niedziela, 23 kwietnia 2017

"Żądła rządzą" Dave Goulson

Trzeba przyznać, że pszczoły są ostatnio bardzo nośnym tematem w literaturze. W ciągu ostatniego roku jakoś wyjątkowo w nie obrodziło, głównie w beletrystyce i ogólnie wśród książek, które nie roszczą sobie prawa do bycia (popularno)naukowymi źródłami wiedzy (na przykład „Rój” sobie bardzo nie rości, ale ogólnie wpisuje się w nurt). Tymczasem najnowszy tom serii Eko również wpisuje się w nurt, poniekąd. „Poniekąd”, bo wpisuje się z popularnonaukowym zacięciem i bo nie o samych pszczołach miodnych traktuje, a o ich bliskich kuzynach, trzmielach (oba gatunki – tak, wiem, trzmiel to raczej rodzaj - należą przecież do tej samej rodziny). Przy okazji ma też okładkę, która mnie całkowicie urzekła (acz zmiana liternictwa względem reszty serii trochę w oczy kole).

Dave Goulson jest naukowcem (biologiem konkretnie, a jeszcze konkretniej: entomologiem), który całą swoja karierę poświęcił badaniu owadów. Szczególnym uczuciem obdarzył trzmiele: nie tylko poświęcił im większość swoich prac naukowych, ale też założył mini rezerwat dla tych stworzeń (o czym też napisał książkę, ale jeszcze nikt jej u nas nie wydał) oraz organizację charytatywną na rzecz ich ochrony. Napisał też o nich (oraz o swojej miłości do nich) książkę: trochę zbiór esejów z pewnym zacięciem literackim, bardziej pozycję popularnonaukową. I właśnie tę książkę w nasze ręce oddało wydawnictwo Marginesy.

„Żądła rządzą” to opowieść o trzmielach Wielkiej Brytanii (sporo z nich występuje też w Polsce). Autor zaczyna co prawda bardziej osobiście, od początków własnej miłości do natury i zainteresowania nią (i przyznam, że od niektórych akapitów opisujących popisy kilkuletniego Dave’a mnie, jako odpowiedzialnej właścicielce zwierząt domowych, włos się jeżył na głowie), by dopiero później przejść do bardziej ogólnych tematów. Choć trzeba przyznać, że wątek autobiograficzny jest kontynuowany. No bo jak tu przejść do bezosobowego omówienia wyników, skoro to, jak się je osobiście zdobywało (na przykład biegając po sąsiednich laboratoriach i łapiąc zbiegłe roje) dla czytelnika może być równie interesujące? Ta kontynuacja zresztą na dobre książce wychodzi, bo suche wyniki to przecież można sobie w czasopismach naukowych przeczytać, gdzie zresztą miłośnicy natury się po nie udają. Jeśli zaś są jednocześnie miłośnikami literatury, to chcą przeczytać o czymś więcej, chcą czegoś bardziej osobistego od autora. I właśnie to im (nam) Goulson zapewnia w swej książce.

Takie wykwity na moim instagramie.
A same trzmiele? Oczywiście nie zostały pominięte. Goulson potrafi świetnie swoje osobiste anegdotki przeplatać naukowymi faktami, a to wszystko podane bardzo przystępnie. Mamy więc omówienie cyklu życiowego trzmieli, historię ich ewolucji, mój ulubiony kawałek o próbach wyszukiwania gniazd za pomocą specjalnie szkolonych psów, sporo o zagrożonych gatunkach a także o wpływie gatunków introdukowanych do obcych środowisk na rodzimą faunę. Jest też sporo o tym, jak możemy nasz własny ogródek czy balkon uczynić bardziej przyjaznym dla lokalnej fauny. Wartością dodaną dla mnie był dość szczegółowy i przystępny opis tego, jak właściwie wygląda eksperyment naukowy – osobom nieobeznanym może to sporo powiedzieć o tym, jak właściwie robi się naukę.

