sobota, 28 marca 2015

Nieregularny Karnawał Blogowy #8

Wiem, że karnawał niedawno był, ale to że jest nieregularny oznacza również, że może się trafić dwa razy w miesiącu.;) Nie moja wina, że napisaliście tyle fajnych notek.


Zwierz o tym, że granica między opinią a recenzją wale nie jest tak solidna, jakby niektórzy chcieli.

Do tego samego tekstu co Zwierz odnosi się też Janek z Tramwaju nr 4. Tylko że on dla odmiany zastanawia się, czym też może być tajemniczy "rozwój" w odniesieniu do blogów książkowych. 

I jeszcze jeden tekst o tym samym źródle inspiracji. Tylko Szyszka podeszła do tematu z zupełnie innej strony.

Kobieta Ślimak jako blogerka książkowa.;)

Znowu  o blogosferze, ale tym razem ogólnopopkulturalnej. Uwsteczniamy się, moi państwo.

Wpis Serenity z okazji Dnia Czytania Tolkiena. Trochę nostalgiczny na końcu.:)

Nie wiem na ile intencjonalnie z okazji Dnia Czytania Tolkiena, ale notka mojej najulubieńszej blogerki o... łacińskim przekładzie "Hobbita".

W Pełnym zlewie rozmowa z Agnes na temat notesów, piór i używania obu.^^

Misiael znów prezentuje notkę w moim absolutnie ulubionym cyklu (sorry, Power Rangers). O pewnej królicy tym razem.

Zastanawiacie się, do kogo trafiają książki wysyłane do wydawnictw przez debiutantów? Oto wywiad z jedną z takich osób (nie z bloga, ale zawsze to ciekawy tekst).

środa, 25 marca 2015

"Błędny krąg" Mike Carey

Przeczytałam pierwszy tom przygód Feliksa Castora i podobał mi się cokolwiek średnio. Postanowiłam jednak kontynuować tę znajomość, także za sprawą głosów, że dalej będzie lepiej. Od razu powiem, że głosy miały rację, ale chyba jednak z panem Castorem się nie polubimy.

W tym odcinku do drzwi biura naszego egzorcysty puka młode małżeństwo z nietypową sprawą. Otóż ktoś ukradł im ducha ich ukochanej córeczki. Chcą, żeby Castor go odnalazł i sprowadził do domu. Początkowo ucieszony perspektywą uszczęśliwienia bliźnich (pod koniec ostatniego tomu nieco zmieniły mu się poglądy i zwykłe odsyłanie duchów na drugą stronę nie wydaje mu się już tak jednoznaczne moralnie jak kiedyś) egzorcysta szybko przekonuje się, że sprawa nie jest tym, na co wygląda.

W drugiej powieści Careya widać, że autor nabrał trochę wprawy i już zdecydowanie bardziej zdaje sobie sprawę z tego, czym się różni literatura od scenariusza filmowego. Londyn staje się bardziej pełny, a podróż po nim nie przypomina już oglądania wyblakłych, zamglonych widoczków. Teraz są opisy, całkiem plastyczne nawet i zawierające pewną nutkę indywidualizmu dla każdego opisywanego miejsca, dzięki czemu dzielnice, ulice i budynki nie wydają się już tą samą dzielnicą, ulicą i budynkiem, tanio ucharakteryzowanym na potrzeby niskobudżetowej produkcji.

Carey dopracował też świat przedstawiony. Co prawda mam wrażenie graniczące z pewnością, że niektórych rzeczy nie zaplanował, tylko wrzucił na szybko, bo wydały mu się fajne, ale większość to jednak rozwijanie pomysłów, których zalążki widzieliśmy poprzednio. Poznajemy Rosie, najstarszego ducha w Wielkiej Brytanii (a najprawdopodobniej i na świecie), widzimy też jak wygląda wiodący oddział, powiedzmy, leczenia schorzeń metafizycznych. Mamy też okazję wyjaśnić kilka tajemnic z przeszłości Felixa, co pewnie miałoby dla mnie większe znaczenie, gdyby Felix potrafił mnie jakkolwiek swoją przeszłością zainteresować. Niestety, poprzednio nie potrafił, a teraz nic się w tej kwestii nie zmieniło.

To chyba nienajlepiej świadczy o powieści, jeżeli postacie poboczne interesują nas bardziej, niż główny bohater, a „Błędny krąg” to właśnie taki przypadek (i obawiam się, że tak pozostanie do końca cyklu). Niemniej, bardzo fajnie rozwija się Juliet, sukub, który postanowił zmienić branżę. Zresztą, nieumarci wychodzą autorowi znacznie lepiej niż żywi, bo paranoiczny Nicky czy wilkołaki z ich nietypowym chlebodawcą są znacznie ciekawsi, iż ich żywi koledzy. Mają wyraźnie zarysowane charaktery, dynamiczniej się zmieniają (albo niezmienne cechy charakteru dają o sobie znać w coraz bardziej spektakularny sposób) i potrafią czytelnika zaskoczyć. A przecież powinni być raczej dodatkiem do głównej postaci.

Tak mi się wydaje, że chyba się z Castorem nie dogadamy. Widzicie, potrafię strawić kryminały tylko wtedy, gdy zlecenie na odnalezienie mordercy kończy się wylądowaniem w samym środku wojny elfich dworów – czyli kiedy są tak mało kryminalne, jak tylko się da. W cyklu Careya chyba zbyt dużo jest klasycznego kryminału, żeby mi się go czytało bez zgrzytów. Ale i tak go dokończę. Kiedyś. Na razie robię sobie przerwę. Nie będę tęsknić, Felixie.

Tytuł: Błędny krąg
Autor: Mike Carey
Tytuł oryginalny: Vicious Circle
Tłumacz: Paulina Braiter
Cykl: Felix Castor
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2009
Stron: 400

poniedziałek, 23 marca 2015

Subiektywne prasowanie #33 - Nowa Fantastyka 03/2015

Okładka marcowego numeru „Nowej Fantastyki” wprawiła mnie w pewną konsternację, nie z winy redakcji bynajmniej. Po prostu nigdy bym się nie spodziewała, że Xena na stare lata postanowi zostać Wonder Woman.

Jerzy Rzymowski zaczyna od rozważań nad globalną zagładą, pozostawiając jakiś taki niepokój. Mateusz Wielgosz też z niezbyt radosnymi nowinami – okazuje się bowiem, że w społeczeństwie wiedza o nauce maleje zamiast rosnąć. Wielgosz trochę próbuje wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje, a trochę duma, jak temu zaradzić.

Marcowy numer tematycznie przynajmniej częściowo nawiązuje do dnia kobiet, toteż nie zdziwi nikogo artykuł o filmowych (nie tylko, ale głównie) robodziewczynach. Artykuł ostatecznie trochę smutny, bo tych mechanicznych dziewczyn było zaskakująco mało, a jeśli już, to zazwyczaj w formie jakiejś nagrody dla głównego bohatera. Za to już artykuł o superdziewczynach, czyli bohaterkach, które kopały tyłki villainom wszelakim zanim narodziła się Wonder Woman ma wymowę znacznie bardziej optymistyczną. Całkiem sporo ich było i zaskakująco międzynarodowych.

