wtorek, 28 czerwca 2016

Zmyślenia #31: Dlaczego dla blogerów książkowych Patronite nie ma sensu

Od jakiegoś czasu bardzo popularna wśród twórców internetowych staje się strona patronite.pl. Chodzi w tym o to, że taki twórca (czy to piszący, rysujący czy lepiący) zakłada sobie konto na owej stronie i już fani mogą go, w zamian za różne gratisy i drobne przywileje, wspierać finansowo. Za oceanem istnieje wielu twórców, którzy całkiem dobrze sobie z tego żyją, ich zarobki na tego typu platformach sięgają dziesiątek tysięcy zielonych miesięcznie. Nic dziwnego, że i rodzimi twórcy bardzo chętnie zakładają konta na serwisie. Niech im będzie na zdrowie. Tyle że mam przeczucie graniczące z pewnością, że w przypadku blogerów książkowych takie działania są bezcelowe.

Może na początek zaznaczę, że idea stojąca za serwisem patronite.pl szalenie mi się podoba. Oto bowiem jest prostym uwspółcześnieniem idei mecenatu. Mecenasi wspierający wybitnych artystów pewnie nadal gdzieś tam istnieją i wspierają, gorzej miała się sytuacja artystów tworzących ku uciesze mas (na potrzeby tego wpisu zdefiniujmy sobie artystów jako osoby tworzące treści bądź przedmioty, zaspokajające potrzeby fanowskie, estetyczne lub rozrywkowe pomijając ich aspiracje do bycia sztuką). A teraz każdy może być mecenasem i głosować portfelem, jak to się modnie mówi. I to jest piękne. Mój problem z Patronite polega głównie na tym, że dla pewnych grup niestety stosowanie go pozostaje bezcelowe i jedną z tych grup jest, jak sądzę, blogosfera książkowa. A dlaczego tak sądzę, to mam zamiar teraz po kolei wyłuszczyć.

1. Zasięg

Truizmem jest stwierdzenie, że tylko mały ułamek czytelników treści internetowych jest skłonny rzucić piniondz ich autorowi. Weźmy takiego Zwierza Popkulturalnego – na ponad piętnaście tysięcy fanów na Facebooku patronów (czyli ludzi wspierających go na Patronite) ma tylko trochę ponad stu. Czyli 0,7%. A teraz, drodzy blogerzy książkowi, sprawdźcie, ilu fanów macie na fejsie i policzcie, ile z tego to będzie 0,7%. Wyniki raczej nie są satysfakcjonujące.

A specyfika blogosfery książkowej może je jeszcze pogorszyć. Bo widzicie, większość osób czytających blogi książkowe to inni blogerzy książkowi. Którzy będą mniej skłonni rzucić piątaka niż zwykły czytelnik. Nie z zawiści, tylko z chłodnej kalkulacji – tego piątaka mogą przecież zainwestować we własnego bloga.

Z tego wynika też, że niewiele osób wśród blogerów książkowych wytworzyło wokół swoich blogów prężną sieć aktywnych odbiorców (nazwałabym to mini fandomem) – ludzi na tyle osobiście zaangażowanych w to, co robimy w sieci, żeby nam rzucili kasę. Nasi czytelniczy owszem, są zaangażowani, ale raczej w tworzenie własnych blogów i społeczności. W końcu w większości sami są blogerami.

2. Zdobywanie materiałów

Blogerzy na patronite.pl zwykle piszą, że fundusze od patronów przeznaczą na zakup materiałów do prowadzenia bloga (najczęściej chodzi tu o rzeczy do recenzowania, rzadziej sprzęt do nagrań). Co jest ogólnie dobrym pomysłem i bardzo fajnym uzasadnieniem, istnieje jednak małe „ale” odnośnie blogosfery książkowej (wyjąwszy może tych, którzy piszą o książkach nieprzełożonych na polski). Otóż materiały z naszej dziedziny znacznie łatwiej zdobyć niż z jakiejkolwiek innej dziedziny popkultury. Wiele starszych pozycji można bez problemu znaleźć w którejś bibliotece (a i nowości czasem też. Większość z nas to stali bywalcy bibliotek, więc załatwienie sobie jakiejś nowości do wypożyczenia nie powinno być problemem). No i są współprace, które jedni uwielbiają, inni krytykują, a jeszcze innym są całkiem obojętne. Współprace, czyli otrzymywanie egzemplarzy książek do recenzji.

Przy pewnym stażu, ilości wyświetleń i regularności pisania zdobycie takiego egzemplarza jest dość proste. Ale ma też pewien aspekt psychologiczny, który może odstraszać patronów. Bo widzicie, większość czytelników widzi tylko, że dostajecie książki za darmo, ergo po co mają wam się do czegokolwiek dorzucać, przecież nawet kupować materiałów nie musicie, same do was przychodzą.

Jest jeszcze kwestia różnych tematycznych imprez, z których relacje czasem się tu i ówdzie pojawiają. Otóż w świetle zdobywania potencjalnych patronów są one raczej niezbyt nośne. Głównie dlatego, że w notce o zbieraniu na wyjazd najlepiej wygląda kwestia zakupu wejściówki. A wiele książkowych imprez oferuje blogerom wejściówki za darmo. I ja wiem, że samo wejście to tylko jedna ze składowych wyjazdu na taką imprezę, zwłaszcza, jeśli odbywa się ona na drugim końcu Polski. Ale sami przyznacie, że nocleg, bilet na pociąg czy szama nie wyglądają już tak dobrze w rozpisce celów dotacji.