Trzmiele to bardzo wdzięczne zwierzęta – jedne z moich ulubionych owadów. Bardzo dobrze, że pojawiła się pozycja, która w sposób przystępny (bo Goulson pisze bardzo przystępnie, z pewnymi pretensjami do literackości; pisze też w sposób, który ja osobiście w tego typu pozycjach uwielbiam: łącząc nagie, naukowe fakty z relacjami z wydarzeń, których był światkiem i osobistym spojrzeniem na sprawę) opowiada o tych popularnych (ciągle jeszcze), ale niedocenianych owadach. Warto popularyzować wiedzę o naturze, którą spotykamy po przekroczeniu własnego progu. 

 Książkę otrzymałam od wydawnictwa Marginesy.

Tytuł: Żądła rządzą
Autor: Dave Goulson
Tytuł oryginalny: A Sting in the Tale
Tłumacz: Anna Bańkowska
Wydawnictwo: Marginesy
Rok: 2017
Stron: 318

środa, 12 kwietnia 2017

"Drobna przysługa" Jim Butcher

To już tyle lat… jak dotąd nie próbowałam precyzyjnie określać upływu czasu w Dresdenwersum, ale w „Drobnej przysłudze” akurat można – mamy rok 2003 lub 2004. A to oznacza, że od początku cyklu, w wewnętrznej linii czasowej minęło już jakież dwanaście lat (około. Pewnie wśród zagorzałych fanów znaleźliby się tacy, którzy określili to dokładniej – albo po prostu zapytali autora – ale nie nurkowałam w fandomie ze względu na spoilery). To dziwne, bo rzadko zdarza mi się czytać cykle, w których upływ czasu jest tak namacalny (chyba powinnam jednak uzupełnić sobie cykl o Tiffany Obolałej. Wywołuje podobne wrażenie). Poczyniwszy ową dygresję, mogę wreszcie przejść do rzeczy.

Tym razem zaczyna się sielankowo – ot, Harry i dzieciaki Carpenterów bawią się na podwórku. Ale jak wiadomo, nic nie może przecież wiecznie trwać i cała grupa zostaje zaatakowana przez dziwne stwory. Zaraz potem z podejrzaną sprawą dzwoni policja, a kiedy tylko Harry próbuje zorientować się, jak może im pomóc, dopada go królowa fae. I chce odebrać swoja przysługę. Ten dzień już chyba nie może być gorszy…

Przyznam, że na etapie dziesiątego tomu pewne elementy charakterystyczne dla cyklu zaczynają być nużące. Paradoksalnie, są to momenty, które w założeniu mają dynamizować akcję. Mówię głównie o scenach, kiedy ktoś Dresdena goni i próbuje zabić albo mamy bezpośrednią potyczkę. „Drobna przysługa” jest takich scen pełna. Niby nie jest to żadna nowość, bo to, że Harry kilka razy w czasie powieści dostaje łomot to już taka nowa świecka tradycja. Zwykle są też mocno przewidywalne – no wiadomo przecież, że mając w perspektywie kolejnych trzynaście tomów autor swojego bohatera-narratora nie zabije ani poważnie nie uszkodzi. Pierwszy raz miałam wrażenie, że te rozbudowane sceny mają po prostu nabić książce objętości. Tom dziesiąty mógłby się spokojnie bez kilku z nich obejść.

Być może chodzi o fakt, że w poprzednich tomach z takich potyczek często wynikało coś interesującego: a to jakiś plot twist, a to wypływała nowa informacja odnośnie świata przedstawionego, a to pojawiał się nowy bohater (a ponieważ wiemy, że Butcher lubi bohaterów trzecioplanowych jednego tomu czynić kluczowymi postaciami któregoś kolejnego, na każdego nowego zwracamy uwagę). Teraz tego brakowało. I to nie jest tak, że wymagam od autora, żeby w połowie wielotomowego cyklu ciągle odkrywał kluczowe elementy świata przedstawionego. Ale ciągle wymagam, żeby mnie czasem zaskoczył.

