Ponieważ działalność spambotów ostatnio się nasiliła, a spamołap nie daje sobie z nią rady, postanowiłam podjąć odpowiednie kroki. Ręczne usuwanie śmieci jest irytujące, więc wyłączyłam możliwość komentowania jako anonimowy. Niemniej, to głównie Wy jesteście autorami komentarzy i Waszą wygodę też chciałabym uwzględnić. Alternatywą dla blokady jest włączenie weryfikacji obrazkowej. Które rozwiązanie bardziej wam odpowiada? W lewej kolumnie możecie zagłosować w specjalnie przygotowanej ankiecie, a po zakończeniu głosowania dostosuję się. Do tego czasu niestety anonimowi użytkownicy nie będą mogli komentować.
wtorek, 28 maja 2013
niedziela, 26 maja 2013
Zabawy prądem - "Michael Vey. Więzień celi 25" Richard Paul Evans
Richard Paul Evans to pisarz niewątpliwie znany oraz bardzo płodny. Na polskim rynku dostępne jest już ponad dziesięć tytułów tego autora, ale nie są one związane z fantastyką. Wręcz przeciwnie, pana Evansa zwykło się kojarzyć z prostymi, obyczajowymi historiami, leżącymi gdzieś pomiędzy Musso a Schmittem. Tym większe było zaskoczenie, kiedy okazało się, że pisarz w swoim dorobku ma też książki z kategorii young adult, jak najbardziej mieszczące się w ramach fantastyki i wcale się od tego nie odżegnujące. Przyjrzyjmy się więc pierwszemu tomowi cyklu o Michaelu Veyu.
Michael Vey to niezwykły nastolatek. Owszem, chodzi do szkoły, jego wyniki w nauce są raczej średnie, w sporcie też nie celuje, a urodę ma przeciętną. Bywa też obiektem zaczepek szkolnych chuliganów – cóż, kiedy choruje się na zespół Tourette’a, należy się spodziewać trudności. Całe szczęście, że to tylko uporczywe mruganie, a nie coś bardziej spektakularnego. Niemniej, Michael jest niezwykły z jeszcze jednego powodu – ma właściwości żywego paralizatora. I kiedy pewnego dnia nieopatrznie ich używa, jego życie zmienia się. Początkowo na lepsze, bo nagle staje się najpopularniejszym chłopakiem w szkole. Ale później pojawiają się ludzie, przed którymi matka próbowała go chronić przez czternaście lat. I przestaje być fajnie.
Zacznijmy może od narzekań. „Więzień celi 25” to książka dla młodszej młodzieży i autor już na początku popełnia błąd – przez pierwsze sto stron przynudza straszliwie. Rozumiem, że budowanie klimatu, że wprowadzenie postaci i tak dalej, ale trzeba mieć na uwadze, iż czytelnik sięgający po młodzieżową książkę, która nie jest romansem, łaknie przede wszystkim akcji. I jeśli ta akcja rozpoczyna się dopiero po jednej trzeciej powieści, to większość czytelników może nie doczekać. Na szczęście później jest już tylko lepiej.
Na bohaterów też mogę trochę ponarzekać, ale tylko trochę, bo się bronią. Po pierwsze, świetnym pomysłem było umieszczenie na pierwszym miejscu dzieciaka z Tourette’em. Głównie ze względu na wymiar dydaktyczny, bo sukces powieści z pewnością przyczyniłby się do zwiększenia świadomości społecznej w kwestii tego schorzenia, ale także dlatego, że bohater z defektem, który jest po prostu defektem, a nie zakamuflowanym superdopalaczem (jak ADHD w cyklu o herosach Riordana) to jednak swego rodzaju nowatorstwo. Trochę mniej cieszy fakt, że schemat 2+1 (dwóch chłopaków i dziewczyna) ciągle obowiązuje, bo jest już naprawdę wysłużony, a w innych konfiguracjach relacje między bohaterami można ciekawiej budować. Tylko że te relacje najpierw muszą nabrać jakiegoś głębszego wymiaru, czego u autora niestety nie ma. Cóż, jako zaletę można policzyć fakt, że cała trójka głównych bohaterów, mimo sztampowości (dajcie spokój, Wybraniec, Kolega Wybrańca aka Bystry Pajac i Ta Ładna – już Rowling zrobiła to lepiej), daje się lubić.
