poniedziałek, 30 stycznia 2012

It's a fear! - "Strach mędrca" tom 1 Patrick Rothfuss

Autorów potrafiących mnie zachwycić dzielę na dwie kategorie. Pierwszą z nich tworzą ludzie, którzy napisali coś, może i nie do końca doskonałego, z dostrzegalnymi błędami i pewnymi niedociągnięciami, jednak ich dzieło posiada co najmniej jedną zaletę, która sprawia, że przymykam oko na wady. Druga, to pisarze, którzy piszą tak, że nie jestem w stanie dostrzec żadnych wad. Patricka Rothfussa zaliczam do tej drugiej kategorii i mam nadzieję, że w niej pozostanie.

W gospodzie Ostaniec, gdzie diabeł nie mówi dobranoc tylko dlatego, że nie wie, gdzie to jest, siedzi trzech mężczyzn. Jeden z nich jest już dość wiekowy, mimo to jego pióro śmiga po karcie pergaminu z zadziwiającą prędkością. Drugi, o aparycji młodocianego łamacza serc niewieścich, słucha uważnie tego, co mówi trzeci — właściciel gospody, rudy facet po trzydziestce. Ale co takiego fascynującego mógłby mieć do powiedzenia właściciel wiejskiej oberży? Ano, całkiem sporo, jeśli się weźmie pod uwagę, że to nie żaden pierwszy lepszy karczmarz, tylko sam legendarny Kvothe, najpotężniejszy mag tych czasów. 

W "Strachu mędrca" Kvothe kontynuuje swoją opowieść, rozpoczętą w Imieniu wiatru. I chociaż to dopiero pierwszy tom drugiej części, to dzieje się sporo. Mag dalej wspomina swoje lata na Uniwersytecie, a nie była to bynajmniej sielanka. Wieczne spory z Ambrose’m przyjmują coraz poważniejsze formy, wymarzone zajęcia nie spełniają oczekiwań, ukochana kobieta pojawia się i znika bez ostrzeżenia, mecenasa jak nie było, tak nie ma, a na dodatek w sakiewce ciągle widać jedynie dno. Dla zmęczonych studenckimi klimatami mam jednak dobrą wiadomość: w pewnym momencie akcja razem z głównym bohaterem przenosi się na drugi koniec świata. A tam jak u znanego reżysera — zaczynamy od trzęsienia ziemi, a później napięcie rośnie.

Patrick Rothfuss trzyma formę. Jego słowa są gładkie niczym rzeczne otoczaki, a zdania zgrabne i niezwykle celne. Potrafi z równym polotem pisać o muzyce, alchemii, magii, rzemiośle czy studenckich pijatykach; i o czym by nie pisał, nigdy nie nudzi czytelnika. Gdybym miała do czynienia z innym autorem, pewnie dawno zniechęciłabym się i znudziła tymi wszystkimi detalami, ale Rothfuss potrafi sprawić, że każdy, co do jednego, wydaje się niezbędny. Dodatkowo pamięta o czytelniku, który mógł już nieco z pierwszego tomu zapomnieć, subtelnie wplata więc krótkie przypomnienia w rozmowy bohaterów, jakimś cudem unikając przy tym (jak i przy wszelkich innych wyjaśnieniach mechaniki świata) wykładowego tonu. Tak trzymać.

Zafascynował mnie świat stworzony w tej książce. Ma własne, niezwykle realistyczne detale, barwy, zapachy i faktury, które otulają czytelnika niczym projekcja 3D. Czułam, że towarzyszę bohaterom we wszystkich tych miejscach, do jakich gnały ich szaleństwa młodości. Czułam, że wraz z nimi siedzę w Ostańcu i słucham opowieści.

Trudno oceniać książkę, która jest pierwszą połową środka większej całości. Tym razem w drodze wyjątku jestem skłonna wybaczyć wydawnictwu rozbicie jednego tomu na dwa. Miało to na celu ochronę książek przed zniszczeniem, jak i pewną wygodę czytelników (bo taka ponadtysiącstronicowa cegła nie jest ani specjalnie poręczna, ani szczególnie trwała — zwłaszcza w miękkiej oprawie), ale chyba nie do końca się udało. Grzbiet mimo wszystko się łamie, a całość i tak jest dość ciężka, więc mam wątpliwości, czy nie lepsze byłoby jedno spasione tomiszcze, ale za to w twardej oprawie… Poza tym, plus dla Rebisu za biały papier, mapkę i profesjonalne wykonanie (chociaż jakby mniej profesjonalne niż zwykle — im bliżej końca, tym bardziej szwankuje korekta), minus za okropną okładkę. Na pocieszenie przyznam, że mimo kilku zastrzeżeń, zarówno ta, jak i większość innych książek wydawnictwa w kategorii "wykonanie" wypada dobrze.

Cóż, opowieść przerwano jak zwykle w najciekawszym momencie. Całe szczęście, że premiera dalszego ciągu już niedługo, bo miałabym trudności z doczekaniem się. W każdym razie Rothfuss jako jeden z nielicznych autorów jest wart tych wydawniczo-czytelniczych peanów pochwalnych, jakie się pojawiają na okładkach książek. To prawdziwe wydarzenie w fantasy — pisze świetnie, ciekawie i absorbująco, a co dziwniejsze, trzyma formę. Pozycja obowiązkowa dla każdego fana!
 
 Recenzja dla portalu Unreal Fantasy.
 
Tytuł: Strach mędrca tom 1
Autor: Patrick Rothfuss
Tytuł oryginalny: Wise Man's Fear
Tłumacz: Mirosław P. Jabłoński
Cykl: Kroniki Królobójcy
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2011
Stron: 675

sobota, 21 stycznia 2012

"Łowcy nigdy nie mają dość informacji, by poznać swoją ofiarę" [247] - "Dzieci demonów" J. M. McDermott

Muszę przyznać, że powierzchowność „Dzieci demonów” nie przekonałaby mnie do bliższego zapoznania się z książką. Ilustracja na okładce przywodzi mi na myśl kiepskie anime i jeszcze ten pretensjonalny tytuł... A potem przeczytałam pierwsze zdanie i już nie mogłam pozostać obojętna.

„Mój mąż i ja umieściliśmy głowę z ciała, które znaleźliśmy, na wysokiej skale, gdzie zawsze będzie na nią padało światło słońca i księżyca.”[7] Takie są pierwsze słowa opowieści. Mówi to jedna z Wędrowców Erin, której imię ani razu nie padnie – tylko w wilczej mowie można je wymówić. W istocie, wędrowcy bardziej są wilkami niż ludźmi, chociaż potrafią przybierać obie formy. Ich zadaniem jest zabijanie demonich pomiotów, do tego pobłogosławiła ich bogini Erin. Pomioty rozsiewają skazę wszędzie tam, gdzie się pojawią. Stanowią zagrożenie, dlatego trzeba je niszczyć. Nie zawsze są złośliwe i nieludzkie i nie zawsze chcą szkodzić, Wędrowcy jednak nigdy nie mają dylematów. Czyż wilki kiedykolwiek rozwodzą się nad moralnością ofiary, którą ścigają?