Jak zwykle zapraszam na mojego instagrama.;)
„Drobnej przysłudze” brak może elementu zaskoczenia i powiewu świeżości, ale przynajmniej autor przypomniał nam sporą grupę znanych bohaterów. Bo kogo tu nie ma: Rycerze Miecza z rodziną i ich odwieczni wrogowie, Marcone z tym znanym czytelnikowi fragmentem swojego przestępczego imperium, Murphy, Thomas, fae w różnych odsłonach, Strażnicy… Z jednej strony fajnie: wiemy, że autor o swoich postaciach nie zapomina, a i czytelnicy chętnie znowu spotkają się z ulubieńcami. Z drugiej – trochę za dużo tych grzybków w barszczu. Za tłoczno na kartach powieści. Na osłodę mamy zdecydowane przebudowanie relacji między pewnymi postaciami, ale szczerze mówiąc, nie jestem usatysfakcjonowana. (Znaczy wiecie, gdyby postać A była moim żywym znajomym, to bardzo by mnie ucieszyła jej relacja z postacią B, niezależnie od tego, jak się ostatecznie rozwinie. Ale ponieważ mamy do czynienia z konstruktami literackimi, cała sytuacja jest mocno odczapista).

Nie jest tak, że „Drobna przysługa” niczego nie oferuje. Oferuje na przykład bardzo kreatywne wykorzystanie „Dwóch wież” Tolkiena (oraz ciekawa jestem, jak tłumacz wybrnie z faktu, że dwie różne magiczne umiejętności nazwał tak samo). Ogólnie poza faktem, że powieść cierpi na syndrom drugiego tomu, czyta się ją całkiem przyjemnie. Ale mam nadzieję, że kolejny tom będzie bardziej treściwy.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Drobna przysługa
Autor: Jim Butcher
Tytuł oryginalny: Small Favor
Tłumacz: Michał Jakuszewski
Cykl: Akta Dresdena
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2017
Stron: 598

sobota, 8 kwietnia 2017

Zmyślenia #36 Dlaczego nie ufam selfpubom

Właściwie ta notka chodziła za mną od dawna (nawet powstało kilka wstępnych szkiców), ale jak dotąd żaden mnie nie zadowalał. Bo wiecie, chciałam napisać zrównoważoną, w miarę obiektywną opinię o możliwie przekrojowej treści. Jednak ostatnio z każdego zakątka internetu atakują mnie linki do zbiórek na polakpotrafi.pl czy innym siepomaga, gdzie młodzi wannabe autorzy próbują zebrać kasę na wydanie swojego debiutu fantasy. I czuję się niejako zmuszona okolicznościami do wyjaśnienia, dlaczego nie przepadam za taką wydawniczą samodzielnością. Więc notka będzie bardzo spod znaku „IMO”, może nawet dość emocjonalna. Zrównoważoną, przekrojową notkę napiszę kiedy indziej. 

Jako ilustracja wpisu - randomowe, zabawne gify ze zwierzętami.
Zacznijmy może od zdefiniowania tego, co na potrzeby notki będę nazywać selfem. Otóż za self uznaję wszystko to, co autor wydał za własne (lub zebrane od darczyńców) pieniądze, z pominięciem mainstreamowych wydawnictw (tak, ci, którzy założyli wydawnictwa tylko po to, żeby ich własna powieść ujrzała światło dzienne też się liczą. Chyba że wydają też inne książki bez współfinansowania). Koniec, kropka. Zdaję sobie sprawę, że istnieje coś takiego, jak selfpublishing właściwy i wydawnictwa typu vanity, ale na potrzeby tego wpisu załóżmy, że kiedy piszę o selfie, chodzi mi o ogół zjawiska, chyba że zaznaczę inaczej.

Ograniczę się też do pozycji z fantastyki. Raz, że na tym znam się najlepiej i najwięcej takich propozycji dostaję. Dwa, jest to przykład gatunku, który ostatnio wydawcy przyjmują z otwartymi ramionami, więc teoretycznie autor prezentujący poziom czytelności nie powinien mieć problemów z wydaniem się (dlatego sam fakt, ze zdecydował się na self, już budzi we mnie podejrzliwość). (Ogólnie jestem zdania, że są pozycje, dla których self jest sensowną opcją: książki bardzo specjalistyczne, fanfiki – choć wtedy dochodzi problem praw autorskich, rzeczy wydawane przez ludzi z dorobkiem literackim lub z nazwiskiem rozpoznawalnym z jakichś innych przyczyn, powieści bardzo, bardzo niszowe. Ale miażdżąca większość selfowej fantastyki nie łapie się do tych kategorii).


