiem bądź uczestnikiem jednej z historii opisanych przez Goscinnego?

Autorom nie mogę nic zarzucić. Wykonali kawał dobrej roboty, zwłaszcza, że pisanie dla dzieci jest podobno trudniejsze, niż pisanie dla dorosłych. „Nowe przygody Mikołajka” (a stare pewnie też) chętnie będę czytać swoim własnym dzieciom i jestem gotowa polecić wszystkim rodzicom, bądź to do czytania pociechom, bądź dla własnej rozrywki. Jednak sama czuję się zawiedziona. Zbyt dużo po tej książce oczekiwałam, ale to przecież wyłącznie moja wina.

R. Goscinny, J. J. Sempe, Nowe przygody Mikołajka, Znak, Kraków 2005, 635 s.

piątek, 2 lipca 2010

Koniec może być początkiem - "WIelki Mistrz" Trudi Canavan



Jeśli chodzi o debiutantów, wyróżniam ich trzy typy. Typ pierwszy to tacy, którym napisanie powieści zajmuje całe lata, ale gdy już zostanie wydana, jest tak dopracowana, że nie można jej niczego zarzucić pod względem warsztatu pisarskiego. Typ drugi to tacy, którym pierwsza powieść wychodzi przeciętnie, ale potrafią uczyć się na własnych błędach i każda kolejna książka wychodzi im coraz lepiej. Typ trzeci to tacy, którym pierwsza powieść wychodzi najwyżej przeciętnie, ale nie chcą lub nie potrafią udoskonalić warsztatu przy kolejnych utworach. Trudi Canavan należy do typu drugiego.

Po kilkuset stronach nudy z „Gildią Magów” i całkiem interesującą przygodą z „Nowicjuszką”, przystąpiłam do lektury „Wielkiego Mistrza” (dzięki uprzejmości JoannyzKociewia:)). Pierwsze strony troszkę mnie irytowały, gdyż autorka w pierwszych rozdziałach skupiła się głównie na streszczaniu dwóch poprzednich tomów. Zrobiła to dość przemyślnie, gdyż nie zamieściła streszczeń w osobnym rozdzialiku, a wplotła je w wypowiedzi bohaterów. Czasem wygląda to nawet naturalnie, ale zdarzają się przydługie monologi wewnętrzne, nużące czytelnika. Na szczęście, kiedy przebrnęłam przez tą drobną niedogodność, zostałam bezczelnie wessana przez opowieść. Zaczyna się ona w rok po zakończeniu tomu drugiego. Znowu widzimy Soneę pobierającą nauki w Gildii. Jednak niedługo będzie ona musiała porzucić poukładaną wizję świata, a losy wszystkich postaci splotą się w niespodziewane wzory.

Powieść czyta się łatwo i przyjemnie. Język jest prosty, ale poprawny, a wydanie nie zawiera literówek czy innych błędów w tekście (przynajmniej nie w ilości zdolnej uprzykrzać czytanie). Powieść jest dynamiczniejsza niż poprzednie części cyklu, brak w niej dłużyzn. Ponadto mam wrażenie, że autorka starała się odejść od konwencji powieści młodzieżowej, w którą doskonale wpasowywały się dwa poprzednie tomy. Plusem są też bohaterowie, z których mi szczególnie do gustu przypadł Akkarin(;)). Nie są już papierowymi ludzikami, dzięki czemu mogę im wybaczyć, że czerpią ze schematów pełnymi garściami. Jedynym zarzutem wobec postaci jest to, że zarówno król, jak i rada starszych w Gildii wydają się być naiwni jak dzieci. Niezbyt to naturalne dla osób na ich stanowiskach.

W zasadzie jedynym zarzutem, jaki mogę postawić tej książce, jest przewidywalność. Rozwój akcji zaskoczył mnie tylko w momencie, kiedy zginą inny bohater, niż wytypowany przeze mnie. Poza tym tworzenie intryg nie jest mocną stroną pani Canavan. Lepiej jej wychodziło oddanie grozy sytuacji ucznia osaczonego przez nieprzychylnych kolegów, niż atmosfery przygotowań do walki totalnej. Ale te wszystkie niedoróbki jestem w stanie wybaczyć, zważywszy, że autorka udowodniła swoją zdolność do doskonalenia się.

Podsumowując, „Wielki Mistrz” może nie jest nadzwyczajny, ale z pewnością zapewni świetną rozrywkę na kilka wieczorów. Ja bawiłam się przy nim tak dobrze, że, wbrew wcześniejszym planom, postanowiłam przeczytać jeszcze kiedyś jakąś powieść pani Canavan. Chociażby po to, żeby sprawdzić, czy dalej się rozwija.

T. Canavan, Wielki Mistrz, Galeria Książki, Kraków 2008, s. 716
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...