Teraz ścigają Rachel i Salvatore, których historię poznają dzięki wspomnieniom Jony – to jego głowę położyły na wysokiej skale. Dzięki błogosławieństwu Erin, wilczyca może podążać ścieżkami jego myśli i odnaleźć inne pomioty, które spotkał. Ścieżki prowadzą do Psiej Ziemi – wielkiego miasta. To nie jest miejsce dla wilków, ale tamtejsi ludzie dali się zwieść. Wędrowcy muszą naprawić ich błędy.

Ta powieść to zapis śledztwa. Śledczy mogą się nam wydać zimni i bezduszni, gdyż mimo że widzą, jak bardzo ich ofiary starały się normalnie żyć, nie czują litości. Ale to nie tak – Wędrowcy są po prostu inni, obcy ludziom tak samo, jak wilki wyjące nocą do księżyca. I za to, że autor potrafił przedstawić tą obcość, jestem pełna dla niego szacunku. Trzeba wiele umieć, żeby uczynić relację istoty tak różnej od zwykłego człowieka zrozumiałą i ciekawą. Tego mało kto próbuje, a tyko nielicznym z tej garstki się udaje. Tu mamy przykład jednej z owych nielicznych udanych prób.

Kolejną rzeczą, jaką podziwiam, jest mistrzowskie użycie narracji pierwszoosobowej. Wędrowczyni opowiada wszystko w sposób niezwykle charakterystyczny, wprowadzając niepowtarzalny klimat. To tym bardziej niesamowite, że ze wszystkich postacie występujących na kartach powieści, o niej wiemy chyba najmniej. Autor jednak jej pierwszoosobowe relacje przeplata tymi z perspektywy osoby trzeciej. Wtedy to również wilczyca mówi, ale relacjonuje nam cudze wspomnienia, które Erin w swej łaskawości pozwoliła jej zobaczyć. Te dwa sposoby opowiadania świetnie ze sobą współgrają.

Klimat opowieści również jest niesamowity. Czujemy miłość wilków do lesistych wzgórz, które obowiązki każą im opuścić. Czujemy odrazę do dusznego, brudnego miasta. Czujemy strach dzieci demonów przed wykryciem i odór ich żrącej krwi. Atmosfera miejsc i uczucia bohaterów udzielają się czytelnikom i to jest najlepszy argument potwierdzający wysoką jakość powieści. Drugim jest fakt, że nic tutaj nie jest jednoznaczne.

Jeszcze kilka słów o technikaliach. O okładce wspominałam już wyżej. Za to wnętrze książki jest zdecydowanie wysokiej jakości, nie tylko pod względem treści. Tym razem czytelnik dostaje biały papier, co dla mnie zawsze jest plusem. Dodatkowo udało mi się wykryć tylko kilka literówek, co jest znakiem, że to najbardziej dopieszczona książka z Serii Nowej Fantastyki.

Polecam wszystkim, którzy lubią książki mniej proste, niejednoznaczne i ciekawe. Zwłaszcza tym, którzy dodatkowo uwielbiają duszny klimat i oryginalne rozwiązania. Ubolewam jedynie, że powieść kończy się w momencie, kiedy wszystkie zagadki dopiero zaczynają się wyjaśniać. Ale to dopiero pierwszy tom trylogii, więc pozostaje mi z niecierpliwością czekać na drugi.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Prószyński i s-ka. Dziękuję!
Tytuł: Dzieci demonów
Autor: J. M. McDermott
Tytuł oryginalny: Never Knew Another
Tłumacz: Kamil Lesiew
Cykl: Psia Ziemia
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2012
Stron: 270

czwartek, 19 stycznia 2012

Koniec wędrówki po Archipelagu - "Inny wiatr" Ursula K. Le Guin

Książki Ursuli K. Le Guin zawsze czyta mi się trochę jak przypowieści, a trochę jak baśnie. Zwłaszcza, że krainy, które w nich tworzy są już niemal tak kanoniczne, jak legendarna kraina „za siedmioma górami, za siedmioma lasami”. I mimo że Ziemiomorze tak bardzo się różni od równie znanego Śródziemia, to darzę obie krainy tą samą, ogromną sympatią. I smutno mi teraz, bo poznałam już wszystkie historie z tego zakątka wyobraźni, jakie mogła mi przekazać pisarka. Opuszczam Ziemiomorze, odlatując na „Innym wietrze”. Ale przedtem trochę wam o nim opowiem.

Wiejski czarownik Olcha od czasu śmierci żony miewa straszne sny. Ukochana wzywa go z krainy umarłych i prosi, aby ją wypuścił. Za każdym razem towarzyszy jej coraz więcej duchów. Zrozpaczony Olcha, tęskniąc za żoną, a jednocześnie bojąc się zasnąć, wyrusza na Roke, po radę uczonych magów. Ci odsyłają go do Geda Krogulca, byłego Arcymaga, a ten z kolei – do króla na wyspę Havnor. Na Havnorze przebywają żona i córka Geda, które wezwano tam, aby prosić o radę w sprawie smoków atakujących zachodnie rubieże Archipelagu. Szybko okazuje się, że zarówno dręczony koszmarami czarownik, jak i niespokojne zachowanie smoków są zwiastunami wielkich zmian. Ale jaką przyjdzie w nich rolę odegrają bohaterowie opowieści? I jakie zmiany ich czekają?

Pani Le Guin pisze wspaniale. Jej słowa, niczym wyrażenia w Mowie Tworzenia sprawiają, że wszystko, o czym napisze staje się rzeczywistością. Wyspy i morza Archipelagu, królewskie pałace na Havnorze i chatka Geda na Goncie, wielkie smoki i małe, puchate kocięta, wszystko to staje się namacalne i żywe, gdy tylko określi je słowo pisarki. Tekst staje się obrazem, a czytelnik ogląda go z rosnącą fascynacją.

Proza pani Le Guin pełna jest symboliki. Wiele już o tym powstało prac naukowych, wiele tęgich głów te symbole analizowało, więc dam sobie z nimi spokój, bo się na tym nie znam. Wiem tylko, że pisarka wplotła je w taki sposób, że wielość znaczeń jest instynktownie wyczuwana przez czytelnika. Oczywiście, można czytać „Inny wiatr” li i jedynie jako opis przygód króla i jego osobliwych towarzyszy. Ale na pierwszy rzut oka widać, że w tej opowieści chodzi o coś więcej. A najfajniejsze jest to, że każdy czytelnik może odkryć swoje własne „coś więcej”.