Na blogu może tego nie widać, ale dość regularnie dostaję propozycję zrecenzowania czegoś, co autor wydał własnym sumptem. To nie jest tak, że odrzucam każdą tego typu propozycję – był czas, kiedy podchodziłam do nich bardzo entuzjastycznie. Ale szybko się skończył. Teraz w ogóle odpowiadam tylko na takie, które zawierają dołączony fragment do przeczytania, a i to zwykle odmownie. Bo najczęściej już po pierwszym akapicie widać, czy inkryminowany utwór w ogóle nadaje się do czytania.

Moim pierwszym i największym problem z selfem jest bowiem jego poziom. To, co do mnie trafiało mieściło się w granicach od beznadziejnej grafomanii do przeciętnej poprawności. I w sumie w porządku, tradycyjne wydawnictwa też wydają sporo książek, które są przeciętnymi czytadłami. Sama czasem po nie sięgam, niektóre nawet bardzo lubię. W czym więc problem?

Po pierwsze w proporcji. Może miałam ogromnego pecha, ale na podstawie własnych doświadczeń śmiem twierdzić, że proporcja grafomanii czystej wody i najniższego poziomu do rzeczy zdatnych do czytania jest w tradycyjnym obiegu wydawniczym dokładnie odwrotna niż wśród selferów. To z kolei oznacza, że trzeba przekopać się przez morze crapu, żeby znaleźć coś ledwie zdatnego do czytania, a dobra książka byłaby rzadsza od jednorożca. Szczerze mówiąc, nie mam na to ani czasu, ani ochoty. Nawet jeśli miałoby mnie ominąć moje życiowe odkrycie literackie. Wolę tradycyjne wydawnictwa – tam już ktoś wstępnie oddzielił ziarno od plew, żebym ja nie musiała.


Po drugie, dwa magiczne słowa: redakcja i korekta. Tych zaklęć zwykle selferzy nie znają. W tradycyjnych wydawnictwach też nie jest idealnie, zdarzają się wręcz tragicznie wydane książki, ale właśnie: zdarzają się. To, co w tradycyjnej formie wydawniczej jest wypadkiem przy pracy, w selfie jest normą. Szczególne antyzasługi mają tu wydawnictwa typu vanity, które najczęściej bezczelnie w tej kwestii oszukują wannabe pisarzy, licząc sobie za usługi, których nie wykonują (lub których wykonanie ograniczają do włączenia autokorekty w Wordzie). Potem taki niczego nieświadomy autor myśli, że ktoś mu powieść zredagował (może nawet cieszy się, że tworzy taką super literaturę, skoro było tak mało/nie było obiekcji), a to guzik prawda. Trochę lepiej sytuacja ma się u autorów, którzy o wszystko dbają sami – i tu jest jakaś nadzieja. (acz płonna, przynajmniej dopóki Amazon nie wejdzie do Polski. Ale to już temat na tę obiektywną, rzeczową notkę)

No i teraz moi drodzy, powiedzcie mi, dlaczego jako czytelniczka mam się zmagać z wątpliwej jakości samizdatem, skoro mogę poczytać sobie czytadło równie przeciętne, ale przynajmniej poprawnie zredagowane? Pomijając już fakt istnienia książek poprawnie zredagowanych dobrych i bardzo dobrych.

To są główne powody mojej nieufności. Wiem, że może trochę generalizuję – są przecież autorzy, którzy nawet swojej twórczości nikomu nie wysyłali, bo nie podoba im się fakt odstąpienia praw majątkowych do utworu (czy jakikolwiek inny). Może coś fajnego mi przez to umknie. Trudno, i tak mam co czytać. A przykłady z zachodu pokazują, że jeśli selfer odnosi sukces to zaraz jakieś wydawnictwo się nim interesuje. I wydaje tę jego książkę. Posiedzę, poczekam, może i u nas wyklarują się takie przypadki.

środa, 5 kwietnia 2017

Na co poluje Moreni: kwiecień 2017

Kwiecień w porównaniu z marcem jest znacznie mniej obfity w ciekawe premiery (to dobrze, może nadrobię zaległości). Ale i tak na tym i owym można oko zawiesić.:)

Tym razem nie wyróżniam książek, które chcę mieć. Co prawda którąś z pozycji UW zapewne będę chciała nabyć, ale szczerze mówiąc, nie wiem którą. Więc wszystko będzie w jednej grupie.