Dalej mamy tekst o tematyce chyba ekstremalnie niszowej. Otóż Andrzej Kaczmarczyk postanowił napisać o kultowym teleturnieju młodzieżowym z lat osiemdziesiątych. Tyle, że kultowym w Anglii, u nas praktycznie nieznanym. Przyznam, że „Knightmare”, bo o nim mowa, miał bardzo ciekawą formułę. Potem, pozostając w klimatach filmowo-telewizyjnych, możemy przeczytać wywiad z Terri Tatchell, scenarzystką m.in. „Chappiego”.

Po przerwie wraca też cykl podróży z fantastyką dookoła świata. Tym razem odwiedzamy Filipiny, na których Fantastyka jest stosunkowo nowym gatunkiem kultury. Mamy też znowu możliwość zajrzeć do lamusa, a tam… przeszczepy. Agnieszka Haska i Jerzy Stachowicz pochylają się nad wczesnopopkulturowym wykorzystaniem motywu transplantacji, najczęściej w horrorze. A książka miesiąca są oczywiście „Niebezpieczne kobiety”.

Przejdźmy do felietonów. Maciej Parowski kończy swoją opowieść o historii czasopisma i chyba nie będę za nią tęsknić (czy pisałam już, że nie podzielam nostalgii?). Rafał Kosik zastanawia się nad możliwościami wykorzystania sterowanego odgórnie trollingu i dochodzi do wniosków ani nowych, ani zaskakujących. Peter Watts opowiada o swojej ulubionej teorii naukowej (a przynajmniej jednej z ulubionych). Co prawda teoria staje się coraz trudniejsza do obrony, ale jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Zaś Łukasz Orbitowski tym razem o „Czasie na miłość” (skończyły mu się horrory do oglądania, czy co? Nie, żebym narzekała, ale dziwnie jakoś). Sama raczej nie obejrzę, bo nie moje klimaty (choć może, kiedyś…), ale pomysł wygląda fajnie.

Przejdźmy do literatury. Polskich tekstów mamy dwa. „Wojna Vasyla Kavalenko” Szymona Stoczka to trzecie opowiadanie z „Nowych Perspektyw” i jak dotąd najlepsze. Zdaje się być na poły inspirowane obecną sytuacją na wschodzie, a na poły grą „This War of Mine”. W każdym razie, jest to opis wojny z przyszłości oczami cywila, któremu mina okaleczyła córeczkę. A nad wszystkim unosi się statek kosmiczny. „Draconitas” Anny Łagan to również całkiem fajny tekst, wykorzystujący motyw smoka i jego skarbu w nietuzinkowy sposób. Mamy tu też drobny wątek romansu i niepohamowanego apetytu (choć nie ma to nic wspólnego z jedzeniem). To ten lepszy z polskich tekstów.

Zagranicznie również tylko dwie pozycje. „Serce kniei” Mari Ness wzbudziło zachwyt redakcji, którego, szczerze mówiąc, nie tylko nie podzielam, ale i nieszczególnie rozumiem. Owszem, całkiem sprawny retelling opowieści o Robin Hoodzie, ale ani językowo, ani koncepcyjnie mnie nie zachwycił. Choć trzeba przyznać, że rozłożenie akcentów opowieści jest bardzo interesujące. Niekwestionowanym gwoździem programu pozostaje „Słońce i ja” K. J. Parker. Było to moje pierwsze spotkanie z autorem/ką i powiem wam, że jeśli tylko w powieściach utrzymuje ten sam poziom, to nie pożałuję wydanych na nie pieniędzy (i pewnie kupię kolejną, jeśli wyjdzie). Sama historia okazała się, jak na pisarza/rkę, o której słyszałam, że pisze „poważnie”, zaskakująco pratchettowska. Nie tylko dzięki tematowi, który można streścić dwoma zdaniami: „Nie masz kasy? Wymyśl nową religię!”, ale także językowo, choć oczywiście żarty nie sypały się tak gęsto jak u sir Terry’ego (były raczej radośnie zaskakującą przyprawą). Podejrzewam, że również spora w tym rola tłumaczki – Patricii Sorensen, która świetnie się spisała.

sobota, 21 marca 2015

Share Week 2015

Miałam nie brać udziału w tej akcji, bo niedawno była kolejna odsłona karnawału, a jakiś czas temu pisałam o blogerach, którym zazdroszczę. Niemniej, każda okazja jest dobra, żeby polecić kilka ulubionych blogów (przynajmniej taka jest oficjalna wersja - nieoficjalna jest taka, że nie chce mi się pisać o marcowej NF). Stąd też wpis na ostatnią chwilę.

A o co chodzi (jakby ktoś nie wiedział)? Inicjatorem całej akcji (której to już czwarta odsłona) jest autor bloga jest.KULTURA.pl, a chodzi w niej głównie o to, żeby polecić trzy blogi, które z jakiejś przyczyny uznamy za najważniejsze/najbardziej lubiane z całej blogosfery. W swoim zestawieniu chciałam tym razem umieścić blogi aktywne, na których w miarę regularnie i w miarę często dodawane są nowe notki, dlatego zabraknie w nim ulubionej Ninedin i wspaniałego Kruka. Poza tym wszyscy polecani piszą zdecydowanie lepiej ode mnie. No to jedziemy.

http://ksiazkimojejsiostry.blox.pl/html

Siostry zakładały bloga w tym samym roku co ja i jakoś tak prawie od początku je podglądam. Zresztą, sami zobaczcie, do czego doszły - wygląd bloga profesjonalny, Ebooka Publiczności 2013, występy w radiu i wywiady dla prasy... no celebrytki blogosfery książkowej (w tym pozytywnym znaczeniu oczywiście). Ale gdyby chodziło tylko o to, to raczej nie zostałabym ich wierną czytelniczką. Grendella i Milvanna po prostu piszą świetne notki: bez nadęcia, ale z pazurem, zwięzłe, celne i zabawne, kiedy trzeba. Co prawda wszystkich nie czytam (bo, umówmy się, nawet ich wrażenia z seriali średnio mnie interesują, delikatnie mówiąc), ale jak już napiszą o książce, to możliwe są trzy scenariusze: albo w ogóle u nich nie komentuję, bo w stu procentach się zgadzam, albo się nie zgadzam i wtedy fajnie sobie dyskutujemy, albo po cichu dopisuję sobie do listy czytelniczej książkę, o której wcześniej nawet nie chciałam słyszeć. Ostatnio nawet mogę przeczytać, o czym książka prawdę mi powie.:)

http://mistycyzmpopkulturowy.blogspot.com/

Nie wiem, czy Misiael będzie zadowolony, że umieściłam go akurat w tym zestawieniu, ale trudno, przepadło.;) To w sumie (obok okazjonalnie podglądanego Zwierza) jedyny blog szeroko popkulturowy, który regularnie czytam. Misiael co prawda nie pisze zbyt często o książkach (może to i lepiej?), recenzji czegokolwiek nie pisze w ogóle, ale ogólnie notki ma świetne i na tematy, których chyba próżno szukać w polskim internecie. na przykład nieprzyzwoicie rozbudowany cykl o Power Rangers. Albo o zapomnianych postaciach ze starych wytwórni filmów animowanych. Ogólnie, o czym nie napisze (chyba, że to są gry- ale to nie jego wina) czyta mi się świetnie. No i nikt nie robi tak dogłębnego riserczu jak on.