Dla niektórych może się wydać ciekawy fakt, że pisarka wprowadza w „Innym wietrze” klimaty feministyczne. Kobiety również posiadają moc, mimo, że mężczyźni woleliby, aby tak nie było. Jest to moc inna niż magów z Roke, moc budząca niepokój. To kobiety negocjują ze smokami, to miłość do kobiety (między innymi) inicjuje wielką zmianę. I wreszcie to kobiety odnajdują swoje skrzydła i odlatują na zachód (ukłon w stronę Tolkiena?), aby ze smokami latać na innym wietrze. Krótko mówiąc, kobiety są ważne, ważniejsze nawet od kształconych mędrców, bo nie potrzebują wykształcenia, aby rozwiązywać problemy świata – wystarczy im serce.

O Ziemiomorzu napisano już chyba wszystko, gdyby ktoś dobrze poszukał, mógłby dotrzeć nawet do wyżej wymienionych tekstów z dziedziny literaturoznawstwa. Ale ja już nic więcej nie powiem. Bo czymże można skomentować doskonałość?

Tytuł: Inny wiatr
Autor: Ursula K. Le Guin
Tytuł oryginalny: The Other Wind
Tłumacz: Paulina Braiter
Cykl: Ziemiomorze
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2003
Stron: 184

wtorek, 17 stycznia 2012

Muzyka łagodzi ustrój? - "Excentrycy" Włodzimierz Kowalewski

Gdy zaczynałam czytać tę książkę, z piersi mej łabędziej wyrwało się westchnienie rezygnacji. Pierwsza myśl: „Łeee, znowu coś o komunizmie”. Dla niektórych może byłaby to zachęta, ale ja należę do ludzi, którzy ani trochę nie potrafią się wczuć w realia Polski Ludowej (znane mi li tylko z literatury i filmu). Nie bawi mnie „Miś”, martyrologia opozycjonistów wręcz nadludzkimi metodami uwypuklana w literaturze jakoś do mnie nie przemawia. Liczyłam się więc z koniecznością ciężkiej orki na ugorze, bo książka z DKK i przeczytać trzeba. Kiedy skończyłam, doszłam jednak do wniosku, że „Excentrycy” Włodzimierza Kowalewskiego mówią o bardzo wielu rzeczach, ale o komunizmie chyba najmniej.

Późne lata pięćdziesiąte. Wanda, czterdziestotrzyletnia dentystka, obsługuje pacjentów ciechocińskich uzdrowisk. Pewnego ranka otrzymuje list od brata z Wielkiej Brytanii. Fabian pisze w nim, że wraca do kraju. Jak pięćdziesięcioletni muzyk jazzowy zniesie powrót z kraju zgniłego kapitalizmu do Polski Ludowej? Czy w ogóle zechce wpasować się w ramki, które władza ma przygotowane dla każdego? I jak się odnajdzie w kompletnie obcej rzeczywistości z tym, co dla niego najcenniejsze: swingiem? A może przyniesie nadzieję i zastrzyk energii w skostniałą materię ciechocińskich uzdrowisk?

Jest to książka o ludziach, którzy tęsknią. Nie za wolnością patriotyczną i patetyczną, ani im się śni zbrojnie ruszać z odsieczą uciśnionej ojczyźnie. Zresztą, są już przeważnie w wieku, który skutecznie uniemożliwia takie zrywy. Tęsknią za światem, który przeminął, który bezpowrotnie utracili. Za pstrokatym tłumem, który szturmował w sezonie Ciechocinek. Za barwnym życiem towarzyskim przedwojennej Warszawy. Za nietuzinkowymi ludźmi, których nowy porządek skutecznie wygubił. Wreszcie za muzyką, którą kiedyś grali.

I ta tęsknota, pogoń za utraconym światem, za zagubionym sensem daje im impuls do działania. Przy pomocy Fabiana, który jeszcze nie zdążył przesiąknąć ludową beznadzieją i szarością, zakładają big band jazzowy, który pozwala nieco ubarwić rzeczywistość. Co z tego, że jest to ubarwianie fikcyjne, złudne, które na skalę krajową niczego nie zmieni? A może to wszystko w ogóle była tylko fikcja, w którą kilka osób bardzo chciało uwierzyć? W końcu „fikcje są jak antymateria (…) potrafią wybuchać, wchłaniać i niszczyć prawdziwe życie.”[301] Ale czy to zawsze jest niesłuszne?

Pan Kowalewski urzekł mnie tą powieścią, która jest też opowieścią o miłości do sztuki. I tę miłość do jazzu widać w sposobie, w jaki autor o nim pisał. Styl jest barwny i soczysty, ma w sobie coś z klasyków, jakąś iskrę, która sprawia, że czytelnik wie, iż ma do czynienia z literaturą, a nie z miłym czytadłem. Rzadko zdarza mi się obcować z takim stylem, tym bardziej doceniam „Excentryków”.

Tę pięknie wydaną pozycję polecam wszystkim miłośnikom dobrej powieści. Jest to bowiem nieliczna z powieści współczesnych, która ma do opowiedzenia ciekawą historię. O wielu rzeczach i z wieloma ciekawymi epizodami. Ma nawet szczyptę ironii, a także ciepła i humoru, który niewątpliwie przyda się na długi zimowy wieczór.

Tytuł: Excentrycy
Autor: Włodzimierz Kowalewski
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok: 2007
Stron: 319

sobota, 14 stycznia 2012

Top 10: ulubione cytaty z literatury

Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu na blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu u Kreatywy.

Dziś przyszła pora na... Dziesięć ulubionych cytatów z literatury!
Tego zestawienia właściwie miało u mnie nie być, ale jednak okazało się, że nie mogę się powstrzymać.;)










 

PS. Mam nadzieję, że wyszło w miarę czytelnie...

piątek, 13 stycznia 2012

Obcy w sosie własnym raz! - "Grillbar Galaktyka" Maja Lidia Kossakowska

Maja Lidia Kossakowska jest znana jako „pani Maja od aniołów”, czemu trudno się dziwić, zważywszy na popularność cyklu o Daimonie Freyu. Nie da się jednak ukryć, że temat nieco się już opatrzył nie tylko fanom, ale i autorce (co wnioskuję z ledwie przeciętnego poziomu „Zbieracza Burz”), więc najwyższy czas poeksploatować inne pomysły. Furda mistycyzm, angelologia i mitologie – pani Kossakowska postanowiła napisać space operę. Taką z obcymi, dalekimi koloniami i statkami kosmicznymi – i tak powstał „Grillbar Galaktyka”. Sami rozumiecie, że nie mogłam obojętnie minąć takiego dziwa.