A, no i na ten miesiąc znowu przełożono premierę "Pieśni węży" Marii Dunkel, ale umówmy się - przekładano ją już tyle razy, że ponownie wspomnę o niej dopiero przy recenzji, dobrze?

"Ściana burz" Ken Liu
11 kwietnia

Czytałam poprzedni tom i mimo pewnego rozczarowania (wiecie, wymagania zawyżone), chciałabym poznać kontynuację. Może w drugiej powieści Liu się rozkręci, wszak "Królowie Dary" byli jego debiutem w tej formie.

Cesarz Ragin rządzi Archipelagiem Dary, starając się zapewnić królestwu rozwój i jednocześnie zadośćuczynić żądaniom ludu. Kiedy jednak do wybrzeży Dary dociera inwazja z odległych ziem, w imperium wybucha chaos karmiony przerażeniem. Tym razem cesarz Ragin nie może poprowadzić swoich ludzi przeciwko zagrożeniu. Musi radzić sobie ze zdradą w najbliższym otoczeniu oraz fałszywymi oskarżeniami. 

"Duchowe życie zwierząt" Peter Wohlleben
12 kwietnia

Jak widać, literatura "ekologiczna" staje się coraz bardziej popularna - oby tak dalej. Książka o drzewach tego autora najwyraźniej sprzedała się na tyle dobrze, że postanowiono wydać kolejną. I przyznam, że ta kolejna interesuje mnie znacznie bardziej, jako że ogólnie zwierzęta interesują mnie znacznie bardziej od roślin. A kto wie, może jak ta mi się spodoba, toi poprzednią nabędę?

Koguty okłamujące kury? Łanie pogrążone w żałobie? Zawstydzone konie? To przejawy fantazji ekologów czy naukowo udowodnione fakty z życia zwierząt? Czy bogate życie uczuciowe nie jest zastrzeżone jedynie dla ludzi?
Peter Wohlleben, leśnik i miłośnik przyrody, korzystając z najnowszych badań i własnych obserwacji, udowadnia, że zwierzęta i ludzie w sferze uczuć i doznań są do siebie podobni. Odkrywa przed nami niesamowite historie zwierząt, w których możemy zaobserwować ich mądrość, współczucie, troskę czy przyjaźń.
Podobnie jak w bestsellerowym "Sekretnym życiu drzew" Wohlleben przedstawia w fascynujący sposób świat przyrody, którego nie znamy. Kochasz zwierzęta? Dzięki tej książce przekonasz się, że są ci bliższe, niż ci się zdawało.

"Afronauci" Bartek Sabela
12 kwietnia

Tutaj nie mam właściwie żadnych oczekiwań, ale sam temat afrykańskiego (zambijskiego konkretnie) programu kosmicznego wydaje mi się na tyle egzotyczny, że warto sobie tę książkę zakonotoać.

„Spójrz na to drzewo. Ponieważ je widzę, mogę do niego dojść. Tak samo jest z Księżycem” – zwykł mawiać Edward Mukuka Nkoloso. Ponoć wieczorami można go było zobaczyć, jak stoi sam na wzgórzu Chingwele Hill, niczym średniowieczny astronom, który właśnie doszedł do krańców świata i nieśmiało wystawia głowę poza niebiańskie sklepienie. Ludzie mówią, że czasami unosił włócznię i celował ostrzem w srebrny glob. A potem brał zamach i z całych sił ciskał nią w Księżyc.
Pod koniec 1964 roku do Zambii zaczęli zjeżdżać amerykańscy dziennikarze. Jednak nie po to, by pisać o nowym afrykańskim państwie. Szukali pewnego człowieka, który rzucił wyzwanie światowym mocarstwom i uparcie twierdził, że to Zambijczyk, a nie Amerykanin czy Rosjanin będzie pierwszym człowiekiem na Księżycu. Oto historia zambijskiej Narodowej Akademii Nauki, Badań Kosmicznych i Filozofii oraz szaleńczego marzenia o wolności i podboju Kosmosu.