Bohaterem, który panu Evansowi naprawdę wyszedł, okazał się lokalny czarny charakter, doktor Hatch. Na jego przykładzie, może mało subtelnie, ale za to bardzo obrazowo (pewna prostota przekazu w powieściach młodzieżowych jest jednak wskazana) autor pokazał trochę obrzydliwej manipulacji w akcji. Wiecie, to ten rodzaj szwarccharakteru, który na pierwszy rzut oka nie wydaje się taki zły. Typowy przestępca w białych rękawiczkach, dobry wujek – sprawi, że będziesz opływać w luksusy. W zamian prawie niczego od ciebie nie zechce, tylko takiej drobnej przysługi od czasu do czasu, na przykład żebyś strącił samolot pasażerski… O ile w literaturze dla dorosłych ten typ przestępcy pojawia się stosunkowo często (w komiksie z resztą też), to w powieści młodzieżowej gości rzadko, moim zdaniem niesłusznie. Brawa dla autora za rezygnację ze schematu, według którego lokalne Zło musi być wredne i od samego początku odrażające.
Cóż jeszcze mogę powiedzieć o tej operującej schematem z X-menów rodem powieści? Nie jest to z pewnością literatura wybitna, ale kawałek solidnego burgera z frytkami w fabrycznym menu. Jeśli ktoś taki literacki fast food lubi, z pewnością będzie zadowolony. Trzeba jednak mieć na uwadze, że zakończenie jest otwarte jak wierzeje stodoły, więc kupno drugiego tomu będzie nieuniknione. Miejmy nadzieję, że wyjdzie niebawem.
Michael Vey to niezwykły nastolatek. Owszem, chodzi do szkoły, jego wyniki w nauce są raczej średnie, w sporcie też nie celuje, a urodę ma przeciętną. Bywa też obiektem zaczepek szkolnych chuliganów – cóż, kiedy choruje się na zespół Tourette’a, należy się spodziewać trudności. Całe szczęście, że to tylko uporczywe mruganie, a nie coś bardziej spektakularnego. Niemniej, Michael jest niezwykły z jeszcze jednego powodu – ma właściwości żywego paralizatora. I kiedy pewnego dnia nieopatrznie ich używa, jego życie zmienia się. Początkowo na lepsze, bo nagle staje się najpopularniejszym chłopakiem w szkole. Ale później pojawiają się ludzie, przed którymi matka próbowała go chronić przez czternaście lat. I przestaje być fajnie.
Zacznijmy może od narzekań. „Więzień celi 25” to książka dla młodszej młodzieży i autor już na początku popełnia błąd – przez pierwsze sto stron przynudza straszliwie. Rozumiem, że budowanie klimatu, że wprowadzenie postaci i tak dalej, ale trzeba mieć na uwadze, iż czytelnik sięgający po młodzieżową książkę, która nie jest romansem, łaknie przede wszystkim akcji. I jeśli ta akcja rozpoczyna się dopiero po jednej trzeciej powieści, to większość czytelników może nie doczekać. Na szczęście później jest już tylko lepiej.
Na bohaterów też mogę trochę ponarzekać, ale tylko trochę, bo się bronią. Po pierwsze, świetnym pomysłem było umieszczenie na pierwszym miejscu dzieciaka z Tourette’em. Głównie ze względu na wymiar dydaktyczny, bo sukces powieści z pewnością przyczyniłby się do zwiększenia świadomości społecznej w kwestii tego schorzenia, ale także dlatego, że bohater z defektem, który jest po prostu defektem, a nie zakamuflowanym superdopalaczem (jak ADHD w cyklu o herosach Riordana) to jednak swego rodzaju nowatorstwo. Trochę mniej cieszy fakt, że schemat 2+1 (dwóch chłopaków i dziewczyna) ciągle obowiązuje, bo jest już naprawdę wysłużony, a w innych konfiguracjach relacje między bohaterami można ciekawiej budować. Tylko że te relacje najpierw muszą nabrać jakiegoś głębszego wymiaru, czego u autora niestety nie ma. Cóż, jako zaletę można policzyć fakt, że cała trójka głównych bohaterów, mimo sztampowości (dajcie spokój, Wybraniec, Kolega Wybrańca aka Bystry Pajac i Ta Ładna – już Rowling zrobiła to lepiej), daje się lubić.
Bohaterem, który panu Evansowi naprawdę wyszedł, okazał się lokalny czarny charakter, doktor Hatch. Na jego przykładzie, może mało subtelnie, ale za to bardzo obrazowo (pewna prostota przekazu w powieściach młodzieżowych jest jednak wskazana) autor pokazał trochę obrzydliwej manipulacji w akcji. Wiecie, to ten rodzaj szwarccharakteru, który na pierwszy rzut oka nie wydaje się taki zły. Typowy przestępca w białych rękawiczkach, dobry wujek – sprawi, że będziesz opływać w luksusy. W zamian prawie niczego od ciebie nie zechce, tylko takiej drobnej przysługi od czasu do czasu, na przykład żebyś strącił samolot pasażerski… O ile w literaturze dla dorosłych ten typ przestępcy pojawia się stosunkowo często (w komiksie z resztą też), to w powieści młodzieżowej gości rzadko, moim zdaniem niesłusznie. Brawa dla autora za rezygnację ze schematu, według którego lokalne Zło musi być wredne i od samego początku odrażające.