3. Czas

Patronite (czy może raczej jego amerykański pierwowzór, Patreon) został stworzony głównie z myślą o freelancerach, którzy ciągle łupiąc zlecenia komercyjne żeby żyć, nie mają czasu ni energii na robienie własnych projektów czy ogólny rozwój artystyczny. Założenie jest takie, że jeżeli fani ich twórczości własnej sypną groszem, wtedy freelancer będzie mógł zrezygnować z części zleceń, a zaoszczędzony w ten sposób czas poświęcić na rozwój osobisty, ku uciesze płacących fanów. W blogosferze książkowej ten scenariusz w większości przypadków nie ma szans się sprawdzić.

Powodem jest fakt, że niewielu blogerów pracuje jako freelancerzy. Część pracuje w sposób bardziej normowany (może nawet na etacie), część jeszcze się uczy. W tych przypadkach zwykle trudno jest od tak sobie regulować czas poświęcany na pracę zawodową (a w ogóle niemożliwe regulować sobie czas poświęcony na naukę) w zależności od tego, ile patron sypnie, więc czas przeznaczony na szeroko pojęte tworzenie treści raczej się nie zwiększy. Oczywiście przy odpowiednio dużej kwocie wsparcia bloger mógłby rzucić nawet pracę etatową i zająć się wyłącznie blogowaniem za pieniądze patronów, ale głęboko wątpię, żeby ktokolwiek w rodzimej blogosferze (nawet nie tylko książkowej, całej popkulturowej) miał aż tak bogatych i licznych fanów.

Ta cała tyrada nie została napisana po to, żeby was przekonywać, że kompletnie nie warto się patronite.pl interesować. Ależ interesujcie się, na zdrowie, mam zamiar wam kibicować i trzymać kciuki. Może nawet sama kiedyś założę tam konto (ale rozważać to zacznę dopiero, kiedy liczba fanów na fejsie przekroczy 500, żeby te mniej niż 0,7% z nich nie stanowiło ułamków ludzi). Chciałam tylko pokazać, że należy się nastawić raczej na małe cele. Na zrezygnowanie z pracy dzięki patronite.pl raczej nie macie szans, choć może uda się wam kupić kolejną książkę.

piątek, 24 czerwca 2016

"Zakazane ciało" Diane Ducret

Nie mam bladego pojęcia jak zacząć tę notkę. W ogóle nie bardzo mam pojęcie, jak ją napisać, bo w sumie nie pisałam tutaj jeszcze nic o literaturze feministycznej (rozumianej jako literatura bardziej przedmiotu niż podmiotu. Bo taka Le Guin to jednak w większości przypadków też jest literatura feministyczna, tylko tak jakby bardziej podmiotu – feminizm na fantastycznym przykładzie, nie jako rzeczywiste dane). Co za tym idzie, nie bardzo jestem w stanie przewidzieć, co mi z tego tekstu wyjdzie. Ale będę się starać, żeby wyszedł zrozumiały wywód.

„Zakazane ciało” Ducret to zbiór krótkich tekstów o tym, jak też opisywano, przedstawiano a także odbierano kobiece narządy płciowe na przestrzeni wieków – od starożytności aż po współczesność. Czasem wagina jest tu tylko pretekstem – mamy bowiem przy okazji sporo informacji o pracy położnych albo o tym, jak też na wyzwolenie seksualne wpłynęła pornografia. Tak więc mimo dość konkretnego motywu przewodniego, przekrój tematyczny jest dość szeroki.

Na początku byłam nieco rozczarowana lekturą. Przy opisach rytuałów Starożytnego Egiptu i innych cywilizacji trochę brakowało mi szerszego kontekstu. Wiecie, sam opis rytuału niewiele mówi. Jednak im dalej w epoki, tym kontekstu pojawiało się więcej (jak sądzę, proporcjonalnie do ilości dostępnych tekstów źródłowych) i czasem rozwijały się nawet w historie konkretnych kobiet. A te czytało się bardzo dobrze i niczego im nie brakowało.

Ducret stara się przedstawić pewną drogę, jaką kobieca seksualność przeszła w ciągu tych kilku tysiącleci cywilizacji. A że cywilizacje miewały do tego podejście różne, to i jest o czym pisać. Właściwie zaskakujące jest, jak często waginie przypisywano żarłoczność i nienasycenie, przed którym należy chronić mężczyzn, tak bezbronnych przecież. Ciekawa lektura i jakże pouczająca.

Napisane jest to wszystko bardzo przystępnie i w sposób łagodny, choć wdać, że autorka dobierała argumenty i opowieści pod konkretną tezę (a jaka to teza, to już ustalcie sami). Co nie jest wadą, bo, szczerze mówiąc, w tej dziedzinie bardzo trudno jest stworzyć dokument prezentujący w równym stopniu stanowiska obu stron (choćby z tej przyczyny, ze kobietom bardzo długo odmawiano prawa do edukacji i pracy w niektórych zawodach, a w konsekwencji i tworzenia pism, na których współcześni badacze mogliby opierać zdanie drugiej strony). Z jeszcze innej strony, autorka przecież nie obiecuje obiektywizmu, a jedynie prezentację pewnej drogi, jaką kobiecość przeszła na przestrzeni stuleci.