"Rzecz o ptakach" Noach Strycker
12 kwietnia

Kolejna książka "ekologiczna". I to chyba właściwie powinno wystarczyć za rekomendację.;)

Ptaki od zawsze fascynują człowieka. Postrzegamy je przez pryzmat własnych uwarunkowań: umiejętności, ograniczeń i światopoglądu. W tej książce zostały wyeksponowane ich szczególne zdolności lub zachowania i to w taki sposób, że trudno nie nabrać przekonania, iż nawet najpospolitsze z nich: sroka, kura domowa, gołąb pocztowy czy szpak odznaczają się czymś, co jest w stanie zadziwić człowieka. Tańczą w rytm muzyki, rozpoznają własne odbicie w lustrze, rozróżniają ludzkie twarze, „opłakują” zmarłych pobratymców i tworzą istne dzieła sztuki.
Czy stwierdzenie, że ptaki wykazują zachowania analogiczne do ludzkich emocji, byłoby zbyt daleko idące? „Inteligencja, altruizm, samoświadomość, miłość... Jak pisze autor: Badając ptaki, ostatecznie dowiadujemy się czegoś o nas samych.  
Noah Strycker jest przyrodnikiem, podróżnikiem i współredaktorem poczytnego w Stanach Zjednoczonych magazynu „Birding”. Ma umiejętność pisania o świecie ludzi i ptaków bez upraszczania któregokolwiek z nich... Zna się zarówno na posługiwaniu słowem, jak i na ptakach.

"Miasto Schodów" Robert Jackson Bennet
26 kwietnia

Przyznam, że trochę oszukuję, bo akurat tę książkę już miałam okazję przedpremierowo czytać (nocia się pisze), ale (poza pewnym mankamentem) warto. To jest fantasy inna na tylu poziomach światotwórstwa... ale co ja wam będę, przeczytacie w noci. :P

Klimatyczna, pełna intryg powieść – o martwych bogach, ukrytej historii i tajemniczym mieście o wielu obliczach – autorstwa jednego z najbardziej uznanych młodych pisarzy science fiction.
Miasto Bułykow dysponowało niegdyś siłami bogów, by podbijać świat, zniewalać i brutalnie rozprawiać się z milionami ludzi – aż jego boscy opiekunowie zostali zabici. Bułykow to obecnie po prostu kolejna kolonialna placówka nowej geopolitycznej potęgi, niemniej jego surrealistyczny krajobraz trwa jako niepokojące świadectwo swojej dawnej świetności.
W owo zrujnowane miejsce przybywa Shara Thivani. Oficjalnie, ta skromna, młoda kobieta jest kolejnym młodszym dyplomatą, wysłanym przez ciemiężców Bułykowa. Nieoficjalnie, to jeden z najznakomitszych szpiegów swego kraju, wysłany w celu złapania mordercy. Lecz gdy Shara podąża jego tropem, zaczyna podejrzewać, że istoty, które rządziły tym strasznym miejscem, mogą nie być tak martwe, jakby się mogło wydawać – oraz że okrutne rządy Bułykowa niekoniecznie dobiegły już końca. 

"Tlen" Geoff Ryman
26 kwietnia

Najładniejsza okładka w tej partii UW. Już przez wzgląd na to mocny kandydat do zakupu.;)

Jest rok 2020. Na całym świecie, a więc i w Karzistanie, małym kraiku leżącym gdzieś w środkowej Azji, przeprowadzony zostaje test „Tlenu”: globalnej sieci obywającej się bez komputerów i interfejsów. Wykorzystującej bezpośrednio specjalnie sformatowane fragmenty mózgu.
Test kończy się źle, są ofiary śmiertelne. A w małej, zagubionej w karzistańskich górach wiosce spaja on w jedno dwie osobowości: głównej bohaterki, kobiety w średnim wieku, Mae Chung, i zmarłej w jego trakcie ślepej staruszki pamiętającej bardzo dawne czasy. „Tlen” ma powrócić za rok, po poprawkach, obie kobiety istnieją w nim jednak już teraz. Jako jedna osobowość. Istnieją jednocześnie w „Tlenie”, gdzie ludzie nie mają ciał, i w ciele Mae.
Mae Chung, choć analfabetka, jest inteligentna, sprytna i mądra. Stara się przygotować konserwatywną wiejską społeczność na nieuniknione zmiany. Rozwija biznes w dotychczasowej, klasycznej sieci, bogaci się, uczy nowego świata siebie i innych, choć los nie szczędzi jej osobistych dramatów. Drugie „ja” Mae, obrócone w przeszłość, sprzeciwia się wszelkim zmianom. Do końca nie wiemy, które zwycięży. Do końca nie wiemy nawet, czym jest zwycięstwo: zwieńczeniem tradycji czy jej zagładą?
Mae Chung to chyba najpełniej KOBIECA bohaterka współczesnej fantastyki naukowej. A „Tlen” jest zaskakującą i piękną opowieścią o tym, jak przeżyć między młotem nowego, które nie chce nadejść, i kowadłem starego, które nie chce odejść.