Cóż jeszcze mogę powiedzieć o tej operującej schematem z X-menów rodem powieści? Nie jest to z pewnością literatura wybitna, ale kawałek solidnego burgera z frytkami w fabrycznym menu. Jeśli ktoś taki literacki fast food lubi, z pewnością będzie zadowolony. Trzeba jednak mieć na uwadze, że zakończenie jest otwarte jak wierzeje stodoły, więc kupno drugiego tomu będzie nieuniknione. Miejmy nadzieję, że wyjdzie niebawem.
Recenzja dla portalu Insimilion.
Tytuł: Michael Vey więzień celi 25
Autor: Richard Paul Evans
Tytuł oryginalny: Michael Vey: The Prisoner of Cell 25
Tłumacz: Patryk Sawicki
Cykl: Michael Vey
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2013
Stron: 400czwartek, 23 maja 2013
Dzień 3 - książka, która Cię kompletnie zaskoczyła
"Wysłannik przyszłości" lub "Listonosz" (The Postman)
David Brin
tłum. Michał Jakuszewski(?)
wyd. Amber(?)
Wyobraźcie sobie, że macie wczesne naście lat (jakoś początek gimnazjum) i niedawno zaczęliście interesować się fantastyką. Ponieważ skromne zasoby lokalnej biblioteki spustoszyliście już dawno, internet jest pieśnią odległej przyszłości (no w szkole mają, ale w domu jeszcze dłuuugo nie będzie), a o portalu z gryzoniem w nazwie nikomu się jeszcze nie śniło, prosicie rodzicielkę, żeby przy okazji odwiedziła bibliotekę w Mieście Dawniej Powiatowym i jakąś fantastykę wam przyniosła. Wiecie przy tym, że rodzicielka na fantastyce nie zna się ni w ząb, ale liczycie, że bibliotekarka coś jej doradzi. Cóż byście sobie pomyśleli, gdyby po powrocie rodzicielka wręczyła wam to, co widać na obrazku? Przyznam, że ja zwątpiłam w możliwości intelektualne bibliotekarki. Nie dość, że książka ma kretyński tytuł (oryginalny w sumie nie lepszy) jak z brazylijskiej telenoweli, to jeszcze na okładce widać zielonego amanta i jego nieco mniej zieloną prawdopodobnie oblubienicę (dopiero szukając obrazka do tej notki dowiedziałam się, że to w zasadzie okładka filmowa; nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co kierowało grafikiem zmieniającym oryginalne kolory plakatu na monochromatyczną zieleń...). Jak nic tanie romansidło albo równie tania powieść akcji. Niemniej, z braku ciekawszej lektury zaczęłam czytać. I wiecie co? Okazało się, że to kawał całkiem solidnego postapo. Wtedy mnie ta powieść zachwyciła, było to bodaj pierwsze postapo, jakie w życiu czytałam. I choć kilka motywów wydaje mi się dzisiaj naciąganych, myślę że nawet teraz przeczytałabym ją z przyjemnością.
niedziela, 19 maja 2013
Dzień 2 - Książka, którą lubisz najmniej
"A...B...C..."
Eliza Orzeszkowa
Nie znoszę nowelek
pozytywistycznych już od wczesnego dzieciństwa. Czyli mniej więcej od drugiej
klasy podstawówki, kiedy kazano nam w ramach szkolnej lektury przeczytać „A…B…C…”
Orzeszkowej. Później już w sobie tę niechęć okiełznałam racjonalizmem, kiedy w
liceum przychyliłam się do tłumaczenia, że to jakaś tam część historii
literatury i wypada znać przykłady (tylko po co aż tyle? W liceum moja klasa
dzieliła się na tych, co już trzy razy omawiali „Antka” i na tych, co już trzy
razy omawiali „Janka Muzykanta”… Toż to jawna strata czasu.). Ale kto wymyślił,
żeby dzieciakom bez żadnego przygotowania teoretycznego dawać coś takiego do
czytania? O ile Moreni siedemnastoletnia była w stanie pojąć, że przykłady
małoobjętościowych dzieł Orzeszkowej trzeba znać, bo ilustrują ważne trendy w
literaturze pozytywistycznej (i ogarniała realia Polski pod zaborami), tak
Moreni ośmioletnia była straszliwie znudzona opowieścią o niczym, dziejącą się
w nudnych i abstrakcyjnych dla niej realiach. Bo przesłanie tej nowelki jest
niestety li tylko patetyczno-patriotyczne i to patriotyzmem niestrawnym dla
ośmiolatka, który nie rozumie (dowie się dopiero podczas omawiania, kiedy już
się przy lekturze wynudzi i będzie miał głęboko gdzieś wszystko, co z nią
związane) dlaczego ta nauczycielka była tak uparta i co w tym wartego naśladowania.