http://pierogipruskie.blogspot.com/
Pyza to co prawda świeżak w blogosferze, ale ma szansę zostać Zwierzem popkulturalnym książkowej blogosfery. Recenzuje z rzadka, skupia się raczej na tematach okołoksiążkowych i świetnie jej to wychodzi. Gdyby jeszcze częściej pisała o fantastyce, to już w ogóle byłaby moim blogiem idealnym, ale nie można mieć wszystkiego. jej największą zaletą jest jednak fakt, że z najbardziej błahego i na pozór nudnego tematu potrafi wykrzesać długą i ciekawą notkę, a do recenzji ma podejście nietuzinkowe. Razem z Wielkim Bookiem to dla mnie świetny przykład książkowego bloga 2.0.

I właściwie tyle chciałam powiedzieć - nie jestem przesadnie dobra w zakończeniach. W każdym razie, jeśli już zrobiliście swoje shareweekowe notki, dajcie znać w komentarzach - chętnie przeczytam.:)

środa, 18 marca 2015

"Muzyka milczącego świata" Patrick Rothfuss

Dopisywanie opowiadań czy nowelek do popularnych cykli fantastycznych jest dość popularne na zachodzie – nawet te nieliczne z tłumaczonych u nas antologii zawierają sporo tekstów uzupełniających popularne serie. Niemniej, teksty takie ukazują się u nas raczej w czasopismach lub antologiach niezwiązanych z serią, do której nawiązują. Tym bardziej zaskakuje, że Rebis postanowił jednak wydać najnowszą nowelkę Rothfussa, chyba w ramach zadośćuczynienia fanom za przedłużające się oczekiwanie na pełnoprawny tom trzeci.

„Muzyka milczącego świata” z pewnością bowiem tomem trzecim nie jest. Na dobrą sprawę nie ma nawet fabuły. Ot, tydzień z życia Auri – nietypowej mieszkanki podziemi uniwersytetu. Nie ma tam potworów, skarbów ani wymyślnych pułapek, jak mogliby się spodziewać czytelnicy zaprawieni w sesjach RPG. Są za to rzeczy, które większość z nas uznałaby najwyżej za śmieci. Jednak dla Auri mają prawdziwą wartość.

Ta krótka opowieść to kawałek prozy zupełnie innej, niż ta, do jakiej przyzwyczaił nas autor. Rothfuss bawi się opisem, stara się pokazać zwykłe rzeczy w sposób niezwykły, taki, w jaki mogłaby je widzieć osoba zupełnie inaczej postrzegająca świat. Co prawda wielość opisów to nic nowego, akurat ten autor należy do nieposkromionych gaduł i potrafi przez kilkaset stron (co stanowi tak mniej więcej jedną trzecią powieści) rozwodzić się nad niuansami studenckiego życia, któremu zdążył już zresztą kilkaset stron poświęcić w tomie poprzednim. Tutaj jednak widać zmianę podejścia – dostajemy bohatera o zupełnie innej perspektywie spojrzenia, więc i akcenty opisów rozłożone są inaczej.

A właśnie, bohaterka. „Muzyka milczącego świata” to sztuka jednej aktorki – właściwie występuje tam tylko Auri, oczywiście o ile nie liczyć grona przedmiotów nieożywionych. Dla nas to tylko rzeczy, ale dla Auri to istoty o takich samych planach, ambicjach i emocjach jak ona – każda ma inny charakter i potrzeby, którymi trzeba się zająć. Jej dążenie do ułożenia rzeczy na odpowiednim, tylko dla niej właściwym miejscu (które zdaje się znać wyłącznie dziewczyna) nieodmiennie kojarzy mi się z objawami autyzmu.

Właściwie to, co o Auri napisano, rodzi więcej pytań, niż odpowiedzi. Jasne, akurat ta nowelka miała raczej przybliżyć nam postać tu i teraz, niż rozwiać mgłę tajemnicy otaczającą jej przeszłość. Ale to właśnie ta przeszłość jeszcze bardziej fascynuje. Po przeczytaniu „Muzyki…” mamy już właściwie pewność, że Auri była studentką i to dobrą. Co się stało, że zstąpiła w podziemia? Dlaczego jest inna i czy zawsze taka była? Czy ktoś jej szukał, kiedy zniknęła? Cóż, z jednej strony chciałabym poznać odpowiedzi na te pytania, z drugiej boję się, że mogłabym się rozczarować.

Autor już w pierwszych akapitach wstępu ostrzega, że oto trzymamy w rękach opowieść osadzoną w innej opowieści i nie ma sensu czytać tej pierwszej bez tej drugiej. Szczerze mówiąc, nie do końca podzielam jego zdanie. Owszem, lepiej poznać oba tomy „Kronik Królobójcy” zanim weźmiemy się za historię o Auri. Jednak „Muzyka milczącego świata” stanowi historię na wielu poziomach tak szczelnie owiniętą wokół Auri, że brak znajomości większego kawałka świata nieszczególnie przeszkadza. Szkoda tylko, że nie została wydana solidniej –opowieści i klimatycznym ilustracjom lepiej by było w twardej oprawie. Ta, którą mają, jest cokolwiek słabo klejona i chyba nie chcą w niej siedzieć.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis.

Tytuł: Muzyka milczącego świata
Autor: Patrick Rothfuss
Tytuł oryginalny: The Slow Regard of Silent Things
Tłumacz: Mirosław P. Jabłoński
Cykl: Kroniki Królobójcy
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2015
Stron: 156

poniedziałek, 16 marca 2015

Nieregularny karnawał blogowy #7

Karnawał trochę bogatszy niż zwykle. Nazbierało się ciekawych linków od ostatniego razu. Nie przedłużam więc, miłej lektury.


Siostry w Mieście Książek.:) I jeszcze wywiadu udzielają.

Mroczna prawda o Empiku. Tym razem od strony byłego pracownika.

Sama też miałam napisać notkę o Empiku, ale Pyza napisała to, co ja chciałam, tylko lepiej.

Walentynkowy wpis Zwierza znalazł się tu głównie z powodu sceny z "Godzilli".:)

A co by było, gdyby Księżyc zmienił się w czarną dziurę?