Hermoso Madrid Iven to szef kuchni i współwłaściciel „Płaczącej komety”. Może być z siebie dumny, gdyż pod jego opiekuńczymi skrzydłami restauracja zdobyła aż dwie komety w galaktycznym przewodniku kulinarnym. Hermoso spędza więc czas, realizując się zawodowo, a przy okazji poświęcając się swojej pasji – oczywiście gotowaniu. Niestety, nic nie jest tak proste i sielskie, jak się wydaje. Nad jego głową zawisa widmo kontrolera z Ministerstwa Zdrowego Odżywiania. Nie, żeby w kuchni coś nie grało, problem w tym, że w całej Unii Międzygalaktycznej od dawna działa coraz silniejsze lobby na rzecz zastąpienia wszelkich produktów żywnościowych obrzydliwą zieloną papką wytwarzaną przez Śluzowców. Restauratorzy pierwsi idą do odstrzału. Szybko się okazuje, że twardogłowy urzędas to najmniejszy problem kucharza – Iven zostaje bowiem oskarżony o otrucie pewnego wpływowego gangstera…

Muszę przyznać, że realizacja tego kosmicznego pomysłu wypadła rewelacyjnie. Autorka popisała się wyobraźnią, wymyślając najprzeróżniejsze, czasem śmieszne, czasem straszne rasy. Wszystkie są różne, a różnice te widać nie tylko w wyglądzie, ale też w takich drobiazgach, jak choćby maniera nadawania imion. I tak imiona Jaszczurów zawsze łączą się z zarabianiem pieniędzy, Robali przypominają chrząknięcia itd. Nawet potrawy podawane w restauracjach są… specyficzne. Opisy są przeważnie krótkie, ale treściwe, akcja gna na złamanie karku, a czytelnik robi się coraz bardziej głodny… wrażeń.

Jeśli ktoś spodziewa się poważnej science fiction, opisującej problemy współczesnego (lub futurystycznego) społeczeństwa, to ich tu nie znajdzie. Nie o to w tej książce chodzi. „Grillbar Galaktyka”, to wciągająca powieść przygodowo-humorystyczna – ani mniej, ani więcej. Z resztą, już wybór profesji głównego bohatera zdaje się być pewną wskazówką, że autorka zamierza cały czas puszczać do czytelnika oko. I robi to, bo humor, jakim naszprycowana jest książka, składa się głównie z aluzji do popkultury. Część z nich jest tylko smaczkiem – ot, czyjeś imię lub nazwa instytucji jest podobna do znanego nam imienia lub nazwy instytucji (ale i tak dopasowywanie fikcyjnych imion do rzeczywistych postaci jest kopalnią frajdy). Niektóre są jednak tak zbudowanie, że nie można się nie śmiać, z radosnym tarzaniem po materacu/dywanie włącznie.

Słów kilka o wydaniu. Okładka na pierwszy rzut oka może budzić wstręt, ale gdy już rzucone oko wyjdzie z szoku, dostrzeże, że to jeden wielki żart. Całkiem udany, dodam, chociaż zapewne nie do wszystkich trafi. Papier dobrano tak, żeby nawet szerokie otwarcie na samym środku nie uszkodziło grzbietu, czcionka jest czytelna i odpowiednio duża, zaś ilustracje całkiem fajne, co nie zawsze daje się powiedzieć o fabrycznych wyrobach. Krótko mówiąc, forma dobrej jakości.

Książkę mogę polecić każdemu, nawet tym czytelnikom, którzy (jak niżej podpisana) za spece operami nie przepadają –  mogą czytać „Grillbar Galaktyka” jako powieść li tylko humorystyczną. Zapewniam, że nawet najodporniejszym pocieknie ślinka, kiedy z bliska poczują zapach tego kosmicznego dania. Smacznego!

Recenzja dla portalu Insimilion.





Tytuł: Grillbar Galaktyka
Autor: Maja Lidia Kossakowska
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2011
Stron: 511

środa, 11 stycznia 2012

No kupiliśmy. I co teraz!? - "Kupiliśmy Zoo" Benjamin Mee


Lubicie książki o zwierzętach? Ale nie baśnie o gadających królikach czy metafory w stylu Folwarku zwierzęcego, tylko historie o prawdziwych zwierzakach opowiadane przez prawdziwych ludzi. Ja uwielbiam, a im menażeria bardziej egzotyczna, tym lepiej. Nikogo więc nie zdziwi, że tytuł taki, jak Kupiliśmy Zoo natychmiast mnie zaciekawił. Bo jakże to? Cały wielki, pełen nietypowych zwierząt park można nabyć ot tak, jak bułki w sklepie? Okazuje się, że owszem, tylko cena odpowiednio wyższa. Posłuchajcie.

Benjamin Mee właśnie osiągnął to, co wydawało mu się szczytem marzeń: nabył dwie wielkie stodoły w przepięknej, słonecznej, francuskiej wsi, gdzie wraz z żoną i dwójką dzieci planował wieść beztroskie życie pisarza. Plany jednak wzięły w łeb, kiedy to jego siostra poinformowała go, że jest do kupienia podupadające Zoo w Dartmoor. Pan Mee nie mógł się oprzeć tej perspektywie i postanowił dołączyć do rodzinnego planu. Cóż, nie było łatwo, nie było tanio, ale w końcu Amelia Mee, matka Benjamina, stała się dumną posiadaczką ogrodu zoologicznego. Może to trochę określenie na wyrost, lepiej pasowałoby: materiału na ogród zoologiczny, gdyż przestrzeń i zwierzęta były, ale właściwie nic poza tym. Zakup obiektu był dopiero pierwszym krokiem do utworzenia Parku Dzikich Zwierząt w Dartmoor, a nad całym przedsięwzięciem zawisa widmo śmiertelnej choroby żony Benjamina.

Benjamin Mee jest niepoprawnym gawędziarzem. Ma niespotykanie lekkie pióro, którym z równie wielką swadą opisuje strach spowodowany ucieczką jaguara czy spotkaniem oko w oko z pumą, jak i niekończące się boje z bankowcami (wierzcie mi, jeśli ktoś potrafi ciekawie opisać historię walki o kolejny kredyt, musi być nieprzeciętnie utalentowany). Z jego pamiętnikarskiej opowieści tryska optymizm, ale zawarł też w niej wiadomość, która wydaje mi się niezwykle ważna w dobie lansowania łatwych sukcesów: nic nie przychodzi gładko, a w realizację marzeń trzeba włożyć bardzo dużo wysiłku. I chociaż nie zawsze rzeczy mają się tak, jakbyśmy chcieli, a gwarancji sukcesu nie ma nigdy, to warto.