Serio, już chyba lepiej byłoby przeczytać „Dobrą panią” – tam przynajmniej
omawiano postawy aktualne nawet dziś i możliwe do zrozumienia nawet bez
znajomości kontekstu historycznego.
środa, 15 maja 2013
Subiektywne prasowanie #16 - "Nowa Fantastyka" 04/2013
Chyba przekroczyłam wszelkie granice spóźnialstwa, ale cóż, nic nie poradzę na to, że kwiecień był miesiącem dość szalonym. Teraz powoli zaczynam ogarniać, więc istnieje spore prawdopodobieństwo, że słowo o numerze majowym pojawi się jeszcze w maju. Tymczasem porozmawiajmy o numerze kwietniowym. Z której strony by go nie obrócić, wszędzie „Gra o Tron”. Ale może po kolei.
Jakub Winiarski w swoim comiesięcznym wstępniaku tym razem wspomina o oszołomskich interpretacjach popkultury w ogóle, a fantastyki w szczególności. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale tym razem ma pan sto procent racji, panie redaktorze. Interpretacja pod ideologiczny klucz to zły pomysł. Dobrze, ze wniosek końcowy bardziej optymistyczny.
Jakub Ćwiek skarży się na swoich czytelników, a właściwie ich rodziców, którym się wydaje, że mają prawo obsztorcować autora za zamieszczanie treści nie dla nieletnich w swojej książce. Niedawno na to samo narzekał Kosik w swoim felietonowym kąciku, dlatego prześladuje mnie wizja matek które nagle i niespodziewanie dowiedziały się, że ich nastoletnie pociechy zrezygnowały z lektur klasyki dziecięcej na rzecz fantastyki z roznegliżowanymi (w znacznym stopniu) paniami na okładkach. I trudno mi się nie zgodzić z konkluzją Ćwieka – raczej lepiej przypilnować listy lektur dziecka, niż mieć do autora pretensje, że pisze, jak pisze. Zawsze znajdą się przecież jacyś autorzy zastępczy.
Następnie mamy temat z okładki, czyli długi artykuł o najnowszym sezonie „Gry o Tron” (plus krótki wywiad z Emilią Clarke, filmową Dany). Jako osobie, która zarzuciła oglądanie serii po pierwszym sezonie, spodobał mi się on głównie dlatego, że autor pokusił się o nieco szersze spojrzenie na fenomen tego serialu. Wyszło to całemu tekstowi na ogromny plus, choć wnioski nie są może rewolucyjne.
Pozostając w temacie filmowym, przejdźmy do tekstu Przemysława Pieniążka o reaktywacji serii „Martwe zło”. Artykuł obszerny i rzetelny, jednak ponieważ słaby ze mnie fan kinematografii, a horrorów zgoła żaden, obawiam się, że nie potrafię w pełni docenić. Może fani będą umieli.
Dalej mamy artykuł Wawrzyńca Podrzuckiego, dotyczący tym razem bzdur, jakie w fantastyce narosły wokół klonowania. Co prawda autor skupia się tu tylko na jednym aspekcie, ale to nawet lepiej – dobrze obalony mały mit jest lepszy, niż argumentowanie po łebkach szerszego tematu. A i będzie o czym kolejne teksty pisać.
Następnie możemy sobie poczytać o procedurze finansowania produkcji przez fanów (o zjawisku w tej części Internetu, w której bywam, zrobiło się głośno jakoś tak w kwietniu właśnie. Czyżby przez ten artykuł?). Potem mamy już tylko tekst o nowej jakości komiksów DC i jako osoba, która komiksami zasadniczo się nie interesuje, powiem tylko tyle, że Superman nie będzie już nosił majtek na rajtuzach. Natomiast fanom powinien się ten tekst spodobać.
Zostały jeszcze felietony. Michale Sullivan odchodzi nieco od pisania, aby przekazać młodym artystom, że powinni być wytrwali i nie zniechęcać się, bo to normalne, że dopiero fąfdziesiąty tekst, który spłodzą, będzie się nadawał do publicznego pokazu. Rafał Kosik porusza temat ciekawy, choć moim zdaniem zbyt rozległy na felietonik, a mianowicie specyficznie pojmowanego konformizmu poglądowego. Peter Watts zastanawia się, dlaczego jego prozę uważa się za pesymistyczną, skoro on tylko wyciąga logiczne wnioski z obecnej sytuacji. Zaś Łukasz Orbitowski poleca film „Beyond the Black Rainbow” – i jest to utwór, który mógłby mi się nawet spodobać, gdybym kiedyś nieopatrznie zechciała obejrzeć horror.