Michał krótko o tym, jak wspierać biblioteki. Sporo informacji może oczywistych, ale potrzebna inicjatywa, bo może kogoś do czegoś ośmieli.:)

A tu krótka lista bardzo znanych książek, których autorzy żałują, że je w ogóle napisali.:)

Krótki, ale bardzo sympatyczny wywiad z Robin Hobb. Na tym blogu jest w ogóle sporo wywiadów z autorami.:) 

Niektórzy są zdania, że nie ma złych książek. Ja do niech nie należę. I Ćma Książkowa też nie, o czym ostatnio napisała. Co prawda nie ze wszystkim i całkowicie się zgadzam, ale Ćma pisze zwięźle, słusznie i konkretnie.

Co prawda nie z bloga, ale ten odczapisty ranking zdecydowanie poprawił mi humor (choć dotyczy rzeczy raczej smutnych).

Znowu Zwierz, tym razem w temacie ogólnoblogowym, czyli krótka instrukcja, jak postępować z blogerami.
 
Nie tylko ja musiałam się z nim pożegnać. Misiael i Zwierz, i Pyza też. I wielu innych.

sobota, 14 marca 2015

To była przyjemność, panie Pratchett

Chyba nie jestem szczególnie dobrym blogerem. Znaczy, powinnam się rzucać na newsy i komentować na bieżąco. Na przykład taką śmierć autora. A ja nie potrafię – muszę rzecz przemyśleć, coś tam sobie ułożyć w głowie, żeby mieć jaką taką pewność, że napiszę mniej więcej to, co chciałam napisać. Więc kiedy ta notka się ukaże, pewnie będzie jednym z ostatnich, jeśli nie ostatnim, komentarzem. Ale pewne wydarzenia muszę przemyśleć, a właściwie przemyśleć, co mam na ich temat do powiedzenia. Zwłaszcza, gdy umiera ktoś, kto okazuje się zaskakująco bliski, choć nawet go o to nie podejrzewaliśmy. 

JAK SIĘ NAZYWA TO UCZUCIE W GŁOWIE, UCZUCIE TĘSKNEGO ŻALU, ŻE RZECZY SĄ TAKIE, JAKIE NAJWYRAŹNIEJ SĄ?
- Chyba smutek, panie. A teraz... 
JESTEM ZASMUTKOWANY 
(Mort)

Rzadko w ogóle rusza mnie śmierć osoby sławnej. Jestem raczej z tych, którzy smutno westchną: „Cóż, szkoda” i pójdą dalej. Zazwyczaj nie przywiązuję się do osób których nie znam, a jeśli chodzi o autorów, to znacznie bardziej mnie boli śmierć stworzonych przez nich postaci. Ale kiedy dowiedziałam się, że sir Terry nie żyje, zrobiło mi się bardzo, bardzo smutno. Tak jakby umarł ktoś z moich dobrych znajomych. To dziwne, ale tego autora traktowałam nie jako człowieka, który pisze uwielbiane przeze mnie książki, ale jak ojca moich najlepszych przyjaciół. Bo sporo postaci stworzonych przez Pratchetta mogę do tego grona zaliczyć. 

Nie powiem, że na książkach Pratchetta się wychowałam, bo poznałam go dość późno (nie uraczę was opowieścią, jak to małoletnia ja odkrywała fantastykę na zakurzonych, bibliotecznych regałach, a Świat Dysku był jej przewodnikiem) ale mam wrażenie, jakby w moim życiu był obecny od zawsze. To taka naturalna przeciwwaga dla Tolkiena: czytasz Profesora i wiesz, że fantasy to niekoniecznie opowieści o groźnych smokach i biuściastych księżniczkach ratowanych przez muskularnych barbarzyńców, że może to być pełna rozmachu opowieść o honorze, braterstwie i walce w słusznej sprawie. I kiedy kolejny autorzy do znudzenia cię w tym utwierdzają (dorzucając tylko tu i ówdzie trochę naturalistycznych flaków), sięgasz po Pratchetta. I nagle okazuje się, że można inaczej, z humorem i satyrycznym komentarzem odnośnie rzeczywistości, ale ciągle z fascynującą przygodą i świetnymi bohaterami. Nagle też okazuje się, że połowa zabawnych tekstów kolegów z fandomu to cytaty. W fandomie wstyd nie znać Pratchetta. I chyba nie ma nikogo, kto by nie znał. 

Należę do tych szczęśliwców (?), którzy jeszcze spory kawałek Świata Dysku mają przed sobą (bo jakkolwiek uwielbiam, muszę sobie dawkować), więc z przyjaciółmi spotkam się wiele razy, a może nawet poznam nowych. Ale w końcu dojdę do momentu, kiedy następnego spotkanie nie będzie. I nie będzie oczekiwania na nie, tak jak dotąd. Nikt już nie będzie się zastanawiał, o czym też Pratchett napisze kolejną książkę. Jakiś rozdział się skończył, kolejny stały element mojego czytelniczego życia okazał się bardziej kruchy, niż bym sobie tego życzyła. Podobno pisanie Świata Dysku ma przejąć po sir Terrym córka, ale to już nie będzie to samo. Nie zrozumcie mnie źle, być może talentem literackim i zrozumieniem świata tworzonego nawet dorównuje ojcu, ale nie będzie przecież nim…

Przykro mi panie Terry, że musiał pan odejść. Wielka to strata dla fandomu i dla mnie osobiście, bo nie dość, że bezpowrotnie straciłam możliwość uzyskania pańskiego autografu (nie żeby kiedykolwiek jakaś realna była, ale zawsze mogłam mieć nadzieję), to już nie opowie mi pan nowych historii. Nikomu już ich pan nie opowie. Chyba że Śmierci, on zawsze umiał być cierpliwym słuchaczem. I choć poczucie humoru ma specyficzne, mam nadzieję, że będzie się dobrze bawił przy pańskich historiach. 

– Ale zaraz, ty jesteś Śmierć! Tak?
– TAK, ISTOTNIE.
– Jestem twoim fanem! Zawsze chciałem cię poznać, wiesz?
(Złodziej czasu)

środa, 11 marca 2015

"Mój własny diabeł" Mike Carey

Większość książek urban fantasy, które znam, ma tendencję do grawitowania w kierunku kryminałów (choć trzeba zaznaczyć, że pozycje polskich autorów często się temu prądowi nie poddają). Niektóre robią to od początku i jawnie, mając za bohatera detektywa lub policjanta, innym wychodzi niby przypadkiem (choć czytelnik zdaje sobie sprawę, że to żaden przypadek i autor taki rozwój sytuacji planował od początku). Jeśli zaś chodzi o lokalizację, to nie wiem, jak na świecie, ale większość tego, co z gatunku tłumaczy się na polski, dzieje się w Londynie (znaczy, takie mam subiektywne wrażenie. Jakby ktoś dysponował odpowiednimi statystykami, to niech się podzieli). Mam tutaj przykład kwalifikujący się do obu wiodących trendów.