Kupiliśmy Zoo nie jest jedynie książką o ogrodzie zoologicznym. Ponieważ ma formę pamiętnika, autor nie mógł pominąć pewnego wydarzenia, mianowicie choroby własnej żony. Katherine miała glejaka, który raz zaleczony, po kilku latach uderzył ponownie. Bardzo podziwiam autora za sposób, w jaki potrafił opisać najtrudniejsze chwile zarówno swojego życia, jak i małżonki. W tych momentach widać ogrom uczucia, którym darzył Katherine i jak strasznym było dla niego patrzeć na ukochaną powoli tracącą zdolność do wykonywania najprostszych czynności. Jednocześnie brak tu patosu, czułostkowości czy użalania się nad sobą, do którego Mee miałby pełne prawo. Podziwiam go za siłę, jaką okazał i za to, że opisał cierpienie swoje i żony tak prosto, a zarazem tak sugestywnie.

Słów kilka o technicznej stronie wydania. Od wydawnictwa takiego jak W.A.B. oczekiwałam w tym względzie sporo i nie zawiodłam się. Brak literówek, brak błędów, wygodna czcionka, twarda oprawa z obwolutą a w środku kolorowe zdjęcia – to jest to, co mole książkowe lubią najbardziej. Jedynie papier mógłby być cieńszy — zastosowany jest gruby i bardzo sztywny, co sprawia, że książka potrafi sama się zamknąć.

Kupiliśmy Zoo to gratka zarówno dla miłośników zwierząt, jak i fanów życiowych historii. Każdy z nich znajdzie tutaj coś dla siebie, a wszystko utrzymane jest w takiej równowadze, aby nikt nie odczuwał niedosytu. Dodatkowo świetne wykonanie sprawia, że książka doskonale nadaje się na prezent. Tak więc, biegnijcie czym prędzej do księgarni (zwłaszcza, jeśli jeszcze nie nabyliście upominku dla znajomego mola książkowego).

Recenzja dla portalu Unreal Fantasy.

Tytuł: Kupiliśmy Zoo
Autor: Benjamin Mee
Tytuł oryginalny: We Bought a Zoo
Tłumacz: Kamila i Robert Sławińscy
Wydawnictwo:W.A.B.
Rok: 2011
Stron:342

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Stosiki styczniowe:)

Mikołaj nie był tym razem specjalnie książkowy, ale zostawił to i owo, co można było na książki wymienić.;) Także dobrzy ludzie nie zawiedli i mogę państwu przedstawić dwa stosiki na osłodzenie poniedziałku.


Pierwszy stosik jest w całości sponsorowany przez Arię. Dziękuję!:)
1. "Dziewczyna Płaszczka i inne nienaturalne atrakcje" Robert Rankin - od dawna chciałam przeczytać. Z humorystyczną fantastyką (która nie byłaby kompletnym chłamem) kojarzy mi się tylko Pratchett. Zobaczymy, jak wypadnie pan Rankin.
2. "Królestwo czarnego łabędzia" Lee Carroll - czytałam różne opinie, ale zważywszy na to, że oczekuję jeno dobrego czytadła, nie powinnam się zawieść.;)
3. "Księga cmentarna" Neil Gaiman - już przeczytałam, recenzja kiedyś będzie.
4. "Szepty dzieci mgły" Trudi Canavan - j.w.
5. "Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland" Haruki Murakami - podobno od tego najlepiej zacząć znajomość z autorem. Chociaż nie wykluczam, że pierwsze będą opowiadania.


Kolejny stosik nie ma już tak jednorodnego pochodzenia:
1. "Behemot" Scott Westerfeld - to akurat dostarczył pewien Mikołaj we własnej osobie.;):*. Mam już oba tomy i teraz się zastanawiam, czy czytać od razu, czy poczekać, aż będę mogła nabyć trzeci.
2. "Vatran Auraio" Marek S. Huberath - tu się sama pobawiłam w spóźnionego Mikołaja. W końcu już jakiś czas temu odgrażałam się, że nabędę  coś tego pana.;)
3. "Dom derwiszy. Dni Cyberabadu" Ian McDonald - bo w końcu nie wypada nie mieć niczego z Uczty Wyobraźni.
4. "Nakręcana dziewczyna. Pompa numer sześć" Paolo Bacigalupi - to z kolei przejaw dobrego serca Wilka Stepowego. Dziękuję.:)
5. "Ludzie na walizkach. Nowe historie" Szymon Hołownia - czytałam "Ludzi na walizkach", to wypadałoby i kolejny zbiorek. A wszystko to możliwe dzięki JoanniezKociewia. Dziękuję!:)

sobota, 7 stycznia 2012

Swojski książę - "Tae ekkejr!" Eleonora Ratkiewicz

„Tae ekkejr!” to dziwny tytuł, prawda? Nic nie mówi, z niczym sensownym się nie kojarzy… Z jednej strony to źle, bo czytelnik stoi przed półką w księgarni nieco zdezorientowany, nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać. Z drugiej strony to dobrze, bo ma przed sobą całkowitą niespodziankę i nie może się zawczasu uprzedzić do książki. A o czym właściwie jest „Tae ekkejr!”?

Lermett jest królewskim synem. Mimo że bardzo młody, już osiągnął wiele sukcesów, zarówno na turniejach, jak i na salonach. Najlepiej jednak radzi sobie w dyplomacji, nic więc dziwnego, że w pewnej delikatnej sprawie do królestwa elfów wysłano właśnie jego. Elfy co prawda nie są wrogo nastawione, ale ciepłych kontaktów z ludźmi nie utrzymują, a kwestia, jaką ma poruszyć książę, jest bardzo śliska. I również wysłały posłańca do królestwa, w sprawie równie delikatnej. Już na początku drogi los obu młodzieńcom szykuje parszywą niespodziankę: zaczynają znajomość od wzajemnego ratowania życia. A przecież misja czekać nie może.

Początkowo miałam trudności z ustaleniem grupy odbiorców, do których kierowana jest powieść. Wiek bohaterów wskazuje na młodych dorosłych lub starszą młodzież, ale sposób pisania raczej na 12 – 13-latków. Zagłębiając się w powieść, nabrałam pewności: jest to tekst adresowany raczej do starszych dzieci bądź młodszej młodzieży. Nie ma tu nawet linijeczki w klimatach romantycznych, zaś przemoc ukazywana jest tylko w postaci własnych skutków, np. napadnięty książę leży związany, krwawiąc obficie z ran, ale autorka nie opisała, jak te rany zadawano. „Tae ekkejr!” może spodobać się także starszym czytelnikom, jeśli przymkną oko na pewne irytujące drobiazgi.

Po pierwsze, bohaterowie. Z ich charakterami wszystko co prawda w porządku, świetnie mieszczą się w wyznaczonych ramach. Problemem są same ramy. O ile dziecku bohater idealny niczym książę z bajki, z ujmującym charakterem i wszechstronnie utalentowany wyda się świetnym pretendentem do tytułu ulubieńca, starszego czytelnika może irytować. Kryształowy Lermett bywa nienaturalny w swojej nieskazitelności, tak jak i jego elfi towarzysz. I tak jak dobrzy bohaterowie są nieskazitelni niczym biel prześcieradła wypranego w Perwollu, tak ci źli są źli do szpiku kości. I znowu brak odcieni szarości będzie przeszkadzał raczej starszym czytelnikom.