Książkę polecam. Nie powiem, że jest to literatura wybitna czy cokolwiek, co zrewolucjonizuje czyjekolwiek poglądy, z powodu swoich gabarytów jest też nieco ograniczona (jak sądzę, aby przedstawić wszystkie zagadnienia odpowiednio dokładnie, trzebaby kilkunastu tomów). Jest to raczej coś dobrego na początek. Autorka nawiązuje do wielu ciekawych zagadnień czy postaci, które czytelnik może sobie potem zgłębiać na własna rękę, jeśli chce. A jeśli nie chce, to i tak ukończy lekturę bogatszy o pewną wiedzę.

Tytuł: Zakazane ciało. Historia męskiej obsesji
Autor: Diane Ducret
Tłumacz: Anna Maria Nowak
Tytuł oryginalny: La Chair interdite

Wydawnictwo: Znak
Rok: 2016
Stron: 382

wtorek, 21 czerwca 2016

"Bezsenni" Marcin Jamiołkowski

Najgorsze jest pisanie wstępów. Niby powinno być oryginalnie, ale co tu oryginalnego wymyślić, kiedy się zaczyna notkę na temat trzeciego tomu jakiegoś cyklu (a co dopiero będzie przy dziesiątym)? Niemniej, fantastyka cyklami stoi, więc był czas przywyknąć. W tym przypadku przywykałam od dwóch tomów, więc powinnam być zahartowana. Nie przedłużając więc, zapraszam o przeczytania moich wrażeń z lektury trzeciego (i nie ostatniego) tomu Herberta Kruka.

Herbertowi udało się dostać na przyjęcie organizowane przez Złotą Kaczkę. A to nie w kij dmuchał, Złota Pani to najpotężniejsza magiczna istota w Warszawie (a przynajmniej jedna z najpotężniejszych). Oczywiście Herbert przybył tam w konkretnym celu – dowiedzieć się, gdzie na ostatnie trzydzieści lat przepadła jego matka. Ale Złota Pani ma dla niego przy okazji zadanie do spełnienia, a szaleństwa kilkudniowej imprezy mają dość nieoczekiwane konsekwencje.

„Bezsenni” są dłużsi od „Orderu”, mają objętość zbliżoną do „Okupu krwi”. Wyszło im to na dobre, bo akcja nie jest tak mocno skondensowana. Autor wprowadza dwa równoległe wątki, przez co czytelnik nie nuży się jednym, wałkowanym bez przerwy tematem. Dzięki temu też akcja nie leci na łeb, na szyję, choć pozostaje wartka. Inna rzecz, że Jamiołkowski wprowadził bardzo dużo nowinek właściwie znienacka, co może czytelnika przytłaczać (mogą sobie z Butcherem rękę podać).

Przykro mi, bardzo się starałam, ale nie mogę nie porównywać cyklu o Herbercie Kruku z „Aktami Dresdena” – obie serie są zbyt podobne i obie bardzo lubię. Ale na etapie trzeciego tomu widać pewne różnice. Pierwsza jest taka, że podczas gdy Butcher, pisząc trzeci tom swojej opowieści, zdawał się już wiedzieć, dokąd to wszystko zmierza i zakładał jakąś zamkniętą całość, tak Jamiołkowski chyba jeszcze tego nie wie i nie zakłada. Nie ma w tym nic złego, w końcu seria o warszawskim Kruku może równie dobrze pozostać zbiorem luźno związanych epizodów, nikt nie karze jej się łączyć w spójną całość. Ale osobiście uważam, że wrażenie celowości wyszłoby cyklowi na dobre. W ten sposób można pokazać czytelnikowi, że się wie, co się właściwie robi.

Sam Herbert robi się coraz bardziej podobny do Harryego Dresdena. Niby nie jest detektywem, ale coraz bardziej w swoje poczynania angażuje służby (inna rzecz, że jeżeli akurat poluje na jakieś magiczne niewiadomoco, które morduje ludzi, to w normalnym kraju nie ma siły, żeby służby się sprawą nie zainteresowały). Fascynująca jest jednak różnica, z jaką obaj bohaterowie podchodzą do zabijania swoich wrogów. Harry co prawda bez wyrzutów sumienia ciśnie w nich fireballem w zamkniętym pomieszczeniu, ale kiedy musiał własnoręcznie odstrzelić człowieka, to przeżywał to przez wiele miesięcy. Herbert zdaje się nie mieć takich rozterek, jeśli wina jest ewidentna, zostanie wykonana najwyższa kara. I to mnie trochę zastanawia. Bo tak, z jednej strony czytelnicy przyklasną decyzjom Herberta, boć to właśnie należało zrobić. Ale z drugiej… to jest przecież zwykły człowiek, nie miał dotąd do czynienia z niczym wystarczająco paskudnym na tyle często, żeby się całkiem uodpornić, a u zwykłych ludzi zabicie kogoś powinno zostawić jakiś ślad lub opór. Jak dotąd nie mamy informacji żeby coś takiego się z Herbertem działo. I być może jest to wpływ magicznej metalowej ręki i tytułu obrońcy miasta oraz syreniej magii (jak sugerowano w poprzednim tomie), ale trochę brakuje mi w tym momencie refleksji. Jeśli czujemy, że coś zmienia naszą osobowość, to chyba poświęcamy temu jednak nieco więcej uwagi, niż jedno zdanko. Tak mi się wydaje.