Felix Castor jest egzorcystą, czyli facetem, który zajmuje się eksterminacją sprawiających problemy bytów paranormalnych. A właściwie był, bo po wypadku sprzed półtora roku postanowił, przynajmniej chwilowo, zmienić zawód. I tak teraz próbuje zarabiać jako iluzjonista. Jednak nic nie trwa wiecznie i do zawodu trzeba będzie wrócić (egzorcyści nie zarabiają najlepiej, ale iluzjoniści jeszcze gorzej). Na początek jakieś trywialne zlecenie – w jednym z londyńskich archiwów zaczyna się panoszyć agresywny duch i trzeba go przepłoszyć. Jak wszystko w życiu, sprawa okazuje się bardziej skomplikowana.

Na cykl o Castorze (swoją drogą, zastanawiam się, czy nazwisko bohatera jest znaczące) miałam oko już od jakiegoś czasu, ale jakoś tak nie udało mi się wcześniej z nim zapoznać. I to chyba był błąd. Widzicie, gdybym go przeczytała jakieś trzy lata temu, mógłby mnie zachwycić, bo praktycznie nie miałabym go z czym porównać, ergo nie miałby konkurencji. Ale teraz… no, znam lepszych. Dużo lepszych.

Już sam główny bohater na tych porównaniach traci. Felix nie ma ani wdzięku Harry’ego Dresdena, ani rozczulającej nieporadności szczeniaczka, jaką dysponuje Peter Grant. Generalnie w kategorii samotników walczących z występkiem, o ile ktoś im za to zapłaci, jest strasznie nijaki. Niby wszystko ma na miejscu – odrobina traumy z przeszłości, bida w portfelu i kilku najbliższych przyjaciół, składających go do kupy po mniej szczęśliwych misjach. Ale brak mu czegoś, co nadawałoby mu indywidualny rys. W sumie jego przyjaciołom i większości bohaterów też. No może poza Rafim, którego dusza stopiła się częściowo z demonicznym bytem. Ale jeden Rafi, będący raczej lokalnym kolorytem niż pełnokrwistą, mającą wpływ na fabułę postacią wiosny nie czyni.

A tak, fabuła. Tu muszę przyznać, że w „Moim własnym diable” autor zaserwował całkiem ciekawą, z ciężkiego kalibru zagadką do rozwiązania (znaczy, nie w sensie trudności rozwiązania – choć przyznam, że końcówka mnie zaskoczyła – tylko raczej tematyki). To naprawdę ogromny plus. Niestety, nie bardzo mogę cieszyć się fabułą, której dramatis personae nieszczególnie mnie obchodzą. Język też nie ratuje sytuacji. Autor co prawda pisze sprawnie i całkiem przyjemnie, ale dość przeciętnie przy tym i trudno się dopatrzeć jakiegoś indywidualnego stylu. Czyli czyta się gładko, ale w pamięci nie zostaje.

Z jednej strony „Mój własny diabeł” to przeciętniak – niby wszystko jest w nim a swoim miejscu, ale strasznie bezpłciowe. Z drugiej jednak jest to przeciętniak na tyle udany, że pewnie sięgnę po drugi tom, choćby dlatego, że nie lubię porzucać cykli, które zaczęłam, a których czytanie jest co najmniej bezbolesne. Książkę poleciłabym jednak raczej fanom urban fantasy, którzy chętnie rzucą się na każdą pozycje z gatunku. Jeśli nie jesteście zafiksowani na przeczytaniu wszystkiego, czego akcja rozgrywa się w mieście, to mogę wam polecić coś bardziej interesującego w temacie.

Tytuł: Mój własny diabeł
Autor: Mike Carey
Tytuł oryginalny: The Devil You Know
Tłumacz: Paulina Braiter
Cykl: Felix Castor
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2008
Stron: 416

poniedziałek, 9 marca 2015

Zmyślenia #15 - Ach te dziewczyny, czyli moje best friends forewer

Przy okazji wpisu o chłopcach, których kiedyś kochałam obiecałam, że z okazji dnia kobiet przygotuję podobny o dziewczynach. Okazało się to znacznie trudniejsze niż się spodziewałam. Bo wyszło, że z większością dziewczyn, które lubię jako postacie, raczej nie chciałabym mieć do czynienia w prawdziwym życiu (co może wskazywać na to, że jestem strasznie nudną osobą). Coś takiego raczej wymusza skreślenie z listy ludzi (bytów?), których chciałbym mieć za najlepsze przyjaciółki. (Dlatego nie będzie tu np. nikogo z twórczości Sapkowskiego, choć uważam, że facet świetnie pisze kobiety). W ogóle z takiej czy innej przyczyny (bo z perspektywy czasu doceniam, ale jak czytałam, to nie doceniałam, a żeby być rzetelnym trzeba by było przeczytać raz jeszcze, do czego nie mam okazji; bo bohaterkę jeszcze za słabo znam czy też autor za mało jej pokazał; bo niby postać fenomenalna, ale coś nie zagrało; bo ją lubię, ale nie aż tak…) zabraknie w tym spisie wielu lubianych postaci. I w sumie dobrze, bo notka i tak jest długa, a tak przestałaby się nadawać do czytania. Niemniej, znalazło się kilka dziewczyn, z którymi chętnie umówiłabym się na herbatę i to więcej niż raz.

Lubię filmową Anię. Ekranizację widziałam więcej razy, niż czytałam książkę.:)
Pierwsza prawdziwą literacką przyjaciółka, którą poznałam, była Ania Shirley (co prawda były i wcześniejsze znajomości, ale do miana przyjaźni nie aspirowały). Od pierwszej strony wiedziałam, że nadajemy na tych samych falach. Wesoła, ruda dziewczyna, zachowująca pogodę ducha mimo przeciwności losu i uwielbiająca czytać, do tego mniej więcej w moim wieku. Świetnie nam się spędzało razem czas, mimo że temperament Ani czasem przysparzał jej kłopotów (w sumie tego temperamentu trochę jej zazdrościłam – potrafiła być asertywna w czasie, gdy społeczeństwo raczej karało dziewczęta za asertywność). Kiedy jednak dorastałyśmy, nasza więź osłabła. Odwiedziłam Anię na uniwersytecie, ale później kontakt się urwał. I chyba dobrze koniec końców, bo słyszałam, że urocza dziewczynka wcale nie wyrosła na uroczą kobietę. Osobiście wolę zachować jej wspomnienie z młodszych lat.