"Luna: wilcza pełnia" Ian McDonald
26 kwietnia

Mimo że nie znam jeszcze poprzedniej części, coś co wychodzi w UW warte jest wspomnienia.

Zabito Smoka.
Corta Hélio, jedna z pięciu rządzących Księżycem rodzinnych korporacji, została zniszczona. Rodzina się rozproszyła, wrogowie podzielili majątek między sobą. Minęło osiemnaście miesięcy.
Ocalałe dzieci Cortów, Lucasinho i Luna, uzyskały ochronę potężnego rodu Asamoah, a Robson, który nie doszedł do siebie po gwałtownej śmierci rodziców, jest teraz podopiecznym – a w istocie zakładnikiem – rodu Mackenziech. Natomiast mianowany następca tronu, Lucas Corta, zniknął z powierzchni Księżyca.
Jedynie lady Sun, głowa rodu Sunów i korporacji Taiyang, podejrzewa, że Lucas jednak żyje i wciąż jest liczącym się graczem. Przecież zawsze był królem intrygi – i nie zawahałby się zaryzykować nawet życia, by zbudować nowe Corta Hélio, jeszcze potężniejsze niż przedtem. Potrzebuje jednak sojuszników – aby ich zyskać, porywa się na podróż na Ziemię, wyprawę niewykonalną dla urodzonego na Księżycu człowieka.
W niestabilnym księżycowym klimacie zwieńczeniem intryg, zmieniających się sojuszy i politycznych machinacji wielkich rodów staje się otwarta, krwawa wojna.
Luna: Wilcza pełnia jest kontynuacją sagi o pięciu księżycowych Smokach. 

"Człowiek z sąsiedztwa" Christopher Priest
26 kwietnia

Zabawa alternatywnymi historiami zdaje się być ciekawa. Więc czemu nie.

Tibor Tarent, fotograf-freelancer, wraca do Anglii z Anatolii, gdzie jego żonę zabiły rebelianckie bojówki. Islamska Republika Wielkiej Brytanii dochodzi jeszcze do siebie po dziwnym i przerażającym ataku terrorystycznym, podczas którego w jednej chwili zanihilował wielki, trójkątny obszar zachodniego Londynu, wraz z setkami tysięcy istnień ludzkich. Władze uważają, że ten atak i śmierć żony Tarenta są w jakiś sposób powiązane.
Sto lat wcześniej, podczas I wojny światowej, estradowy iluzjonsta rusza na Front Zachodni z tajną misją uczynienia brytyjskich samolotów rozpoznawczych niewidzialnymi dla wroga. Podczas podróży do okopów poznaje wizjonera, sądzącego, że to będzie wojna, która zakończy wszelkie wojny.
W roku 1943 polska pilotka opowiada mechanikowi z RAF-u o swojej ucieczce przed hitlerowcami i desperackim pragnieniu powrotu do domu.
W czasach współczesnych, angielski fizyk teoretyk w ogrodzie swojego domu po raz pierwszy wywołuje zjawisko sąsiedztwa.
Człowiek z sąsiedztwa - to powieść, w której pozory mylą, a wszystko skrywa drugie dno, w której fikcja przecina się z historią, a każda wersja rzeczywistości jest podejrzana, w której prawda i fałsz mieszkają ze sobą w sąsiedztwie.

"Stulecie przemocy" Lavie Tidhar
26 kwietnia

Po prostu zaciekawił mnie opis. Ale ponieważ nie czytałam poprzedniej ksiązki autora, pozostaję nieufna.