Kolejnym drobiazgiem jest język. Styl gawędziarski i potoczysty z początku zachęca, ale mniej więcej od połowy kolejne egzaltowane słowotoki myślowe bohaterów zaczynają męczyć. Inna rzecz, że książęta wyrażają się tak samo, jak prosty lud – po samej wypowiedzi nie da się rozpoznać, czy mamy do czynienia ze szlachcicem, czy z Zenkiem z Dolnej Wólki. I znowu nie jest to coś, na co zwróciłoby uwagę dziecko.

Powieść ma jednak także plusy. Autorka zdaje się mieć nietuzinkowe podejście do elfów i ich kontaktów z ludźmi i niektóre kwestie przez nią poruszane potrafią zaskoczyć. Inne, zgodnie z zamierzeniem, rozśmieszają niemal do łez, głównie dlatego, że w błyskotliwy sposób odwracają konwencje znane w fantasy od dawna. Brak kreatywności to ostatnia rzecz, na jaką pani Ratkiewicz może narzekać.

Kolejnym plusem są dodatki. Na końcu mamy notkę lingwistyczną i glosariusz. Notka przypadła mi do gustu – wszystkie takie rzeczy, stylizowane na fragmenty dzieł naukowych danego uniwersum, zwiększają wiarygodność świata przedstawionego. Glosariusz zaś posłużył autorce do wyjaśnienia niuansów kulturowo-mitologicznych, które nie pojawiły się w książce. Rozwiązanie o tyle usprawiedliwione, że niecierpliwi młodzi czytelnicy mogliby nie mieć ochoty na przerywanie narracji mitologicznymi wywodami. A tak, kto chce, ten przeczyta. Osobiście radzę zacząć od glosariusza, to bardzo ubarwia lekturę.

Czy kupić „Tae ekkejr!”? Cóż… jeżeli masz mniej, niż 14 lat, jak najbardziej. A jeżeli masz więcej? Zawsze możesz kupić pod choinkę młodszemu rodzeństwu czy kuzynostwu – wtedy będzie i możliwość przeczytania, i satysfakcja, że pieniędzy nie wyrzuciło się w błoto.

 Recenzja dla portalu Insimilion.


Tytuł: Tae ekkejr!
Autor: Eleonora Ratkiewicz
Tytuł oryginalny: Таэ эккейр!
Tłumacz: Ewa Białołęcka
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2011
Stron: 358

czwartek, 5 stycznia 2012

Subiektywne prasowanie #1 - "Nowa Fantastyka" 01/2012


Na początek wtręt osobisty. Należę do tej grupy osób, dla których przez bardzo długi czas „Nowa Fantastyka” to było takie coś, co się reklamowało w niektórych książkach z biblioteki. Później dowiedziałam się, że to takie "czasopismo branżowe", w którym początkujący pisarze fantaści mogą próbować wyrobić sobie nazwisko. Jako że opowiadania wolę w solidnych, książkowych antologiach, niespecjalnie mnie interesowało czytanie tego. Ale chyba dla każdego przychodzi taki czas, kiedy chce dowiedzieć się czegoś więcej o ulubionym gatunku, zajrzeć za kulisy, posłuchać, co autorzy mówią poza swoimi powieściami. Krótko mówiąc, odczuwałam brak felietonów. „Nowa fantastyka” to świetny sposób, aby te braki uzupełnić, zwłaszcza, że numer styczniowy tematyką idealnie wpasowuje się w moje gusta.

Tematem numeru jest oczywiście fantastyka młodzieżowa – o tyle trafnie, że już od jakiegoś czasu łatwiej mi znaleźć ciekawą serię młodzieżową niż dla dorosłych. Mamy więc i rozbudowany felieton o tej specyficznej juwenalizacji. Felieton ciekawy, choć mało odkrywczy. Jego największym plusem jest to, że padają tytuły wielu interesujących serii, które ze smakiem skonsumuje zarówno nastolatek, jak i jego rodzic (ten drugi oczywiście o ile gustuje w podobnej tematyce). Za równie ciekawy uważam felieton dotyczący steampunku. Mi osobiście pomógł określić, czym to właściwie jest, bo można go (steampunk znaczy) odbierać dwojako: albo jako stylizację i źródło wymyślnych gadżetów, albo jako integralną część historii alternatywnej. Krótki felietonik Jakuba Ćwieka również bardzo przypadł mi do gustu (a dotyczył ważkiego zagadnienia „Jak zrobić postać kultową?”), ale słowem najlepiej określającym moje uczucia do niego byłoby „uroczy”. To oczywiście nie wszystkie felietony w numerze, ale te jakoś najbardziej przypadły mi do gustu. 

Poza tym, w styczniowej „Nowej Fantastyce” znajdziemy jeszcze porady dla początkujących pisarzy (na ile trafne i przydatne nie wiem, bo sama nigdy ambicji pisarskich nie miałam), liczne recenzje, konkursy, wywiad z Josephem Delaneyem (autorem młodzieżowej serii „Kroniki Wardstone”) i kilka innych atrakcji. Ale przede wszystkim opowiadania.

Jak już wspominałam, numer jest poświęcony fantastyce młodzieżowej, więc i 3 z 5 opowiadań można do nich zaliczyć. Pierwsze, czyli „Felix, Net i Nika oraz Wędrujące Samogłoski” Rafała Klosika z pewnością przypadnie do gustu fanom serii o trójce nastolatków. Sama ucieszyłam się na jego widok, gdyż uznałam to za świetną okazję do bezbolesnego zapoznania się z cyklem. Niestety, realia odmalowane przez autora (którego lubię, ale najwyraźniej tylko kiedy pisze dla dorosłych) zupełnie do mnie nie przemawiają. Chyba już za stara jestem, żeby zachwycać się wymyślnymi gadżetami, jakimi pan Kosik zalał swoich bohaterów. „Krypta Sądu Ostatecznego” Filipa Haka to już opowiadanie dla dorosłych, ale dla mnie osobiście nie do ugryzienia. Rozumiem potrzebę popełniania eksperymentów literackich, rozumiem nawet, że to się może komuś podobać, ale kompletnie ich jako czytelnik nie trawię. Z kolejnymi tekstami znowu powracamy na łono młodzieżówek, gdyż są to dwa opowiadania bohatera wywiadu, Josepha Delaneya. Oba są osadzone w realiach „Kronik Wardstone” i oba poszerzają wiedzę o postaciach występujących w powieściach. „Opowieść stracharza” jest małą, zamkniętą całością, zdradzającą nam sekrety młodości Johna Gregory’ego – najlepszego strycharza w Hrabstwie. Jest to fajna historyjka o, dramatycznych niekiedy, perypetiach nastolatka, która spodoba się zarówno młodym, jak i starszym i to niezależnie, czy czytali cykl, czy nie. Z „Wiedźmą zabójczynią” (dotyczącą Grimalkin, pewnej tajemniczej… no cóż, wiedźmy zabójczyni właśnie) nie jest już tak dobrze. Nie wywarła na mnie szczególnie dobrego wrażenia i myślę, że spodoba się głównie tym, którzy „Kroniki Wardstone” znają i lubią. Ostatnie opowiadanie, również zdecydowanie niemłodzieżowe (chociaż…), to „Eksterminacja” Roberta Reeda. Postapokaliptyczna wizja, przesycona przeczuciem, że coś tu się nie zgadza i pozostawiająca niepokój po lekturze to jest coś, co uwielbiam w krótkich formach (znaczy, postapokaliptyczność nie jest konieczna). Zdecydowanie najlepsze opowiadanie numeru
.
W obcowaniu z „prasą branżową” jestem nowicjuszką, ale miałam okazję się przekonać, że „Nową Fantastykę” warto przynajmniej czasem kupić, bo każdy znajdzie tam coś dla siebie. Do czego i Was zachęcam (jakby ktoś był hardcorem i chciał zaprenumerować, to dają książkę gratis;)).