Filmową Hermionę też bardzo lubię, choć do samych ekranizacji mam stosunek różny - zależnie od tego, o jaka część pytacie.;)
Jakiś czas później poznałam Hermionę. Należę do pokolenia, które dorastało razem z bohaterami cyklu o Harrym Potterze i w momencie rozpoczęcia przygody Hermiona była ode mnie starsza o dwa lata (od Harry’ego była starsza o rok, ponieważ do klas w Hogwarcie uczęszczali uczniowie urodzeni od września do września, a nie tak jak u nas, od stycznia do stycznia), ale jej wiek był akurat najmniej ważny. Najlepsze było to, że pokazywała, że bycie kujonem może być fajne. Bez jej zamiłowania do siedzenia w bibliotece i ślęczenia nad książkami, Harry i Ron w swoich działaniach nie mogliby się posuwać do przodu (jak sądzę, żaden z nich nie byłby zdolny do uwarzenia takiego choćby eliksiru wieloskokowego). Jednocześnie panna Granger, mimo swojej niewątpliwej inteligencji, też nie jest nieomylna i zdarza jej się popełniać błędy, jak choćby omyłkowe dodanie do swojej porcji eliksiru kociej sierści zamiast ludzkich włosów. I to też jest fajne, bo sprawia, że młodociana czytelniczka nie jest w stanie jej znienawidzić za przeidealizowanie. Hermiona w „Kamieniu filozoficznym” początkowo jest irytująca – wygląda jak typowa panna mądralińska, która lubi popisywać się swoją wiedzą, żeby poczuć się lepsza od kolegów. Ale to tylko wrażenie, okazujące się nie mieć wiele wspólnego z rzeczywistością (co dotarło do mnie po niedawnej ponownej lekturze pierwszego tomu, wcześniej jakoś tego nie odnotowałam. I w sumie może jestem odosobniona w tej interpretacji). Ona po prostu chce być lubiana, ale nie potrafi dotrzeć do kolegów. Myśli, że zaimponowanie im wiedzą to dobry pomysł, ale niestety się myli. Dopiero działanie pozwala jej zdobyć przyjaciół, mimo, że właściwie ciągle pozostaje kujonką. I z tomu na tom jej wiedza staje się coraz bardziej cool.

Hermionie zawdzięczam jeszcze jedno (no, może nie ja osobiście, bo tak jakby rzecz bardziej dotyczy młodszych ode mnie). Mianowicie dzięki niej w literaturze młodzieżowej zaczęły się pojawiać ciekawe postacie dziewczęce na równych prawach z chłopakami. Co prawda w powieściach młodzieżowych ciekawe bohaterki pojawiały się już wcześniej (że wspomnę choćby Sally Allan z „Tomków” czy Tośkę z „Dziewczyny i chłopaka”), ale albo były tylko tłem i nagrodą dla prawdziwego bohatera (czyli chłopaka), albo autor dawał do zrozumienia, że nie są nawet w połowie tak interesujące jak męski protagonista (wyjaśnijmy sobie, że mam na myśli powieści przygodowe. W powieściach obyczajowych dominują dziewczęta, ale ja nigdy nie lubiłam młodzieżowych obyczajówek). Teraz mamy choćby nieodzowną Annabeth z serii o Percym Jacksonie (to jest w ogóle seria bardzo bogata w fajne dziewczyny; chyba jest ich nawet więcej niż fajnych chłopaków. Annabeth w ogóle wydaje mi się łudząco podobna do Hermiony), mamy Nikę czy Deryn.

Odrobina autopromocji - mój własny rysunek z akcji "Jak to widzę?"
Po Hermionie długo, długo nie było nikogo (na szczęście siedem tomów to długość znajomości co najmniej przyzwoita). Tutaj wkracza polski autor. Z polskimi autorami do dej pory mam problem, bo oni zwyczajnie w przeważającej większości nie potrafią pisać postaci kobiecych (są jeszcze ci, którzy niby potrafią, ale nigdy nie przewidują dla nich roli bardziej znaczącej niż epizodyczna. Co utrudnia stwierdzenie, czy faktycznie potrafią, bo żeby zepsuć postać epizodyczna trzeba się wykazać ogromnym antytalentem), przynajmniej takich, które mogłabym umieścić w tej notce. Niemniej, Wegnerowi się udało. Kailean jest świetna – samodzielna, silna i bystra, ale jednocześnie nie sprawiająca wrażenia badassa w spódnicy. Dziewczyna wiele przeszła i ze względu na swoje nietypowe zdolności jest ciągle na cenzurowanym, ale nie popadła w zgorzknienie. Z drugiej strony, przeżycia pozostawiły na niej ślady, ale nie aż takie, żeby chciała nimi promieniować niczym radioaktywną aurą. Bardzo miło wspominam wycieczki z nią po stepie, jak i tajną misję w górskim zamku (to już w ogóle było mistrzostwo świata, szczególnie uczta powitalna). Mam nadzieję, że w najnowszym, zapowiadanym na kwiecień tomie znowu się pojawi. Stęskniłam się.

Chyba jestem osamotniona w swojej sympatii do Lien, bo znalezienie fajnego fanarta granicy z cudem. Ten też nie do końca odpowiada moim wyobrażeniom, ale niezaprzeczalnie jest wielkiej urody. Stąd.
W sumie nigdzie nie powiedziałam, że będę pisać o samych ludziach, prawda? Bo wiecie, jest taka jedna postać zdecydowanie płci żeńskiej, która musiała się tu znaleźć, a jest smoczycą. Mowa oczywiście o Lien. Co prawda Naomi Novik stworzyła w swoim cyklu całkiem sporo sensownych postaci kobiecych zarówno z łuskami, jak i bez, ale Lien ma zdecydowanie najbardziej wyrazisty charakter. Właściwie, jest bohaterką tragiczną. Mimo że autorka ustawiła ją po tej gorszej stronie barykady, czyniąc z białej smoczych najgroźniejszy czarny charakter cyklu, tak naprawdę nie jest ona zła czy niegodziwa. Po prostu spotkało ją ze strony losu wiele przykrości. Sami powiedzcie, jak czulibyście się wiedząc, że jesteście przedstawicielami najszlachetniejszej, przynależnej tylko cesarzom smoczej rasy, a i tak nikt nie zechce być waszym towarzyszem (mało tego, gdyby jednak zechciał, straciłby wszelkie prawo do sukcesji)? I to tylko dlatego, że macie niewłaściwy kolor skóry? Rozumiem, że postanowiła wspierać swego towarzysza w organizowaniu, bądź co bądź, zamachu stanu. W końcu to niesprawiedliwe, że przez taką błahostkę pozbawiono go praw do należnego dziedzictwa. Rozumiem też, że gdy zginął, poprzysięgła zemstę temu, kogo za to obwiniała (niesłusznie co prawda, ale szukanie winnych jest w sytuacji tak dotkliwej straty raczej normalne). Tak więc z Lien chętnie wypiłabym herbatę, bo to niesamowita istota o nieprzeciętnym umyśle. Konwersacja przy tejże herbacie z pewnością byłaby udana, bo doskonała edukacja i nienaganne dworskie maniery sprawiają, że smoczyca doskonale się odnajduje w takich pogawędkach. Ciekawe tylko, czy ja nie wyszłabym na prostaczkę…