Nie chcieli zostać bohaterami.
Bronili Imperium Brytyjskiego przez siedemdziesiąt lat. Oblivion i Fogg, nierozłączni przyjaciele powiązani wspólnym przeznaczeniem. Aż do pewnej nocy w Berlinie, kiedy rozdzieliła ich wojna i tajemnica.
Jednakże przeszłość potrafi dogonić każdego.
Wezwani ponownie do Biura Spraw Przestarzałych – instytucji, dla której żadna sprawa nie staje się przestarzała – Fogg i Oblivion muszą stawić czoło pamięci o straszliwej wojnie, nieupamiętnionych aktach heroizmu oraz życiu w dusznych korytarzach i zamkniętych pokojach, gdzie odbywają się potajemne spotkania. Muszą się z tym wszystkim zmierzyć, by znaleźć odpowiedź na pytanie ostateczne:
Co czyni bohatera?

sobota, 1 kwietnia 2017

Stosik #90

Marzec okazał się miesiącem bardzo bogatym w ksiązki (po części dlatego, że dotarły papierowe wersje zeszłomiesięcznych ebooków). Dlatego też stos jest zaiste imponujący. Ponieważ stos jest wysoki a wąski, tym razem opis będzie z boku, a nie pod nim. ;)

Na samej górze jedyny ebook w tym miesiącu - "Rok potopu" Artwood od Prószyńskiego i s-ki. Zanim się za niego zabiorę, muszę jeszcze przeczytać poprzedni tom.
Potem dwa Pratchetty. "W północ się odzieję" jeszcze przede mną, ale "Zadzieiającego Maurycego i jego edukowane gryzonie" już czytałam i nawet napisałam o tym na blogu

Dalej spory pakiet książek recenzenckich. Na samej górze "Tajemnica dziesiątej wsi" - niespodziewany prezent od Prószyńskiego i s-ki. Książka raczej mocno odległa od mojego kręgu zainteresowań, ale może kiedyś ja przeczytam.

Niżej "Drobna przysługa" od Maga. Zdążyłam zatęsknić za Dresdenem, zwłaszcza, że premiera była przekładana już dwa miesiące. Niedługo się za nią zabiorę...

...bo najpierw chcę skończyć "Żądła rządzą", do recenzji od Marginesów. Jestem w trakcie i na chwilę obecna to chyba książka z serii Eco, która najbardziej mi się podoba.

"Historia naturalna smoków" to była najbardziej wyczekiwana przeze mnie premiera tego roku (przynajmniej wziąwszy pod uwagę, że o premierze "Ligi smoków" Novik nic jeszcze nie wiadomo). Tak więc nic dziwnego, że już ją przeczytałam i zrecenzowałam.;) Teraz czekam z niecierpliwością na kolejne tomy. Od wydawnictwa Zysk i s-ka.

Dalej mamy spory pakiet papierowych wersji zeszłomiesięcznych ebooków (plus jeden gratis) od Genius Creations. "Wojny przestrzeni" to chyba największa książką, jaką GC kiedykolwiek wydało. Wahałam się, czy w ogóle w to brnąć (bo "Pokój światów" jednak mnie rozczarował), ale postanowiłam dać kolejną szansę. W sumie o dwóch kolejnych już pisałam w poprzednim stosiku. Za to "Trupojad i dziewczyna" są wartością dodaną. Nie wiem, czy mi się spodoba, ale zamierzam dać jej szansę.

Trzy ostatnie książki przywiozłam sobie od Serenity, którą ostatnio odwiedzałam.:) "Harry Potter i przeklęte dziecko" mam zamiar przeczytać z kronikarskiego obowiązku, bo że mi się spodoba, to nie liczę. "Poison City", jako afrykańskie urban fantasy bardzo mnie interesuje, bo lubię urban fantasy (na pocieszenie po Dresdenie będzie jak znalazł) i jak dotąd fantastyka z RPA mnie nie zawiodła (choć dyskusyjnym pozostaje fakt, czy Szkot od lat żyjący i piszący w RPA pisze jak autor z RPA czy raczej jak ten ze Szkocji). A na dole mój nareszcie odebrany prezent urodzinowy, czyli "Księga smoków polskich". ^^

Aż nie wiadomo, za co się brać.;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...