Przejdźmy do najważniejszej części czasopisma, czyli opowiadań. „Dziewczyna z kartofliska” Radosława Raka trochę nawiązuje do „Lilki” tegoż autora. Niestety, sprawiła też, że jasnym się dla mnie stało, iż z tym autorem się nie polubimy. Warsztatowo nie mogę mu nic zarzucić, ale cóż poradzę, że horror wiejski nuży mnie i irytuje. „Nie wszystko złoto, co się świeci” Jacka Wróbla to czysto rozrywkowe, proste fantasy, które bardzo przyjemnie mi się czytało – aczkolwiek główny bohater, spryciarz i oszust, nie wzbudził szczególnej sympatii, co trochę dziwi, bo mam słabość do takich postaci. Może po prostu był za stary.
Proza zagraniczna prezentuje wyższy poziom niż rodzima. „Po drugiej stronie” Willa MacInthosha to ciekawy eksperyment artystyczny, który da się z przyjemnością czytać (co wcale nie jest oczywiste, jeśli mowa o eksperymentach). Niemniej, mam wrażenie, że autor nie bardzo potrafił zdecydować, czy chce położyć nacisk na eksperyment naukowy, czy na ludzkie emocje. Mimo wszystko zgrabnie mu wyszedł ten konglomerat. Za to „W klatce” Klausa N. Fricka rozczarowało mnie swoją przewidywalnością. Serio, jeśli dostajemy na dzień dobry kosmiczne zoo oraz nagiego samca i samicę Homo sapiens, to czego właściwie można się spodziewać? Przy tym jednak tekst czytało się przyjemnie, choć pewnie część tej przyjemności generowała nadzieją, że autor jednak czymś mnie zaskoczy…
A teraz pozwólcie, że wezmę się za lekturę numeru majowego. Tym razem będę cwana i zacznę od opowiadań.
Jakub Winiarski w swoim comiesięcznym wstępniaku tym razem wspomina o oszołomskich interpretacjach popkultury w ogóle, a fantastyki w szczególności. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale tym razem ma pan sto procent racji, panie redaktorze. Interpretacja pod ideologiczny klucz to zły pomysł. Dobrze, ze wniosek końcowy bardziej optymistyczny.
Jakub Ćwiek skarży się na swoich czytelników, a właściwie ich rodziców, którym się wydaje, że mają prawo obsztorcować autora za zamieszczanie treści nie dla nieletnich w swojej książce. Niedawno na to samo narzekał Kosik w swoim felietonowym kąciku, dlatego prześladuje mnie wizja matek które nagle i niespodziewanie dowiedziały się, że ich nastoletnie pociechy zrezygnowały z lektur klasyki dziecięcej na rzecz fantastyki z roznegliżowanymi (w znacznym stopniu) paniami na okładkach. I trudno mi się nie zgodzić z konkluzją Ćwieka – raczej lepiej przypilnować listy lektur dziecka, niż mieć do autora pretensje, że pisze, jak pisze. Zawsze znajdą się przecież jacyś autorzy zastępczy.
Następnie mamy temat z okładki, czyli długi artykuł o najnowszym sezonie „Gry o Tron” (plus krótki wywiad z Emilią Clarke, filmową Dany). Jako osobie, która zarzuciła oglądanie serii po pierwszym sezonie, spodobał mi się on głównie dlatego, że autor pokusił się o nieco szersze spojrzenie na fenomen tego serialu. Wyszło to całemu tekstowi na ogromny plus, choć wnioski nie są może rewolucyjne.
Pozostając w temacie filmowym, przejdźmy do tekstu Przemysława Pieniążka o reaktywacji serii „Martwe zło”. Artykuł obszerny i rzetelny, jednak ponieważ słaby ze mnie fan kinematografii, a horrorów zgoła żaden, obawiam się, że nie potrafię w pełni docenić. Może fani będą umieli.
Dalej mamy artykuł Wawrzyńca Podrzuckiego, dotyczący tym razem bzdur, jakie w fantastyce narosły wokół klonowania. Co prawda autor skupia się tu tylko na jednym aspekcie, ale to nawet lepiej – dobrze obalony mały mit jest lepszy, niż argumentowanie po łebkach szerszego tematu. A i będzie o czym kolejne teksty pisać.
Następnie możemy sobie poczytać o procedurze finansowania produkcji przez fanów (o zjawisku w tej części Internetu, w której bywam, zrobiło się głośno jakoś tak w kwietniu właśnie. Czyżby przez ten artykuł?). Potem mamy już tylko tekst o nowej jakości komiksów DC i jako osoba, która komiksami zasadniczo się nie interesuje, powiem tylko tyle, że Superman nie będzie już nosił majtek na rajtuzach. Natomiast fanom powinien się ten tekst spodobać.