Alexia na okładce mangi powstałej na podstawie cyklu. I szczerze mówiąc,to jej najkorzystniejsze ujęcie jeśli próbki stron są miarodajne w ocenie kreski.
A jeśli już przy temacie herbatki jesteśmy, to (poza chińską smoczycą z cesarskiego dworu) nie ma chyba lepszej towarzyszki do jej wypicia niż dama z wiktoriańskiego Londynu. Co prawda nieco sztywna atmosfera tego typu spotkań mogłaby niektórych (na przykład mnie) odstraszyć, dlatego wybrałabym sobie odpowiednią towarzyszkę. Alexia Tarabotti byłaby idealna. Uwielbiam ją za to, jak pięknie pozwoliła autorce sparodiować romans paranormalny. I za to, że w przeciwieństwie do większości bohaterek powieści opatrzonych tą etykietką, ma własny, niepokorny nie tylko w zapewnieniach narratora charakter i osobowość. Nie jest uroczo naiwna, jak mają w zwyczaju bywać bohaterki paranormalni (bywać, bo często wychodzą po prostu głupie i nieogarnięte życiowo do granic Nagrody Darwina), a jej zainteresowania nie koncentrują się jedynie na relacji z upatrzonym obiektem westchnień. Alexia jest zatwardziałą starą panną, która awanse pewnego wilkołaka przyjmuje z pewnym zdziwieniem i niedowierzaniem (nie można jej jednak nazwać singielką, bo nie jest szczególnie zadowolona z faktu, że nie udało jej się złapać męża. Dla wiktoriańskiej damy to największa życiowa porażka, o czym autorka nie zapomniała). Jednocześnie umysł ma trzeźwy i żywy, charakter uparty, a temperament iście południowy, jak na półwłoszkę przystało. Na wspomnianej wyżej herbatce możnaby się było spodziewać nie tylko interesującej dyskusji, ale też jakichś ciekawych przerywników, jak energiczny cios parasolką wymierzony w namolnego natręta. No i zawsze mogłabym mieć nadzieję, że Alexia zapozna mnie ze swoimi szalenie fascynującymi nieumartymi znajomymi…

Mogłabym wymieniać jeszcze długo: są przecież jeszcze fajne babeczki u Kaya, od Pratchetta też możnaby było całkiem niezłą listę wziąć, Pullman ma sensowne bohaterki, Rathfuss też, że o Nixie nie wspomnę, Lynch… a nie, Lynch nie, chyba jednak nie chciałabym poznać Sabethy bliżej. W każdym razie, na tym poprzestanę ze świadomością, że jeśli kiedyś będę układała listę bohaterek z innymi kryteriami wyboru, będzie ją z czego ułożyć.

A jaka byłaby wasza lista?

sobota, 7 marca 2015

Subiektywne prasowanie #32 - Nowa Fantastyka 02/2015

Założenie było takie, żeby ta notka pojawiła się jeszcze w lutym, ale życie zweryfikowało, prawdaż. Tymczasem trzeba nadrobić zaległości, więc oto czas na kilka słów o lutowym numerze Nowej Fantastyki.

We wstępniaku Jerzy Rzymowski zastanawia się nad miejscem Bizancjum we współczesnej kulturze, czym zresztą nawiązuje do przewodniego (choć chyba niezamierzenie) leitmotivu numeru. Po nim Mateusz Wielgosz pisze o nowych odkryciach dotyczących pozaziemskiego życia i robi to jak zwykle bardzo interesująco.

Czas na pierwszy z artykułów bizantyjskich, czyli „Fantastyczne Bizancjum” Przemysława Marciniaka. Jest to przegląd tekstów, głównie literackich (choć trafiają się też filmy i seriale) nawiązujących do motywu Cesarstwa Wschodniorzymskiego. Nie wszystkie z nich było dane poznać polskiemu czytelnikowi i patrząc na tytuły takie jak „Zombies of Bizantium” jakoś nie żałuję. Drugi tekst w temacie to „Gondor – Bizancjum Śródziemia”. Autor przedstawia tu tezę, jakoby Gondor był tolkienowskim odpowiednikiem Cesarstwa i muszę przyznać, że bardzo sensownie ją argumentuje.

Pozostając w temacie Tolkiena, mamy też drugą część „O pochodzeniu hobbistów”, znowu poświęconą literackim inspiracjom Profesora. Jak poprzednio omówiono mitologiczne i starożytne, tak tym razem skupiono się na współczesnych i okazuje się, że było ich całkiem sporo. Dalej mamy jeszcze bardzo interesujący (jak zwykle) tekst Wawrzyńca Podrzuckiego o kluczowej roli wyobraźni w ewolucji człowieka. Jest też wywiad ze Stefanem Dardą, bardzo sympatyczny, aczkolwiek sądzę, że bardziej ucieszyłby dowolnie wybranego fana grozy, bo jako osoba, do której takowa kompletnie nie trafia pewnie nie doceniam należycie. A na dokładkę, skoro już przy horrorze jesteśmy, dostajemy artykuł o prozie Ligottiego, podobno szczególnie polecanej koneserom gatunku.

Felietonów znowu sporo, bo poza wspomnianym tekstem Wielgosza jest jeszcze pięć. Maciej Parowski prezentuje drugą odsłonę subiektywnej historii miesięcznika, ale przyznam, że jako czytelniczka kolejnego pokolenia jakoś nie podzielam płynącej z tekstu nostalgii. Rafał Kosik ubolewa nad ogólnym ogłupieniem światowego społeczeństwa, które według jego przewidywań będzie głupieć dalej, chyba że coś się stanie (ale jak dotąd nic na zmianę trendu nie wskazuje). Peter Watts równie pesymistyczne, ale o czymś innym – o ekonomii mianowicie, ciekawie porównując ją do ekosystemu (a jest jeszcze przy tym trochę informatyki i innych ciekawych rzeczy). Robert Ziębiński prowadzi rozważania na temat prekursora seryjnych mordów w popkulturze (a w każdym razie prekursora pewnego typu seryjnych mordów). Zaś Łukasz Orbitowski tym razem nie o horrorze, tylko o czarnej komedii, którą udało mu się mnie zainteresować. Mowa o „Co robimy w ukryciu”.