Skoro już przy bohaterach jesteśmy, to oczywiście kilku starych znajomych spotkamy. Jest więc Zazel, gdzieś tam miga Anna, a i oficer BORu z poprzedniego tomu się pojawia. Poza tym autor wprowadził kilka nowych postaci, co do których jeszcze nie jestem pewna, czy zostaną na dłużej, czy już się nie pojawią (oceniając po dotychczasowych dokonaniach, raczej to drugie, ale nie przesądzajmy). No i jest Tycjana. Z nią mam pewien problem.

Tycjana mogłaby być bardzo interesująca postacią kobiecą. Ale nie do końca wyszło, bo autor za mało nam o niej mówi. Właściwie wiadomo tylko, że kręci się przy Dworze Złotej Pani, miała ciężkie dzieciństwo, cięty język ciągle ma. I to wszystko. Bardzo fajnie czyta się jej rozmówki z Herbertem i docinki z Zazelem, ale niewiele z tego wynika. Dodatkowo człowiek ma wrażenie deja vu, bo kwestie Tycjany, jej przebojowość i zachowanie bardzo przypominają to, co prezentowała nam Anna w pierwszym tomie (plus drobne złośliwości). Mam nadzieję, że Jamiołkowski nie okaże się jednym z tych autorów, który potrafi pisać tylko jedną postać kobiecą w fąfdziesięciu odsłonach. (No dobra, jest jeszcze Złota Kaczka, ale ona pełni tu całkiem zasłużoną rolę udzielnej królowej. Bardzo łaskawej zresztą, jak na istotę nadprzyrodzoną. Wychodzi na to, że w Polsce mamy łaskawe istoty nadprzyrodzone i bezwzględnych magów, zaś w USA na odwrót).

Podsumowując, „Bezsenni” są opowieścią dużo zgrabniejszą niż „Order”. Mają co prawda wady, ale nie aż takie, żeby zepsuć mi radość czytania tej czysto rozrywkowej opowieści. Czekam na kolejny tom. 

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Genius Creations

Tytuł: Bezsenni
Autor: Marcin Jamiołkowski
Cykl: Herbert Kruk
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok: 2016
Stron: 308

piątek, 17 czerwca 2016

"Popiół i kurz. Opowieści ze świata Pomiędzy" - Jarosław Grzędowicz

Patrząc wstecz, mój kontakt z Grzędowiczem był zaskakująco krótki. Ot, pojedynczy tom „Pana Lodowego Ogrodu” i tyle. Wyjaśnienie jest prozaiczne – więcej w bibliotece nie mieli, a z czasem i chęć poszukiwań opadła. Niemniej, na liście sobie kilka tytułów tego pana zanotowałam, żeby mieć na przyszłość pod ręką. I tak sobie tam tkwiły, bo zawsze było coś do przeczytania pod ręką bardziej. Ale ostatnio zabrałam „Popiół i kurz” spod ręki Lubego, skoro już się tam znalazł.

Książka to właściwie dwa teksty. Rolę prologu pełni opowiadanie „Obol dla Lilith”, po czym przechodzimy do zupełnie innej historii, już w rozmiarze powieści. Oba łączy główny bohater, pewien profesor etnografii, w świecie Pomiędzy używający imienia Charon. Świat Pomiędzy to miejsce już nie będące naszą rzeczywistością, ale jeszcze nie będące zaświatami. Czasami gubią się w nim dusze osób zmarłych nagle i tragicznie. Charon je przeprowadza. Odpłatnie, jak to Charon. Ale czasem jest do zrobienia coś więcej.

Świat Pomiędzy, czyli miejsce akcji to najmocniejsza strona powieści. Mroczny, surrealistyczny w ten niepokojący sposób, ale na swój sposób wspaniały. Na moje oko mocno inspirowany obrazami Beksińskiego, choć autor przywołuje Boscha. Zresztą, istoty zamieszkujące Pomiędzy mogły być inspirowane Boschem, ale świat, w którym żyją z pewnością stworzył Beksiński. Jaka piękna, mroczna gra mogłaby się w nim rozgrywać! Może nie odniosłaby sukcesu na miarę Wiedźmina, w końcu nie ten gatunek, ale mogłaby być wydarzeniem.

A dlaczego świat Pomiędzy nie nadaje się na RPG? Cóż, osobiście sądzę, że bliżej mu jednak klimatem do horroru niż do drużynowego questu. Gdybym nie należała do tych, którzy horroru nie potrafią rozpoznać nawet wtedy, gdy ten kopnie ich w tyłek (przynajmniej horroru pisanego. Tych filmowych nie oglądam, bo się boję), zaryzykowałabym twierdzenie, że „Popiół i kurz” jest właśnie horrorem. Albo chociaż dark fantasy (czymkolwiek miałoby być). Grzędowicz lubi budować mroczne, surrealistyczne klimaty nawet wtedy, kiedy docelowo nie zamierza straszyć. Ale Pomiędzy aż się prosi o horrorową interpretację. W końcu to świat zmarłych i upiorów.

Ciekawe jest to, że autor inspiruje się mitologią Czukczów. Jest to wspólne dla Grzędowicza i Kossakowskiej, która swoją drogą też napisała dylogię o facecie podróżującym między wymiarami. Można by z tego faktu wysnuć jakąś teorię o wspólnocie inspiracji w małżeństwach pisarzy. Tyle że Grzędowicz oba motywy wykorzystał w jednej powieści, a Kossakowska osobno pisała o podróżach między wymiarami, a osobno o mitologii Czukczów. Taka ciekawostka, ciekawe, czy o czymś świadczy.

