Nie ufam książkom wydawanym własnym sumptem. Wcześniej czytałam tylko jedną i nie była to szczególnie porywająca lektura. Niemniej, asertywność nie jest jedną z moich najmocniejszych cech i kiedy autor prosi o zrecenzowanie powieści, bardzo trudno mi odmówić. Zwłaszcza, jeśli recenzje innych blogerów są umiarkowanie entuzjastyczne. Właśnie w taki sposób dotarła do mnie „Ametysta – 7 wymiar”, o której ta notka. I będzie to notka bardzo długa, choć wątpię, żeby można ją było nazwać recenzją. Mam nadzieję, że zapisane tu uwagi autorka potraktuje jako dobre rady, a nie jako atak na siebie. Tekst może zawierać śladowe ilości spoilerów.
Może zacznijmy od krótkiego zarysu treści. W Kotalinie odnotowano gwałtowne skracanie się dnia, co nie jest dla tej krainy normalnym zjawiskiem i źle wpływa nie tylko na naturalne procesy, ale i na gospodarkę. W celu zaradzenia kryzysowi zbiera się królewska rada, pierwsza, w której młodziutka magini Ametysta będzie miała okazję wziąć udział. Okazuje się, że w problemy królestwa mogą być zamieszane wraże siły…
Konwenanse mamy za sobą, przejdźmy więc do warsztatu, bo o nim mam chyba najwięcej o powiedzenia. Po tekście widać, że korektę rzeczywiście przeszedł (choć korektorkę chyba zaczęły gonić terminy, bo ostatnie czterdzieści stron ma znacznie więcej literówek i zgubionych wyrazów niż reszta tekstu), natomiast dotkliwie brakuje w nim ręki stanowczego i doświadczonego redaktora.
Taki redaktor pomógłby uniknąć sporej ilości błędów. Na przykład nie byłoby tego zdania z piątej strony (pierwsza strona powieści właściwej): „Zasiadały w niej głowy wszystkich ras zamieszkujących Kotalinę: magowie, właściciele darów, metamorfomagowie, animagowie (…).”, które już stronę dalej okazuje się być nieprawdziwe, bo żadne z czterech przytoczonych typów czarodziei nie tworzy osobnej rasy (a i wspomniane „głowy ras” nie są wcale oczywiste; z dalszej części tekstu wynika, że bardziej adekwatnym określeniem byliby „przedstawiciele” czy „delegaci”). Nie byłoby też problemu ze smokami, które, jak twierdzą niektórzy, wymarły. Twierdzenie to stoi w sprzeczności z faktem, że smoki były hodowane i znano ich dokładną liczbę. Poza tym zniknęły z dnia na dzień. Prosty lud z dalekich krain owszem, może spekulować o wymarciu, ale członkowie rady powinni wiedzieć, że nagłego i nieusprawiedliwionego żadną gwałtowną katastrofą zniknięcia kilkuset wielkich zwierząt raczej nie da się tak uzasadnić. A poza tym, jestem zupełnie subiektywnie rozczarowana marginalnym znaczeniem kwestii smoków, które zniknęły najwyraźniej bez większej potrzeby fabularnej.
To tylko dwa przykłady takich drobnych niedopatrzeń, ale jest ich więcej. Poza tym często się zdarza, że bohaterowie nie są w stanie dostrzec rozwiązania problemu, które dla każdego trzeźwo myślącego człowieka byłoby oczywiste. Zdarzają się też wcale często sytuacje odwrotne, choć przyznam, że akurat nadużywanie deus ex machina nie jest głównym grzechem autorki. Jeśli miałabym jakiś wskazać, to raczej będzie to sposób narracji – dość chaotyczny i okrojony ze wszystkiego, co nie jest głównym wątkiem. Ten jest co prawda rozdzielony na kilka mniejszych odgałęzień, ale wszystkie dotyczą jednej kwestii i zmierzają do wspólnego finału. W powieści o tak rozbudowanym świecie jak „Ametysta” to dość nieszczęśliwe rozwiązanie – czytelnik czuje się zawieszony w niebycie, bo narrator co prawda skrupulatnie opisuje mu kluczowe wydarzenia, ale nie podaje ani kontekstu, ani nawet opisu lokalizacji tego wszystkiego. Wrażenie jest podobne do oglądania władcy pierścieni bez efektów specjalnych i zdjęć plenerowych – dostajemy nieczytelne postacie na zielonym, neutralnym tle.
