Są takie serie fantastyczne, które gromadzą wokół siebie prężne grupy fanów. Niestety, grupy te nie zawsze są na tyle liczne, żeby zapewnić odpowiedni poziom sprzedaży. Koniec końców wydawnictwo przerywa wydawanie na którymś tam tomie, pozostawiając grupkę stosunkowo nielicznych, ale bardzo zaangażowanych entuzjastów na lodzie, co kończy się głośnym wyrażaniem niezadowolenia przez tych ostatnich. Do takich serii należy „Saga księżycowa”, która mimo bardzo ciepłego przyjęcia w internecie dotrwała u nas tylko do drugiego tomu. Teraz Papierowy Księżyc tchnął nadzieję w serduszka fanów (i skupił na sobie uwagę tych, którzy nie czytali, tylko nasłuchali się wcześniej samych superlatyw i chcieliby je zweryfikować), gdyż zapowiedział wznowienie całego cyklu. W tym tygodniu wyszedł pierwszy tom, czyli „Cinder”. I muszę powiedzieć, że mam mieszane uczucia.
Mamy tu do czynienia z ciekawym relellingiem baśni o Kopciuszku, osadzonym w dalekiej przyszłości. Oto Cinder, nastoletnia dziewczyna, która jest wziętym mechanikiem w Nowym Pekinie. Specjalizuje się w naprawach androidów i osobistego sprzętu elektronicznego. Niestety, jest też cyborgiem, a to oznacza nie tylko bycie outsiderem, ale także fakt, że jest kompletnie zależna od swojej opiekunki prawnej. Która, tak na marginesie, nie znosi dziewczyny, ale bardzo lubi pieniądze zarabiane przez Cinder. Tak więc Cinder siedzi na swoim stoisku i marzy o ucieczce z miasta, kiedy przychodzi do niej książę (do którego wzdychają wszystkie dziewczęta w cesarstwie), oczywiście incognito, aby zlecić naprawę prywatnego androida. A to dopiero początek serii niefortunnych zdarzeń, w których udział maja epidemia nieuleczalnej choroby i wizyta złowrogiej królowej Księżyca.
Nie da się ukryć, że pomysł na retelling Meyer miała oryginalny i poniekąd udany. Przeniesienie koncepcji znanych z baśni (dręczona przez macochę pasierbica, niska pozycja głównej bohaterki, wreszcie książę i bal) wypadło całkiem zgrabnie, zwłaszcza w połączeniu z zaskakującym zakończeniem, które zupełnie zmienia przekaz finału. Jednak wadą retellingu jako formy (przynajmniej w takim wydaniu, jakie postanowiła nam zaserwować autorka) jest pewna przewidywalność. Mroczny plan królowej Księżyca był dla mnie tak oczywisty od samego początku, że zamiast zaskoczenia jego ujawnieniem było mnie stać tylko na okrzyk „No nareszcie!”, wyrażający radość, że ktoś wreszcie tę oczywistość dostrzegł. Podobnie było zresztą z rozwiązaniem kwestii zaginionej księżycowej księżniczki. Znane motywy to jednak tylko połowa powieści. Z elementami autorskimi, czyli drugą połową, mam kilka problemów, które gryzły mnie od początku lektury.
Największym jest dla mnie pozycja cyborgów w świecie przedstawionym. Cinder jest pariaską , na której widok co mniej uprzejmi obywatele spluwają z obrzydzeniem a ci bardziej uprzejmi patrzą z politowaniem i współczuciem. I to jest ok na poziomie światotwórczym, bo uprzedzenia społeczne nie potrzebują żadnego logicznego wyjaśnienia. Natomiast system prawny już jednak jakieś powinien mieć (choćby i pretekstowe). Widzicie, według ichniejszego prawa fakt, że jesteś cyborgiem sprawia, że automatycznie stajesz się czyimś niewolnikiem, bez możliwości samostanowienia i posiadania majątku, bo tak i co nam pan zrobisz. Zgrzyta mi bardzo brak jakiegokolwiek uzasadnienia takich restrykcji. Co zabawniejsze, cyborgizacja zdaje się być powszechnie stosowaną procedurą medyczną w przypadku utraty kończyny, niezakazaną we Wspólnocie. Co sprawia, że właściwie każdy może mieć pecha i stać się niewolnikiem, ale o dziwo nikt nie protestuje. Zazwyczaj, jeśli autor wprowadza do swojej opowieści prawo szykanujące jakąś grupę społeczną, stara się je uzasadnić w kontekście budowanego świata, tymczasem Meyer kompletnie nie zawracała sobie tym głowy. Co więcej, każe nam lubić osobę, która w jakiś sposób za takim systemem stoi – ani książę Kai (o którym się mówi, że będzie dobrym władcą i na poziomie osobistym całkiem sympatyczny chłopak z niego), ani jego ojciec (uznawany za dobrego i postępowego władcę), nie widzieli nic niestosownego w fakcie, że system prawny w ich jakże postępowym i miłującym pokój kraju de facto sankcjonuje niewolnictwo. Wręcz przeciwnie – wydali zezwolenie na prowadzenie eksperymentów medycznych na tych nieludziach z metalowymi kończynami.