Przy całym zachwycie światem przedstawionym najbardziej irytował mnie główny bohater. Przez dłuższy czas nie mogłam dojść, dlaczego. „Popiół i kurz” to jednak mimo całej mroczności urban fantasy (a przynajmniej jest to klasyfikacja tak samo uprawniona, jak wszystkie poprzednie, które tu przywoływałam). Mamy bohatera niczym Clint Eastwood stojącego na straży bezbronnych w dzikich rubieżach nieżywego świata, tak ja to robią Harry Dresden czy inny Peter Grant. Kurczę, Charon nawet ogólny oklep zbiera z podobną częstotliwością, co Dresden. Ale jakoś Dresdena lubię, a Charona nie. Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że to przez zrzędliwość nie lubię Charona. Podczas gdy mój ulubiony typ bohatera zwykle rozładowuje napięcie humorem i ciętą ripostą, Charon tylko narzeka. Niby robi to, w czym statystyczny Polak jest najlepszy i pewnie niektórym przez to wydaje się bardziej swojski, ale mnie najzwyczajniej w świecie irytuje. Co ciekawe, w opowiadaniu irytował mniej. Może jakbym dostała zbiór krótszych tekstów zamiast powieści, wyszłoby lepiej (na marginesie uważam, że ponurzy jeźdźcy pustkowi, którym płaci się za usługi lepiej wypadają w krótszej niż w dłuższej formie. Ale to moje osobiste zdanie, zupełnie niczym poza subiektywnymi preferencjami nieuzasadnione).

Właściwie to szkoda, że „Popiół i kurz” nie ma kontynuacji. Jakieś opowiadania bym przeczytała. To fajny koncept, choć może nie wszystkie jego elementy trafiają w moje gusta. Można śmiało czytać, jak kogoś nie irytują zrzędliwcy.

Tytuł: Popiół i kurz. Opowieści ze świata Pomiędzy
Autor: Jarosław Grzędowicz
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2012
Stron: 329

wtorek, 14 czerwca 2016

Sto lat, sto lat czyli 6 urodziny bloga

Tak naprawdę pierwsza notka tutaj ukazała się 15 czerwca, więc urodziny właściwie dopiero jutro, niemniej, skoro przypomniało mi się na czas, że są, trzeba było łapać okazję. W końcu przez ostatnie kilka lat o nich zapominałam.


Właściwie nie bardzo wiem, o czym powinna być taka notka urodzinowa. Nie będę przecież pisać o tym, jak blog diametralnie zmienił moje życie, otworzył mi oczy i pchnął na drogę samorealizacji, bo nie zmienił, nie otworzył i nie pchnął. Za to stał się takim moim i tylko moim zakątkiem w sieci, który odwiedzają fajni ludzie. Bo czytelników mam bardzo fajnych.:) Pomyślałam więc, że najpierw zrobię krótkie podsumowanie tych sześciu lat, a potem zarzucę Was statystykami.;)

Bloga założyłam na Blogspocie, bo wydawał mi się platformą najprzystępniejszą dla tych, którzy chcieliby pisać, ale kompletnie nie mają pojęcia, co to jest HTML i jak to się robi. Po czym zaczęłam pisać o książkach. Pierwsza notka wyszła bardzo nieporadna, bo po napisaniu trzystu słów przestraszyłam się, że nikt nie będzie chciał czytać aż tak długiego postu i czym prędzej go zakończyłam.;) Kolejne były już lepsze. Wtedy chciałam zostać Poważnym Recenzentem i bardzo starałam się, żeby moje posty prezentowały opinie jak najbardziej obiektywne, a każdy kolejny post był lepszy od poprzedniego. Wydawało mi się, że jeśli będę pisać naprawdę dobre notki, to wydawnictwa do mnie przylecą i same zaczną podtykać swoje książki pod nos, a największe portale literackie zaproszą mnie do współpracy.

Z perspektywy czasu wiem, że najdziwniejsze było to, że rzeczywiście po pół roku zgłosiło się do mnie z własnej woli kilka portali (jeden obecnie nieistniejący). Tłumaczę to sobie faktem, że fantastyka wtedy nie była jeszcze tak bardzo na topie i w blogosferze książkowej mój blogaś był jednym z nielicznych zajmujących się nią. Współpraca z portalami była fajna i wiele mi dała - ktoś w końcu mógł mi na przykład powiedzieć, że składnia użyta w danym zdaniu sprawia, że czytelnik odczytuje przekaz dokładnie odwrotny do zamierzonego. Polecam portale każdemu początkującemu blogerowi z ambicjami. To była era prosperity, kiedy wydawało mi się, że wszystko mogę, a na blogu książkowym może da się nawet coś zarobić.

Na szczęście jakieś trzy lata temu zmądrzałam. Postanowiłam pisać recki bardziej osobiste, bo zaczęła do mnie przemawiać idea, że na blogu czytelnicy szukają człowieka, a nie suchej informacji. Do tej pory do mnie przemawia. Poza tym zaczęłam wyraźnie dostrzegać, że nigdy nie osiągnę poziomu, jaki prezentują ci podziwiani przeze mnie blogerzy, bo najzwyczajniej w świecie daru do pisania nie mam i poza pewną przyzwoitą jakość nigdy nie wyjdę. I tak pozostało do dziś. Piszę takie notki, jakie mi się podoba, a do współpracy z wydawnictwami mam ciągle podejście entuzjastyczne, choć coraz bardziej rozsądne (kiedyś zdarzało mi się i kilkanaście pozycji do recenzji miesięcznie (choć przyznaję, raczej sporadycznie), teraz trzymam się rozsądniejszych liczb). W końcu jeśli ktoś chce mi dać to, co chcę mieć (a więc przeczytać, a więc zrecenzować na blogu, bo każdą książkę recenzuję), to czemu mam nie brać.;) Ale najbardziej i tak cenię sobie swoich czytelników. Bo książki mogłabym sobie kupić, ale ludzi do porozmawiania o nich trudno zdobyć.