A właśnie, rozbudowany świat. Autorka niestety cierpi na częstą wśród aspirujących pisarzy przypadłość – nie potrafi rezygnować z pomysłów, w związku z czy wszystkie wciela w życie. I tak bycie inkubem to za mało, dorzućmy białego wilka. Driady są dla lamerów, dorzućmy im jeszcze umiejętności syren, i tak dalej. Nie byłoby to tak irytujące, gdyby cokolwiek znaczyło w fabule, ale wilk w inkubie służy tylko do prezentowania białego futra a większość z rozlicznych umiejętności tytułowej bohaterki pozostaje nie tylko niewykorzystana, ale wręcz wykluczająca się. Podobnie z realiami – świat to za mało, zróbmy kilka wymiarów, z których trzy mają jakiekolwiek znaczenie dla fabuły. Nie zrozumcie mnie źle, samo bogactwo świata przedstawionego nie jest wadą. Problem polega na tym, że nawet wśród doświadczonych pisarzy niewielu jest w stanie ogarnąć podobny ogrom (jedynym ze znanych mi, któremu się jako tako udało jest Nik Pierumow), a cóż dopiero debiutantka z niewyrobionym warsztatem. Może warto z części pomysłów zrezygnować na rzecz precyzji kreacji?
Na poziomie czysto językowym również widać brak twardej ręki redaktora. Pomijam już zdania o kulawej składni, ale autorce trochę jeszcze brak wyczucia językowego. Ma skłonności do opisywania wszystkiego zamiast pokazywania tego czytelnikowi, co sprawia, że prezentowane krajobrazy czy pomieszczenia wypadają bardzo drętwo. Często też wkłada do tekstu jakąś frazę, która psuje klimat i wali czytelnika jak obuchem. Łagodniejszym przykładem jest używanie potocznego języka przez postaci, które raczej nie powinny tego robić (nie będę już wymagać od autorki różnicowania sposobu wypowiedzi w zależności od pochodzenia bohatera, bo to wyższa szkoła jazdy). Skrajnym jest pewne porównanie, które mnie osobiście przyprawiło o konsternację, mianowicie „wyglądał jakby (…) obejrzał jakiś melodramatyczny film”. Czytelników, którzy chcieliby tu wymachiwać batystowymi majtkami Renfri uprzedzam, że nie chodzi mi o anachronizm. Różnica między melodramatycznym filmem a batystowymi majtkami jest taka, że te drugie Renfri rzeczywiście nosiła, ergo w jej świecie istniały. Tymczasem nie mamy żadnych przesłanek, aby sądzić, że w Kotalinie kręci się filmy, a rzeczoną frazę podaje co prawda narrator, ale przemawiający z perspektywy bohatera. Być może jest to mało istotny detal, tylko że właśnie takie detale tworzą klimat. I potrafią go skutecznie zepsuć.