Zostały jeszcze felietony. Michale Sullivan odchodzi nieco od pisania, aby przekazać młodym artystom, że powinni być wytrwali i nie zniechęcać się, bo to normalne, że dopiero fąfdziesiąty tekst, który spłodzą, będzie się nadawał do publicznego pokazu. Rafał Kosik porusza temat ciekawy, choć moim zdaniem zbyt rozległy na felietonik, a mianowicie specyficznie pojmowanego konformizmu poglądowego. Peter Watts zastanawia się, dlaczego jego prozę uważa się za pesymistyczną, skoro on tylko wyciąga logiczne wnioski z obecnej sytuacji. Zaś Łukasz Orbitowski poleca film „Beyond the Black Rainbow” – i jest to utwór, który mógłby mi się nawet spodobać, gdybym kiedyś nieopatrznie zechciała obejrzeć horror.
Przejdźmy do najważniejszej części czasopisma, czyli opowiadań. „Dziewczyna z kartofliska” Radosława Raka trochę nawiązuje do „Lilki” tegoż autora. Niestety, sprawiła też, że jasnym się dla mnie stało, iż z tym autorem się nie polubimy. Warsztatowo nie mogę mu nic zarzucić, ale cóż poradzę, że horror wiejski nuży mnie i irytuje. „Nie wszystko złoto, co się świeci” Jacka Wróbla to czysto rozrywkowe, proste fantasy, które bardzo przyjemnie mi się czytało – aczkolwiek główny bohater, spryciarz i oszust, nie wzbudził szczególnej sympatii, co trochę dziwi, bo mam słabość do takich postaci. Może po prostu był za stary.
Proza zagraniczna prezentuje wyższy poziom niż rodzima. „Po drugiej stronie” Willa MacInthosha to ciekawy eksperyment artystyczny, który da się z przyjemnością czytać (co wcale nie jest oczywiste, jeśli mowa o eksperymentach). Niemniej, mam wrażenie, że autor nie bardzo potrafił zdecydować, czy chce położyć nacisk na eksperyment naukowy, czy na ludzkie emocje. Mimo wszystko zgrabnie mu wyszedł ten konglomerat. Za to „W klatce” Klausa N. Fricka rozczarowało mnie swoją przewidywalnością. Serio, jeśli dostajemy na dzień dobry kosmiczne zoo oraz nagiego samca i samicę Homo sapiens, to czego właściwie można się spodziewać? Przy tym jednak tekst czytało się przyjemnie, choć pewnie część tej przyjemności generowała nadzieją, że autor jednak czymś mnie zaskoczy…
A teraz pozwólcie, że wezmę się za lekturę numeru majowego. Tym razem będę cwana i zacznę od opowiadań.
niedziela, 12 maja 2013
Wśród obcych czy wśród swoich? - "Miasto złudzeń" Ursula K. Le Guin
Uwaga, recenzja zawiera drobne spoilery.
Twórczość Ursuli K. Le Guin nieodmiennie mnie fascynuje – zwłaszcza ta wcześniejsza, pełna nieposkromionego romantyzmu (bynajmniej nie w znaczeniu tandetnych związków miłosnych), ciekawie przedstawionych klasycznych motywów sci-fi i zwięzłego, choć niepozbawionego baśniowej magii stylu. Tym razem zabrałam się za trzecią (i w pierwotnych zamierzeniach ostatnią) część cyklu „Ekumena”, bo czekała na odrobinę uwagi nieprzyzwoicie długo. Oczywiście nie zawiodłam się.
Obejmująca kiedyś tysiące planet Liga Wszystkich Światów rozpadła się za sprawą najeźdźców już ponad tysiąc lat temu. Ziemia znajduje się pod okupacją – choć jest to okupacja osobliwa, bo Shinga nie zabijają. W takim razie czy aby na pewno są okupantami? Może tylko pilnują dziedzictwa pozostawionego przez Ligę przed zakusami jej byłych, krwiożerczych członków? Falk, który nie pamięta niczego sprzed przygarnięcia go przez Dom Zove (co miało miejsce kilka lat temu) będzie musiał na to pytanie odpowiedzieć. Jak również na pytania bardziej fundamentalne: skąd przybył? Po co? I najważniejsze: kim właściwie jest? Odpowiedzi może znaleźć jedynie w Es Toch, zwanym Miastem Kłamstwa. Czy jednak Shinga zechcą powiedzieć mu prawdę?
W poprzednich tomach pani Le Guin poruszała głównie problem kontaktu z obcym (w „Świecie Rocannona”) i procesu, w wyniku którego obcy przestaje być obcy (w „Planecie wygnania”). Tym razem zadaje pytanie: co się stanie, gdy sami dla siebie staniemy się obcy? Jak bardzo Falk sprzed utraty pamięci jest Falkiem obecnym? I czy odzyskanie tamtej osobowości jest warte utraty obecnej? Trudno znaleźć dobre wyjście z sytuacji, w której nieuchronnie umiera któreś z nas. Tym bardziej, że jeśli któreś umrze, to drugie może sprowadzić zagładę na miliony niewinnych istot. I to zupełnie nieświadomie. Zwłaszcza, gdy nie wiemy, czy ci, którzy nas otaczają to przyjaciele czy wrogowie.