Chaotyczny rozdział wspominkowy już za nami, więc teraz obiecane statystyki i kolorowe wykresy (no dobrze, bez wykresów, bo rozmach mojego pierwotnego planu mnie przerósł jednak). Przez 6 lat napisałam 713 notek, które łącznie nazbierały ponad 404500 odsłon. Co jest wynikiem zbyt wysokim, żeby obnosić się z niszowością blogaska, ale zbyt niskim, żeby stanowić jakieś osiągnięcie. ;) 

I to chyba tyle. Jakby czegoś Wam w tej notce brakowało, to dajcie znać w komentarzach, chętnie odpiszę.:) I dzięki, że jesteście. :*

A tu jeszcze położę listę moich ulubionych notek. Nie tych obiektywnie najlepszych czy najpopularniejszych, ale moich ulubionych, całkiem subiektywnie.

1.  Gratka dla entomologa - "Imperium Czerni i Złota" Adrian Tchaikovsky
2. Wcale nie złota - "Żmija" Andrzej Sapkowski 
3. [Moje smoki] Lung Tien Lien - seria "Temeraire" Naomi Novik
4. "Gdzie dawniej śpiewał ptak" Kate Wilhelm
5. Zmyślenia #12: Chłopakom, których kiedyś kochałam i o tym, dlaczego jednych kocham dalej a innych nie
6. Film ostatnio widziałam #2 - "Kung Fu Panda 2"
7. Wznieść się na skrzydłach gromu - "Tancerze burzy" Jay Kristoff
8. Jazda po wertepach - "Time riders: Jeźdźcy w czasie" Alex Scarrow
9. Godny następca Harry'ego P. - "Złodziej pioruna" Rick Riordan 

piątek, 10 czerwca 2016

Na co poluje Moreni: czerwiec 2016

Początkowo wyglądało na to, że czerwcowy wpis będzie bardzo ubogi. Ale wydawcy nie zawiedli, więc jest o czym pisać. A moja lista książek do przeczytania znowu się wydłuży (jakby teraz za krótka była).

W tym miesiącu pierwszy raz zdarza mi się spadkowicz. W maju pisałam o "Ukrytym królestwie", które chciałabym mieć, ale jego premierę przesunięto na 1 czerwca. Nie będę więc się powtarzać. Tymczasem do rzeczy.

Chcę mieć:

"Bezsenni" Marcin Jamiołkowski
20 czerwca

Trzeci tom jednego z moich ulubionych cykli urban fantasy (o pierwszym pisałam tu, a o drugim tu). Ebooka już mam ("Bezsennych" w formie elektronicznej można już kupić w księgarni madbooks.pl, na papier trzeba trochę poczekać) i nawet przeczytałam, ale notka będzie bliżej premiery.;) W każdym razie, Jamiołkowski nie zawodzi, a ja chętnie ostawię sobie na półkę kolejną książkę.:)
 
W stolicy wybucha seria tajemniczych pożarów. W dziwny sposób łączą się one z niezwykłym błękitnym płomieniem, który nawiedza sny młodej blogerki, wabiąc przypadkowe ofiary i paląc je na popiół. Ktoś… lub coś morduje Bezsennych, ulubieńców Złotej Kaczki, niepodzielnie władającej magiczną Warszawą.
Herbert Kruk jak zwykle ma szczęście − lub pecha − znaleźć się w samym centrum wydarzeń.
Czy mag wygra wyścig z czasem i zdoła ponownie ocalić stolicę? Jakie intrygi rozgrywają się na Dworze Złotej Pani? Czy agent rosyjskiego Archiwum X okaże się sojusznikiem, czy może śmiertelnym wrogiem? Jaką cenę trzeba będzie zapłacić za pomoc rusałki? I wreszcie – czy warszawski czarodziej zdoła uratować swoją matkę, od lat zamkniętą w magicznym krysztale?
 
Chętnie przeczytam:
 
"Droga do domu" Yaa Gyasi
2 czerwca

Książka o niewolnictwie i silnych kobietach, czyli coś, co Moreni lubi najbardziej (znaczy, to drugie z wymienionych). W dodatku autorka dość egzotycznym pochodzeniu (bo Amerykanka o ghanijskich korzeniach), więc można liczyć na jakieś ciekawe wpływy afrykańskiej kultury.