I tak, wiem, że baśniowość wymaga pewnej umowności. Ale tu mamy do czynienia z tym rodzajem retellingu, który rezygnuje z umowności na rzecz realizmu, żeby jeszcze bardziej skontrastować materiał źródłowy z materiałem wyjściowym. Więc w ten sposób autorki tłumaczyć nie można.
Taka sytuacja sprawia, że ciężko mi patrzeć na rozkwitające zakochanie bohaterki w księciu z jakąkolwiek sympatią. Cóż, Cinder jest nastolatką zauroczoną sympatycznym celebrytą (bo książę i taki ma status, z fanklubami itd.), więc nie winię jej, że zakochała się de facto w osobie w dużej części odpowiedzialnej za jej beznadziejną sytuację (i która mogłaby ją zmienić, ale nawet o tym nie myśli. Choć niejako usprawiedliwiająco działa fakt, że ma teraz bardziej palące problemy na głowie), natomiast na mnie jako czytelniczkę ten chwyt nie działa. Zakończenie książki daje jednak nadzieję na pewne interesujące rozwiązania i zmiany, więc może dalej coś się wyjaśni.
Bohaterowie są, cóż, poprawni. Cinder jest właściwie typową bohaterką powieści młodzieżowej: nie tak zwyczajna, jak się może wydawać na pierwszy rzut oka, silna, zdecydowana i odważna, a także dość bystra. Jej macocha i jedna z przybranych sióstr to idealne przełożenie baśniowego pierwowzoru, zaś książę Kai to (pomijając obiekcje, które wyłuszczyłam w poprzednich akapitach) marzenie nastolatki: książę w końcu, ładny, miły, powabny, mądry i tak dalej. Właściwie tylko królowa Levana ze swoim orszakiem upiornych księżycowych jest w jakiś sposób zaskakująca. Niby gra w tej opowieści rolę demonicznej złej królowej i rzeczywiście taka jest (a z pewnością nie brak jej chorych ambicji i praktyki w dążeniu do celu po trupach), ale mam wrażenie, że pod tą skorupą kryje się coś więcej.
Językowo „Cinder” jest raczej przeciętna – typowa przedstawicielka przejrzystego stylu, który jest całkiem zgrabny, ale kompletnie niczym się nie wyróżnia. Czyta się to przyjemnie, autorka nie ma problemu z wyrażaniem myśli (czasem się gubi. Na przykład w jednym miejscu pisze, że przyczyny choroby są nieznane, gdy później się okazuje, że drobnoustrój chorobotwórczy nie tylko został określony, ale i z powodzeniem daje się go sztucznie hodować. Choć może to wina mojego przedpremierowego egzemplarza i później zostało to poprawione), ale styl nie ma żadnych charakterystycznych cech.
Przyznam szczerze, że nie rozumiem fenomenu tej książki. Owszem, niezła, ale nie lepsza niż wiele innych młodzieżówek. Autorka miała kilka fajnych pomysłów, ale te najfajniejsze pojawiły się pod koniec i będą mogły się rozwinąć dopiero w drugim tomie. Co jest właściwie jedynym powodem, dla którego chcę po te kolejne tomy sięgnąć. Choć tym razem już bez rozbudowanych oczekiwań.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Papierowy Księżyc.
Tytuł: Cinder
Autor: Marissa Meyer
Tytuł oryginalny: Cinder
Tłumacz: Magdalena Grajcar
Cykl: Saga Księżycowa
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Rok: 2017
Stron: 415
Autor: Marissa Meyer
Tytuł oryginalny: Cinder
Tłumacz: Magdalena Grajcar
Cykl: Saga Księżycowa
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Rok: 2017
Stron: 415