W tym miejscu wspomnę, że choć pani Le Guin nigdy nie miała problemów z konstruowaniem postaci ciekawych, to Falk/Rammaren wyszedł jej wręcz wspaniale. Po mistrzowsku ukazała z jednej strony poczucie obowiązku i (w mniejszym stopniu) ciekawość, którymi kierował się Falk w swojej wędrówce ku paszczy lwa oraz jego poczucie zdrady, osamotnienie, przerażenie i nieufność, z drugiej zaś gorączkowe rozterki Rammarena, który na początku przeczuwa, a potem już wie, że jest okłamywany, ale nie potrafi znaleźć wyjścia z sytuacji. Niemniej, obie osobowości głównego bohatera (łowca, rolnik i wędrowiec Falk oraz uczony i mąż stanu Rammaren) potrafią dojść do porozumienia.
Powieści Le Guin, zwłaszcza te wcześniejsze, to historie jednego bohatera i w tym przypadku nie jest inaczej. To bynajmniej nie wada, po prostu należy liczyć się z tym, że bohaterowie drugoplanowi i poboczni będą bliżsi mitycznym archetypom (mądrego starca, dobrego ojca, zdradzieckiej nieznajomej), niż pełnokrwistym postaciom, do jakich przyzwyczaiła nas najnowsza fantastyka. Dzięki temu cała historia nabiera wyrazistości, jak estradowy artysta oświetlony silnym, punktowym reflektorem.
Ale to nie wszystko, bo autorka postanowiła też pobawić się problematyką kłamstwa i manipulacji. W dobie internetu gdy istnienie w wynikach wyszukiwania Google to być albo nie być wielu inicjatyw, siła informacji jest dla nas oczywista. Łatwo więc sobie wyobrazić podbój bez przelewu krwi – wystarczy odpowiednie manipulowanie danymi. A jeśli wróg posiada przełomowe umiejętności w tym zakresie, o których istnieniu nie wiemy? Cóż, wtedy przegrana jest tylko kwestią czasu, i to krótkiego. W tym świetle „Miasto złudzeń” przywodzi na myśl cyberpunkowe lęki przed monopolizacją, manipulacją i brakiem kontroli w przepływie i handlu danymi – a trudno mi wyobrazić sobie powieść, której do cyberpunkowego sztafażu byłoby dalej. To chyba świadczy o wielkości powieści, bo im bardziej się ją czyta, im intensywniej myśli, tym więcej znaczeń odsłania.
Cóż, mogłabym jeszcze długo analizować, ale chcę uniknąć spoilerów (dość ich już tu, choć niewielkie są) oraz stworzenia kolejnego post z cyklu tl;dr. Najlepiej Le Guin odkrywać samemu. Kto wie, co każdy z nas mógłby w tych powieściach wyczytać? Ja na pewno nie mam zamiaru Wam tego mówić – sprawdźcie sami.
Obejmująca kiedyś tysiące planet Liga Wszystkich Światów rozpadła się za sprawą najeźdźców już ponad tysiąc lat temu. Ziemia znajduje się pod okupacją – choć jest to okupacja osobliwa, bo Shinga nie zabijają. W takim razie czy aby na pewno są okupantami? Może tylko pilnują dziedzictwa pozostawionego przez Ligę przed zakusami jej byłych, krwiożerczych członków? Falk, który nie pamięta niczego sprzed przygarnięcia go przez Dom Zove (co miało miejsce kilka lat temu) będzie musiał na to pytanie odpowiedzieć. Jak również na pytania bardziej fundamentalne: skąd przybył? Po co? I najważniejsze: kim właściwie jest? Odpowiedzi może znaleźć jedynie w Es Toch, zwanym Miastem Kłamstwa. Czy jednak Shinga zechcą powiedzieć mu prawdę?
W poprzednich tomach pani Le Guin poruszała głównie problem kontaktu z obcym (w „Świecie Rocannona”) i procesu, w wyniku którego obcy przestaje być obcy (w „Planecie wygnania”). Tym razem zadaje pytanie: co się stanie, gdy sami dla siebie staniemy się obcy? Jak bardzo Falk sprzed utraty pamięci jest Falkiem obecnym? I czy odzyskanie tamtej osobowości jest warte utraty obecnej? Trudno znaleźć dobre wyjście z sytuacji, w której nieuchronnie umiera któreś z nas. Tym bardziej, że jeśli któreś umrze, to drugie może sprowadzić zagładę na miliony niewinnych istot. I to zupełnie nieświadomie. Zwłaszcza, gdy nie wiemy, czy ci, którzy nas otaczają to przyjaciele czy wrogowie.