XVIII wiek, Ghana, zachodnie wybrzeże Afryki. Dwie przyrodnie siostry mieszkają w odległych wioskach, nigdy się nie spotkały, nie wiedzą nawet o swoim istnieniu.
Pierwsza z nich, Effia, poślubia angielskiego kolonizatora, dowódcę twierdzy Cape Coast Castle i  żyje u boku kochającego męża. Druga, Esi, trafia do twierdzy w dramatycznych okolicznościach. Uprowadzona, wrzucona do lochu, zostaje następnie wysłana za ocean i sprzedana jako niewolnica.
Yaa Gyasi, nowa gwiazda literatury amerykańskiej, z ogromnym wyczuciem i talentem opowiada dalsze losy bohaterek i ich potomków. Efektem jest niezwykła powieść, rozciągnięta w czasie na niemal 300 lat. Mroczne czasy niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych, europejska kolonizacja Afryki, walka Afroamerykanów o równouprawnienie, marzenie o awansie społecznym, rodzinne tragedie, zawiść, zazdrość, chwile szczęścia i w końcu miłość -  Droga do domu to wciągająca saga i prawdziwa eksplozja emocji. Powieść bardzo amerykańska, a jednocześnie pełna afrykańskiej magii.
Droga do domu to debiut literacki Yaa Gyasi . Na pomysł napisania książki wpadła, gdy szukała swych korzeni w Afryce. Podczas podróży po Ghanie odwiedziła Cape Coast Castle i jak później wyznała, od razu wiedziała, że to złowrogie miejsce stanie się centrum jej opowieści. Książka wzbudziła prawdziwą sensację na Targach Książki w Londynie – prawa do wydania na podstawie samego zarysu książki zakupiło kilkanaście krajów.
Powieść Droga do domu ukazuje się jednocześnie w Stanach Zjednoczonych i w Polsce.

"Opowiem ci pewną historię" Annie Barrows
2 czerwca

Czytałam kiedyś "Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek" tej autorki (no... między innymi tej) i nawet mi się podobało, więc czemu by nie dać szansy kolejnej powieści. Zwłaszcza, że znowu mamy tu do czynienia z silnymi bohaterkami, a przynajmniej tak można wywnioskować z blurba. Trochę nieufności budzi objętość, bo 600 stron to jednak sporo, ale jestem skłonna zaryzykować.
 
Uznana za jedną z najlepszych książek roku przez „BOOKPAGE” nowa powieść współautorki Stowarzyszenia Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek odznacza się mądrością, skrzy dowcipem i jest pełna życia.
Latem roku tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego senator Beck, ojciec Layli, pozbawia córkę środków finansowych i żąda, by podjęła pracę przy Federalnym Projekcie dla Pisarzy, programie zapewniającym posady w ramach Nowego Ładu. Layla zostaje odizolowana od życia towarzyskiego, do którego przywykła, i musi zająć się spisaniem dziejów prowincjonalnego miasta Macedonii w Wirginii Zachodniej, ośrodka przemysłu pończoszniczego. Layla jest przekonana, że oszaleje tam z nudów, lecz gdy wynajmuje pokój w domu rodziny Romeynów, dziewczynę wciąga ich skomplikowany świat. Wkrótce odkrywa, że prawda o losach miasta jest ściśle związana z niełatwą przeszłością Romeynów.
 
"Siódmy syn" Orson Scott Card
9 czerwca
 
Właściwie nowość o żadna, a jedynie wznowienie (choć bardzo słuszne, bo zdaje się, że pierwsze wydanie było jakoś w latach dziewięćdziesiątych i książka jest w zasadzie nie do dostanie). Sapkowski pisał, że kanon fantasy, więc musiałam się zainteresować. Poza tym z Cardem w wydaniu fantasy mam raczej dobre doświadczenia ("Oczarowanie" mi się podobało, choć bez rewelacji), więc nie spodziewam się rozczarowania.

W rozsądnym świecie na pewno nic by się nie stało. Ale Bajarz wiedział już, że ten świat wcale nie jest rozsądny. Alvin Junior miał potężnego, niewidzialnego wroga, który nie przegapił okazji.
Bajarz skoczył do przodu. Poczuł, jak drgnęła ziemia pod stopami, jak zapadł się ubity grunt. Niewiele, parę centymetrów, ale wewnętrzna krawędź kamienia obniżyła się właśnie o taki kawałek. W rezultacie szczyt wielkiego kręgu przesunął się ponad pół metra, tak szybko, że nic już nie mogło go zahamować. Za chwilę młyński kamień runie na swoje miejsce na fundamencie, a Alvin Junior zostanie pod spodem, zmielony jak ziarno...

"Strażniczka książek" Mechthild Gläser
9 czerwca

Pozycja dla młodszych czytelników, ale sami przyznajcie - kto by się oparł fabule opowiadającej o przeniesieniu do świata książki?

Podróżować na grzbiecie Shere Khana przez „Księgę dżungli”, u boku Werthera Goethego walczyć z czarownicami z Makbeta, a wraz z Elisabeth Bennet wzdychać do Mr. Darcy’ego…
Amy nie myślała, że kiedyś będzie tak blisko bohaterów swoich ulubionych książek, że będzie umiała tak głęboko zanurzyć się w każdą z opowieści, o przeżywaniu których niejednokrotnie marzyła, pochłaniając je jednym tchem. Teraz z zapałem korzysta ze swojej nowej umiejętności – aż okazuje się, że w świecie literatury panuje kompletny chaos i nic nie jest takie, jakie być powinno.

"Dusza Cesarza" Brandon Sanderson
15 czerwca

Z tą książką mam dylemat. Bo już ją mam. Co prawda w innym tłumaczeniu i jako składowa zbioru opowiadań, ale mam. W dodatku wydawca coś tam na forum przebąkiwał o wydaniu autorskiego zbioru Sandersona, w którym "Dusza..." też miałaby się znaleźć (ale to nieprędko, bo zbiór dopiero się pisze,a gdzie jeszcze tłumaczenie...). Więc rzecz raczej dla fanboyów i kolekcjonerów. Niemniej, warta wzmianki.