wtorek, 3 stycznia 2012

Książę, wiedźma i książka do tego - "Magia krwi" Anthony Husso

Zanim przeczytałam "Magię krwi", byłam przekonana, że to fantastyka młodzieżowa. Główną przyczyną tego stanu rzeczy był tekst z okładki (konkretnie fragment o młodym królu pobierającym nauki w szkole dla magów – która, tak na marginesie, okazała się zwykłą uczelnią), ale chyba bardziej dziewczę na okładce, które oceniłam na 16-17 lat. Kiedy zaczęłam czytać, okazało się, że książka jest dla czytelników dorosłych, co autor dość wyraźnie daje do zrozumienia już na początku, za pomocą jednoznacznej sceny od lat osiemnastu. I jak tu człowiek ma być czegokolwiek pewny?

Caliph Howl studiuje w Desdae. Po studiach czeka go świetlana przyszłość głowy państwa, do którego to stanowiska w pakiecie ma groźbę wojny domowej. Nie każdemu odpowiada taka ścieżka rozwoju kariery, więc chyba nietrudno zrozumieć, że Caliph robi wszystko, aby móc choć trochę dłużej studiować. Nie bez znaczenia jest też romans, jaki zaistniał między nim, a niejaką Seną Lilool – piękną dziewczyną o dość złowieszczym pochodzeniu i niepokojących zainteresowaniach. Skończyła naukę dwa lata przed naszym księciem, więc ten rad by ją odwiedzić, zanim zasiądzie na tronie. Dziewczyna ma co do młodzieńca własne plany, nie wiodące bynajmniej do ślubnego kobierca. A w tle miga złowieszczo szkarłatną okładką pewna magiczna księga. 

Trzeba przyznać, że jak na debiutanta, Anthony Husso zadziwiająco dobrze radzi sobie z planowaniem akcji. Wiemy, że fabuła będzie się powoli rozkręcać? Dajmy na początek gorący romans, niech to czytelników zabawi. Żeby nie znudził ich główny bohater, napomknijmy czasem to i owo o jego… hm, dziwacznej przeszłości. I tak dalej. Po prostu nie można się nudzić.

Jedna ze stron magicznej księgi.
Przejdźmy może do wad, zostawiając zalety na koniec (bo jak wiadomo, człowiek najlepiej zapamiętuje koniec rozmowy). Największym według mnie problemem tej powieści jest czas. Od pierwszej chwili miałam problem z ustaleniem wieku bohaterów, co daje dość piorunujące efekty przy występujących już na początku scenach erotycznych. Caliph, wstępując na studia, jest naiwny niczym czternastolatek, ale w kilkadziesiąt stron później dowiadujemy się, że miał wtedy osiemnaście lat. Sena jest dwa lata wyżej od ukochanego, ale z jej własnego stwierdzenia (mniej więcej w połowie tekstu) wynika, że jest od niego co najmniej 4 lata młodsza. Na dodatek nie wiadomo, ile trwa doba i jaki jest rozkład godzin (pewnie jakiś wytrwały czytelnik, na podstawie okruchów informacji, dałby radę go obliczyć, ale ja się do takich nie zaliczam), ani jak wygląda chociaż w ogólnych zarysach kalendarz opisywanego świata. Podobnie rzecz ma się z przeróżnymi terminami z dziedziny magii, mechaniki, czy biologii. Ich ilość może początkowo przerażać, ale większość z nich w mig wyjaśni wujek Google. Jednakowoż mała nota wyjaśniająca na końcu książki byłyby bardzo mile widziane.

Ponarzekałam sobie, więc możemy przejść do zalet. Anthony Huso wykreował niezwykle barwny świat, osadzony w realiach epoki industrialnej. W zestawianiu z magią (którą wykorzystuje się mniej więcej tak, jak u nas elektryczność), mrocznymi stworzeniami i eksperymentami genetycznymi daje to przyjemnie wybuchową mieszankę. Jest to jeden z najbarwniejszych i najciekawiej obmyślanych światów, z jakim miałam przyjemność się ostatnio zetknąć. 

Kolejną zaletą jest magia. Wspominałam wcześniej, że zajmuje w tamtejszym świecie miejsce elektryczności, ale dotyczy to tylko tzw. oświeconej części świata. Magia wciąż jest potężną siłą, tyle że mało kto w nią wierzy, a co za tym idzie, chce i potrafi korzystać. Już same opisy rytuałów wiedźmiego Siostrzeństwa czy tego, co z własną krwią potrafi wyczyniać Sena, są fascynujące. Nie mniej ciekawy jest wątek pewnego złowieszczego tomiszcza – i nie chodzi bynajmniej o książkę kucharską teściowej (chociaż, jeśli założymy, że teściowa należy do Siostrzeństwa…). O ile  pomysł wykorzystania krwi jako magicznego paliwa nie jest szczególnie odkrywczy, to już idea, żeby to wszystko dało się opisać matematycznie – owszem. A takich drobin oryginalności jest tu mnóstwo.