Pora przejść do sekcji literackiej, którą w lutym opanowały krótkie teksty. „Ostatni pierdziel na świecie” Jarosława Urbaniuka to druga odsłona projektu Nowe Perspektywy. Jest co prawda ciekawiej niż poprzednio, bo mamy dość nietypowe podejście do idei przedłużania ludzkiego życia, ale ostatecznie tekst trudno uznać za wybitny. Do założeń Nowych Persektyw jakoś bardziej mi pasują „Tuziemcy/Zaziemcy” Jędrzeja Burszta, bo pokazują naprawdę nietuzinkowy pomysł na wykorzystanie motywu pierwszego kontaktu. Choć z drugiej strony idea, że znalezienie szczątków starożytnych, pozaziemskich cywilizacji zrodzi sporą grupę zafiksowanych na tym fetyszystów nie powinna dziwić – nie takie rzeczy można w sieci znaleźć. „Euforystia” Iwony Michałowskiej to już zupełnie inny klimat, bardziej psychodeliczny i nieokreślony, podobno dickowski. „Objawienica” Tomasza Kaczmarka też trochę do tej aury nawiązuje. Opowiada historię, w której ludzie, broniąc się przed kosmiczną inwazją, jako broni postanowili użyć szaleństwa. Niestety, broń rykoszetowała.

W prozie zagranicznej również mamy dwa teksty krótkie i jeden zdecydowanie bardziej rozbudowany. „Cykle” Charlesa Yu to interesująca zabawa konwencją buntu maszyn, o tyleż ciekawa, że do buntu ostatecznie nie dochodzi z powodu rozczulenia. „Każdy cywilizowany człowiek” Mike’a Gelprina to krótka historia postapokaliptyczna z wojną nuklearną w tle. Trzeba przyznać, że podejście do tematu jest dość oryginalne, bo takiego pomysłu na odrodzenie ludzkości jeszcze nie spotkałam (fajnie wypada też pierwszoosobowa narracja, początkowo z perspektywy dziecka). Najlepszym tekstem numeru pozostaje dla mnie jednak „Epoka” Cory’ego Doctorowa. Byłam jej szczególnie ciekawa, bo jedną książkę autora mam na półce, ale nie czytaną i to opowiadanie miało mi powiedzieć, czego się po nim spodziewać. Najwyraźniej tego, co najlepsze. Opowieść o pierwszej (i wszystko wskazuje na to, że ostatniej) SI stworzonej i zniszczonej przez człowieka jest o tyle niepokojąca, że autor manipuluje czytelnikiem równie sprawnie, jak BIGMAC (rzeczona SI) bohaterami. Nie jest to może zachwyt na poziomie ostatniego tekstu Kena Liu, ale z pewnością rzecz warta przeczytania.

środa, 4 marca 2015

Trzeci Book Box: marzec 2015

O Book Boxie pisałam już kilkukrotnie, tak więc wszystko, co trzeba, zostało już powiedziane, na przykład tutaj. W zeszłym miesiącu zrezygnowałam z zakupu, bo doszłam do wniosku, że nie ma tam niczego, czego nie chciałabym mieć w papierze, a byłoby odpowiednio ciekawe. Ale luty się, skończył, mamy marzec, przejdźmy więc do aktualniejszych zagadnień.

Przyznam, że marcowy Book Box okazała się nieco rozczarowujący - zdecydowanie króluje w nim sensacja i kryminał, trochę mało fantastyki. Niemniej, parę interesujących pozycji udało się wybrać, możliwe, że na którąś się zdecyduję. Gdybym czytywała kryminały, byłabym pewnie bardziej zadowolona, bo i Miłoszewski, i Mankell, i nawet Lisa See w kryminalnym wydaniu (dlatego chyba ją sobie odpuszczę), i kilka jeszcze nazwisk. Ale nie czytam, więc tytułów do rozważenia tylko kilka. Dwa konkretnie (mówiłam, że szału nie ma):

"Chór zapomnianych głosów" Remigiusz Mróz
Najpoważniejszy kandydat, choć mam zagwozdkę. Bo z jednej strony, powieść Mroza zdaje się być bardzo daleko od miejsc, które w fantastyce lubię odwiedzać (kosmiczna wyprawa, na domiar złego okraszona thrillerem i kryminałem). Z drugiej, książka miała sporą promocję na blogach i był taki okres, że gdzie nie zajrzałam, tam akurat o niej pisano. Samo to mogłabym zignorować, ale pisano, o zgrozo, w samych superlatywach. No i udało się mnie zaciekawić (a dodatkową sprawą jest fakt, że "Chór..." wydało wydawnictwo nowe, ale działające w bardzo interesującej niszy - promujące polskich debiutantów. No i chciałabym się przekonać, kogo oni tam promują). Tak więc się waham. Co radzicie?

"Diaspora" Greg Egan
To byłby pewniak, gdyby nie fakt, ze książki z UW kupuję z zasady w papierze, a "Diasporę" mam już nawet na półce. Co nie zmienia faktu, że jest to jedna z nielicznych okazji, gdy tytuł z tej serii można dostać za piętnaście zeta. Nie wiem, czy warto, przyznam, że książkę kupiłam dla okładki, zaś fabuła zarysowana w opisie jawi mi się mocno egzotyczną, ale przynajmniej warto rozważyć.

Listę wszystkich tytułów możecie zobaczyć tutaj. Bidnie trochę w marcu. Może w kwietniu będzie lepiej.

poniedziałek, 2 marca 2015

Stosik #65

Lutowy stosik do imponujących nie należy, przynajmniej pod względem liczebności. Ale i tak jestem z niego zadowolona, bo jakościowo nie można mu niczego zarzucić.


Na górze dwie pozycje do recenzji. "Naukową listę przebojów" od WABu nawet zdążyłam już zrecenzować. "Muzykę milczącego świata" od Rebisu przeczytałam (taka malutka książeczka, nawet nie na jeden wieczór), ale recenzja będzie dopiero za tydzień. Pod nimi połowa prezentu walentynkowego, czyli "Wydrążony człowiek. Muza ognia" Simmonsa. Taniutki był w Matrasie (11 zł z groszami) to sobie dobrałam do głównej książki prezentowej, czyli nieobecnego na stosiku "Długiego Marsa" (a nieobecnego, bo go Luby wywiózł. Czy ja już wspominałam, jak bardzo nie znoszę, kiedy mi się zabiera nieprzeczytane książki? Smaug strzegący skarbu Samotnej Góry to przy mnie puchata kaczuszka).

Pozostałe książki to wynik ostatniej już empikowej promocji 1+1 na UW. W zasadzie wszystkie lutowe pozycje (poza "Brasyl", jakoś mnie nie kręciło) plus wcześniejszy "Cudzoziemiec w Olondrii", z zakupem którego specjalnie na tę promocję czekałam. Jest też najbardziej przyciągającą mnie pozycją z całej czwórki. "Diasporę" wzięłam głownie dla okładki bo opis fabuły jest trochę przerażający. Nie znaczy to jednak, że nie zamierzam się z nią zmierzyć.;) "Obudź się i śnij. Tochorosty i inne wy-tchnienia" McLeoda nabyłam trochę na przekór sobie. "Pieśń czasu. Podróże" to była naprawdę dobra książka, ale nie do końca ze mną kompatybilna. Ale ta zdawała się mieć jednak bardziej pociągającą tematykę... Zobaczymy. Po "Lagunie" sama nie wiem, czego się spodziewać, ale mam nadzieję, że będzie dobrze.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...