W tym miejscu wspomnę, że choć pani Le Guin nigdy nie miała problemów z konstruowaniem postaci ciekawych, to Falk/Rammaren wyszedł jej wręcz wspaniale. Po mistrzowsku ukazała z jednej strony poczucie obowiązku i (w mniejszym stopniu) ciekawość, którymi kierował się Falk w swojej wędrówce ku paszczy lwa oraz jego poczucie zdrady, osamotnienie, przerażenie i nieufność, z drugiej zaś gorączkowe rozterki Rammarena, który na początku przeczuwa, a potem już wie, że jest okłamywany, ale nie potrafi znaleźć wyjścia z sytuacji. Niemniej, obie osobowości głównego bohatera (łowca, rolnik i wędrowiec Falk oraz uczony i mąż stanu Rammaren) potrafią dojść do porozumienia.
Powieści Le Guin, zwłaszcza te wcześniejsze, to historie jednego bohatera i w tym przypadku nie jest inaczej. To bynajmniej nie wada, po prostu należy liczyć się z tym, że bohaterowie drugoplanowi i poboczni będą bliżsi mitycznym archetypom (mądrego starca, dobrego ojca, zdradzieckiej nieznajomej), niż pełnokrwistym postaciom, do jakich przyzwyczaiła nas najnowsza fantastyka. Dzięki temu cała historia nabiera wyrazistości, jak estradowy artysta oświetlony silnym, punktowym reflektorem.
Ale to nie wszystko, bo autorka postanowiła też pobawić się problematyką kłamstwa i manipulacji. W dobie internetu gdy istnienie w wynikach wyszukiwania Google to być albo nie być wielu inicjatyw, siła informacji jest dla nas oczywista. Łatwo więc sobie wyobrazić podbój bez przelewu krwi – wystarczy odpowiednie manipulowanie danymi. A jeśli wróg posiada przełomowe umiejętności w tym zakresie, o których istnieniu nie wiemy? Cóż, wtedy przegrana jest tylko kwestią czasu, i to krótkiego. W tym świetle „Miasto złudzeń” przywodzi na myśl cyberpunkowe lęki przed monopolizacją, manipulacją i brakiem kontroli w przepływie i handlu danymi – a trudno mi wyobrazić sobie powieść, której do cyberpunkowego sztafażu byłoby dalej. To chyba świadczy o wielkości powieści, bo im bardziej się ją czyta, im intensywniej myśli, tym więcej znaczeń odsłania.
Cóż, mogłabym jeszcze długo analizować, ale chcę uniknąć spoilerów (dość ich już tu, choć niewielkie są) oraz stworzenia kolejnego post z cyklu tl;dr. Najlepiej Le Guin odkrywać samemu. Kto wie, co każdy z nas mógłby w tych powieściach wyczytać? Ja na pewno nie mam zamiaru Wam tego mówić – sprawdźcie sami.
Tytuł: Miasto złudzeń
Autor: Ursula K. Le Guin
Tytuł oryginalny: City of Illusions
Tłumacz: Jacek Kozerski
Cykl: Ekumena (Hain)
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 1995
Stron: 192
Książka przeczytana w ramach wyzwania "Eksplorując nieznane".
piątek, 10 maja 2013
Dzień 1 - Twoja ulubiona książka
"Smok Jego Królewskiej Mości" (His Majesty Dragon)
Naomi Novik
tłum. Paweł Kruk
wyd. Rebis
Oczywiście nie mogło tu się pojawić nic innego. Cykl „Temeraire” cały uwielbiam pasjami (i w związku z tym będę musiała bardzo uważać. Nie chcemy przecież, aby akcja „30 dni z książką” zamieniła się w pean pochwalny na cześć pisarstwa pani Novik), choć tomy prezentują raz niższy, raz wyższy poziom. Jednak to od „Smoka Jego Królewskiej Mości” moja miłość się rozpoczęła – a było to uczucie o tyle nietypowe, że od pierwszego wejrzenia, zakochałam się bowiem w okładce (pięć pierwszych tomów ma naprawdę fenomenalne okładki). Na szczęście wnętrze okazało się równie bogate, choć jeśli ktoś liczy na nieustanne walki skrzydlatych bestii i płomienie śmigające w powietrzu, to się zawiedzie. Owszem, sceny batalistyczne są, bo to w końcu wojsko, ale autorka położyła raczej nacisk na szok kulturowy: ze sztywnej marynarki wojennej do luzackiej (jak na owe czasy) kawalerii powietrznej. I tak jest nawet ciekawiej. A przy okazji stawia coraz więcej kluczowych pytań, co jest widoczne tym bardziej, im głębiej w cykl się wgryzamy. I są smoki, dużo smoków w najlepszym wydaniu, a takiemu smokofilowi jak ja w zasadzie już niczego więcej nie potrzeba (o smokach Novik to ja jeszcze kiedyś napiszę pseudoesej i będziecie go musieli na tym blogu czytać. Bójcie się).
Subskrybuj:
Posty (Atom)