"Caliph and Sena in library" by Moreni:)
Następnym plusem są bohaterowie. Autor starał się stworzyć postacie niejednoznaczne, pełne sprzeczności i dylematów moralnych, co mu się w większości udało. Caliph, mimo że motyw księcia jest ostatnio dość mocno eksploatowany, wydaje się oryginalny i ciekawy na tle swoich pobratymców z innych uniwersów. Nie musi mozolnie dojrzewać do swojej roli, nie jest też rządnym władzy badassem. Mimo wielkiego talentu, obcy mu makiawelizm i miewa dylematy moralne nawet wtedy, gdy w grę wchodzi racja stanu. Nie można go nie polubić. Sena zdaje się jego przeciwieństwem. Ogarnięta żądzą władzy i potęgi, dla której, jak się wydaje, jest zdolna poświęcić wszystko, okazuje się bardziej złożona, niż mogłoby sie na pierwszy rzut oka wydawać. I chociaż nie zasłużyła sobie na tyle mojej sympatii, co Caliph, jest jedną z lepiej napisanych postaci kobiecych, z jakimi się w ciągu ostatniego roku zetknęłam. A jakby tej dwójki było mało, mamy jeszcze tajemniczego szefa wywiadu, zmarłego wujka-szaleńca, ale za to geniusza nekromancji, mrocznych członków Koterii, makiaweliczne członkinie Siostrzeństwa i wiele innych postaci. Szkoda, że książka musi mieć jakąś graniczną objętość, bo nie wszystkim im autor mógł poświęcić odpowiednio dużo uwagi.

Czas na technikalia. O okładce wspominałam już wyżej, co do jakości tłumaczenia również nie mam zarzutów (no, może jeden: jest mi ktoś w stanie powiedzieć, jak wygląda kolor storczykowaty i skąd to się wzięło?). Korekta wygląda o niebo lepiej, niż poprzednio. Brak przekręcania słów, rażących błędów interpunkcyjnych czy literówek. Wszystko byłoby cudownie, gdyby nie fakt, że często (a od strony 548 to już niemal reguła) brakuje kresek dialogowych, co mocno irytuje.

Mimo pewnych niedociągnięć śmiem twierdzić, że to najlepsza książka z serii Nowej Fantastyki, jaką miałam okazję czytać. Niezwykły, dopracowany świat, ciekawi bohaterowie i wciągająca, wielopoziomowa historia to jest to, obok czego nie można przejść obojętnie. Niecierpliwie czekam na kontynuację – co i Wam, drodzy czytelnicy, zalecam. Oczywiście po uprzednim przeczytaniu „Magii krwi”.

 Książkę otrzymałam od wydawnictwa Prószyński i s-ka. Dziękuję! 


Tytuł: Magia krwi
Autor: Anthony Husso
Tytuł oryginalny: The Last Page
Tłumacz: Jarosław Skowroński
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2011
Stron: 653

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Podsumowanie 2011 roku i ankiety listopadowej przy okazji;)

Zacznę może od ankiety, bo krótsza, a później przejdę do meritum. Tym razem w ankiecie wzięło udział 21 osób a każda oddała jeden głos. Wszystkim oczywiście dziękuję.:) Na podium znalazły się:

1. "Pałac Północy" Carlos Ruiz Zafon - 38% (8 głosów.)
2.  "Biała jak mleko, czerwona jak krew" Alessandro D'Avenia - 19% (4 głosy)
3. "Ostatni kontynent" Terry Pratchett i "Królewska krew. Wieża elfów" Michael J. Sullivan - 14% (3 głosy)

Poza podium, wszystkie książki z takim samym wynikiem:

"Rozkosze nocy" Sherrilyn Kanyon 
"Zrób sobie raj" Mariusz Szczygieł
"Nowy dom" R. A. Salvatore

Muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiego przebicia po Zafonie... A tymczasem zachęcam do głosowania na książkę grudnia.:)

###

Podsumowanie roku 2011
W tym roku została potwierdzona teza, że mam słabą silną wolę. Moje postanowienia noworoczne przestały mieć rację bytu gdzieś w okolicach czerwca, a dotyczyły ograniczania listy książek do przeczytania. W tym roku nie robię żadnych postanowień, po co mi wyrzuty sumienia.;)

Co do samego blogowania, nie będę się rozliczać z podjętych współprac, bo to akurat niezbyt ważne. Najbardziej epokowym wydarzeniem było chyba zrobienie mojego własnego nagłówka (a wciąż zastanawiam się, jaki lepszy by tu wymyślić i czy wymyślanie nowego ma w ogóle jakiś sens). Dodałam też podstrony, na których można podziwiać moją radosną twórczość plastyczną zebraną w jednym miejscu (tu obrazki, a tu coś w rodzaju komiksów). Ale ale. Najważniejsi w tym całym przedsięwzięciu jesteście Wy, drodzy moi czytelnicy - to nowe znajomości i dyskusje w blogosferze najbardziej mnie cieszą. Bez was to wszystko nie miałoby sensu. Dziękuję, że czytacie.:)

Przejdźmy więc do stałych punktów programu. W roku 2011 przeczytałam 81 książek (czyli o 13 mniej, niż w roku ubiegłym), zaś na blogu pojawiło się 69 recenzji. Nie martwcie się jednak - pozostałe 12 też się pojawi, tyle, że z poślizgiem.:)

Spośród przeczytanych w tym roku książek 61 napisali panowie, a jedynie 20 panie. Będę musiała poprawić ten wynik na korzyść własnej płci, więc jeśli ktoś ma jakieś propozycje, to jestem otwarta.;) Podział etniczny wyglądał tak:

- z Polski 24
- z USA 23
- z Wielkiej Brytanii 10
- z Francji 8
- z Hiszpanii 3
- z Rosji 3
- z Włoch 3
- z Australii 2
- z Kanady 2
- z Niemiec 2
- z Meksyku 1
- z Sudanu 1

Muszę przyznać, że jestem zdziwiona różnorodnością, choć jest ona o jeden kraj mniej liczna, niż w zeszłym roku. Za to czołówka (a właściwie 4 pierwsze miejsca) należą do tych samych krajów.:)

Czas na hity roku 2011. Tym razem tytuł najlepszej książki roku postanowiłam przyznać w dwóch kategoriach:
- w kategorii beletrystyka niefantastyzna laur zwycięzcy przypada Yannowi Martelowi za "Życie Pi"

Oczywiście nie może się obejść bez kilku wyróżnień, bo najwyższy stopień na podium okazał się nieco zbyt ciasny dla wszystkich wytypowanych.;) A więc pragnę wyróżnić:
- "Tatami kontra krzesła" Rafała Tomańskiego - jako najlepszą książkę popularnonaukową.
- "Balsam długiego pożegnania" Marka S. Huberatha - bo zasługuje na wyróżnienie, a pan Wegner wygryzł go z pierwszego miejsca.
- "Zrób sobie raj" Mariusza Szczygła - jako najciekawszy zbiór reportaży.
- "Biała jak mleko, czerwona jak krew" Alessandro D'Avenia - bo to najlepsza książka dla młodzieży, jaką czytałam nie tylko w tym roku, ale chyba w życiu.

I to by było na tyle. Oby nowy rok był przynajmniej tak obfity w lektury, jak ten stary, czego i Wam, drodzy czytelnicy życzę.:)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...