Trochę inną parą kaloszy są bohaterowie, bo wśród nich znajdziemy zarówno świetnie wykreowanych, jak i dotkniętych różnymi wadami autorskiego warsztatu. Ciekawym przykładem jest tu tytułowa Ametysta. Czytając o niej miałam wrażenie, że z jednej strony autorka ma na nią za dużo pomysłów na raz, z drugiej – nie ma ich wcale. Ametystę poznajemy jako młodą, nieprzeciętnie uzdolnioną, ale dramatycznie niedoświadczoną i przez to lekko naiwną kobietę (dlaczego posłano ją na pierwsze posiedzenie królewskiej rady w charakterze „głowy rasy” bez jakiegokolwiek wsparcia w postaci choćby bardziej doświadczonego doradcy, tego nie pojmuję). Zapowiada się fajnie, ale… niczego ponad to się o niej już nie dowiadujemy. Nie wiemy, czym się zajmuje, kiedy akurat nie ma kryzysu (skończyła szkołę, jej koleżanki już pracują, tymczasem Ametysta ciągle zajmuje uczelniany pokój i nie wiemy z czego się utrzymuje), jak wyglądało jej dzieciństwo, szkolne czasy, kim są jej bliscy i wrogowie. Dowiadujemy się tyko, że jest wyjątkowa (aż za bardzo, moim zdaniem). Pomiędzy poznaniem a dowiedzeniem się o wyjątkowości, czytelnik nie dostaje absolutnie nic, co mogłoby mu ocieplić wizerunek tytułowej bohaterki czy też sprawić, że zacznie go ona w jakikolwiek sposób obchodzić. Ametysta jest największą nieobecną w powieści, mimo że dosyć często pojawia się na jej kartach.
Na straszliwą jednowymiarowość cierpi zresztą większość postaci drugoplanowych. W moich oczach najbardziej poszkodowany jest Miatel, definiowany przez swoją ślepą przyjaźń i bezkrytyczny zachwyt względem Ametysty, a także bycie animagiem. Jest dorosłym, choć bardzo drobnym facetem (ma już swój pierścień maga, a to oznacza, że ukończył edukację), ale zachowuje się jak dziewięciolatek zauroczony nową, śliczną panią od przyrody – i tak też wszyscy go traktują. Tę postać możnaby łatwo uratować, wystarczyłoby zrobić z niego adepta. Niestety, stało się inaczej. Podobnie jednowymiarowy jest sidekick (żeby nie powiedzieć „przydupas”) głównego złego – jest gruby i żądny władzy, choć w to ostatnie jako czytelniczka kompletnie nie mogłam uwierzyć, tak mało tę żądzę było po nim widać. Poza tym jest chorobliwie otyły. I woli chłopców. Z powieści jasno wynika, że w Kotalinie tylko czarne charaktery nie są hetero (dla oddania sprawiedliwości dodam jednak, że nie podejrzewam autorki o programową propagandę w tym temacie. Raczej zaplątał nam się tu przypadkiem harlequinowy motyw, według którego ci źli muszą się wyróżniać jakimś seksualnym odchyłem od większości). Żeby było ciekawiej, to też jest postać, którą można uratować – autorka miała pomysł na jego przemianę i cały proces zmierzający do gorączkowego zastanawiania się, w co ja się właściwie wpakowałem. Tylko niestety nie miała pomysłu na punkt wyjścia. Trzeba by go było stworzyć od nowa.
To, co do tej pory napisałam, może stworzyć wrażenie, że książka składa się wyłącznie z wad i niedoróbek. To nieprawda – gdyby tak było, nie widziałabym potrzeby produkowania takiego elaboratu, można przecież napisać znacznie krótszą kąśliwą recenzję. Przejdźmy więc do rzeczy dobrych, zaczynając tam, gdzie skończyliśmy złe, czyli od bohaterów.
Bo autorka, jeśli tylko ma naprawdę konkretny pomysł, potrafi stworzyć postacie naprawdę fajne. Taki Max na przykład, czyli wyżej wspomniany inkub półwilk, poza zupełnie niepotrzebnym porastaniem sierścią jest naprawdę ciekawy. Przede wszystkim jest… no, inkubiczny. Gdybym miała sobie wyobrazić inkuba jako postać pozytywną, Max totalnie wpasowałby się w moje wyobrażenia. Jak to demon jest egoistą, jak to inkub niestworzonym do monogamii. Przy tym, mimo irytujących cech, autorce udało się sprawić, że czytelnik potrafi uwierzyć w jego urok i w to, że giną za nim te kobiety. Podobnie udana postacią jest wampirzyca Brenda (w ogóle pomysł na wampiry autorka miała świetny. Dużo lepiej by się prezentował, gdyby go nie rozdrobniła). W przeciwieństwie do nieobecnej w świadomości czytelnika (tego konkretnego, niżej podpisanego) Ametysty, o Brendzie wiemy całkiem sporo, co pozwala zbudować z nią jakąś więź i sprawia, że jej los nas obchodzi. Z pewnością dałoby się w tej postaci to i owo podszlifować, parę nieścisłości wygładzić, ale jest dobrze.
Sam Główny Zły też wyszedł ciekawie, oczywiście o ile założeniem autorki było stworzenie infantylnego, rozkapryszonego, mentalnego dziecka. Taka Harley Quinn, tylko że zamiast obsesji zadowalania Jockera mamy obsesje przejęcia władzy nad światem. Typ postaci może nieszczególnie oryginalny, ale w powieści ciągle jeszcze dość świeży. I wykonanie niezgorsze.
Jak już wspominamy o konkretnych pomysłach, to kilka fajnych i oryginalnych się zdarza (a pojawianie się oryginalnych pomysłów jest przeca jednym z czynników określających, czy autor ma potencjał). Już sam pomysł na otwarcie powieści jest dość niespotykany: żaden mag nie wyczuł, że zło podnosi parszywy łeb po wiekach letargu, nie objawił się zaginiony władca ani nie przybyli kosmici. Po prostu plony spadły, a że były podstawą gospodarki, powstała sytuacja kryzysowa. To tak naturalny motyw, że aż dziwne, że nikt (a przynajmniej nikt ze znanych mi autorów) na niego nie wpadł. Podobnie z zagadnieniem, skąd się biorą królowie Kotaliny (właściwie to są produkowani; strach pomyśleć, co z takim motywem mógłby zrobić autor o bardziej mrocznych czy krwiożerczych zapędach, martinowska „Gra o Tron” to przy takich rozważaniach pikuś). Szkoda, że nie dowiedzieliśmy się zbyt wiele o mechanizmach dziedziczenia władzy i ogólnie o kulisach rządzenia państwem. Mogłoby z tego wyjść naprawdę coś fajnego, jeśli autorce udałoby się nie przekombinować.
Czepiałam się wcześniej warsztatu, który wymaga jeszcze wiele pracy, ale nie jest tak, że pani Armstrong nie potrafi sklecić porządnego opisu. Szczerze mówiąc, im dalej w książkę, czym częściej zdarza się trafić na ciekawie napisaną scenkę (co dobrze wróży, bo mówi nam, że autorka jednak potrafi szlifować warsztat). Taki opis duchowej transformacji Ametysty był naprawdę przyjemny, nawet biorąc pod uwagę fakt, ze czytelnik nie bardzo wie, do przemiany czego w co ten proces prowadzi.
Czas chyba na podsumowanie. „Ametysta” nie jest powieścią tragiczną, ale nie mogę też o niej powiedzieć, że jest dobra. Autorka ma mnóstwo pomysłów i chyba na obecną chwilę najbardziej potrzebuje nauczyć się z części z nich rezygnować. Dobrze też byłoby poćwiczyć klarowność przekazu. Może warto część idei wyeliminować z powieści i napisać na ich podstawie kilka krótkich tekstów? W internecie pełno jest miejsc, gdzie można znaleźć doświadczonych beat czytelników. Oni na bieżąco i całkiem za darmo zanalizują tekst, wytkną i pomogą poprawić wszelkie niedociągnięcia, pokażą, co w komunikacji na linii autor-czytelnik jest nie tak. A potem można zdobytą wiedzę przenieść do dłuższej formy. Wierzę, że przy włożeniu odpowiednio dużego wysiłku, pani Armrstrong może się stać biegłą rzemieślniczką w pisarskim fachu. Trzeba tylko chcieć.
Tytuł: Ametysta - 7 wymiar
Autor: Viktoria Armstrong
Cykl: 7 wymiar
Wydawnictwo: Rozpisani.pl
Rok: 2014
Stron: 230