Kiedy Shai zostaje pojmana podczas próby zastąpienia Księżycowego Berła niemal idealnym falsyfikatem, musi targować się o życie. Cesarz Ashravan co prawda nie zginął podczas ataku skrytobójcy, ale utracił świadomość – a fakt ten nie wyszedł na jaw jedynie dlatego, że w tym samym zamachu zginęła jego żona. Jeśli jednak po trwającej sto dni żałobie cesarz nie pokaże się publicznie, rządzące Stronnictwo Dziedzictwa utraci władzę, a cesarstwo pogrąży się w chaosie.
Shai dostaje do wykonania niemożliwe zadanie: w ciągu niecałych stu dni stworzyć – za pomocą Fałszerstwa – nową duszę dla cesarza. Niestety, Fałszowanie dusz jest uważane za bluźnierstwo przez tych, którzy ją pojmali. Shai zostaje zamknięta w niedużej, brudnej komnacie, strzeżona przez człowieka, który czuje do niej nienawiść, szpiegowana przez polityków i uwięziona za drzwiami opieczętowanymi jej własną krwią. Jedynym sojusznikiem Shai jest Gaotona, najbardziej lojalny doradca cesarza, który próbuje zrozumieć jej prawdziwy talent.
Shai brakuje czasu. Tworząc Fałszerstwo i próbując zrozumieć prawdziwe motywy tych, którzy ją uwięzili, musi jednocześnie opracować doskonały plan ucieczki.

"Asystent czarodziejki" Aleksandra Janusz
15 czerwca

Czytałam debiutancką powieść autorki i mimo pewnych niedociągnięć, była niezła. Ciekawam, jak też rozwinął się warsztat. A poza tym książka ma smoka na okładce (i to najwyraźniej nieumarłego), więc trzeba jej się bliżej przyjrzeć. 

Przez ostatnie ćwierć wieku Vincent Thorpe służył jako pomocnik magiczny czarodziejce Margueritte de Breville, znanej w Arborii jako Szalona Meg. Razem zgłębiali tajemnice Wojny Rozdarcia – konfliktu, który siedemset lat wcześniej niemal zniszczył świat. Po latach niebezpiecznej pracy Vincent wyczekuje zakończenia kontraktu i marzy o spokojnym życiu w domku na przedmieściach u boku ukochanej Amandine.
Gdy kolejna, pozornie zwykła misja dla Gildii Magów przybiera nieoczekiwany obrót, Vincent przekonuje się, że musi zrewidować plany na przyszłość, a jego los jest nieodłącznie spleciony z historią Arborii.
Tom drugi Kronik Rozdartego Świata w przygotowaniu!

"Redlum" Katarzyna Rupiewicz
20 czerwca

Premiery Genius Creations pojawiają się nagle niczym dzikie pokemony w wysokiej trawie. To jedna z takich premier - cisza, cisza, a potem nagle bam! i można kupić ebooka. Książka jest pewną niewiadomą i co prawda mam ją już w swoich łapkach, ale będzie musiała nieco poczekać na swoją kolej. Po napoczęciu kilku pierwszych stron, dalej nie wiem, co o niej myśleć.

Najbardziej epickie przygody zawsze rozpoczynają się w karczmie. Dlaczego jednak nie pozostać w niej do samego końca? Zaintrygowani?!
Witajcie w Redlum, mieście potworów, gdzie rzeczywistość przeplata się z magią, a reguły wolnego rynku z brutalnymi prawami natury. Wjeżdżacie na własną odpowiedzialność! W naszym pięknym mieście możecie wiele zyskać, ale również w okamgnieniu wszystko stracić.
Karczma Słodkiego jest jedynym miejscem, gdzie cichną spory i waśnie, a wszyscy − zarówno mieszkańcy, jak i przyjezdni − mogą zaznać chwili spokoju. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom. Słodki nie jest człowiekiem, a jego klienci również nie wydają się szczególnie normalni. Szczerze mówiąc, to przeważnie potwory. Ale najgorsze bestie czają się gdzieś tam… na zewnątrz.
Czy Redlum przetrwa? Wydaje się, że nawet tego nie chce!

wtorek, 7 czerwca 2016

Na Olsztyńskich Dniach Fantastyki i Nauki 2016 byłam

Jak dotąd Moreni bywała raczej na większych konwentach. To znaczy, do tej pory myślała, że Copernicon był z tych mniejszych, ale w tym roku przekonała się, że była w błędzie. Copernicon był duży. Te mniejsze konwenty mają zwykle mniej niż pół tysiąca uczestników. I właśnie takim konwentem są Olsztyńskie Dni Fantastyki i Nauki. Na które postanowiłam pojechać, bo miałam stosunkowo blisko (ale połączenie niestety nie tak dobre, jak bym chciała, dlatego wpadłam właściwie tylko na jeden dzień).

ODFiNy w obecnej formie były organizowane dopiero drugi raz (a w zeszły roku Moreni na nich nie była, bo o imprezie dowiedziała się trzy tygodnie po czasie) i widać, że są dopiero w powijakach. Program dość ubogi, choć całkiem sympatyczny i mam wrażenie, tworzony głównie przez osoby, które miały blisko. Ale może zacznijmy od początku. 

Strefa gier (niestety, wszystkie zdjęcia robione kartoflem, więc kiepskie ponad miarę i wyobrażenie. Ale już niedługo...)
Impreza odbywała się w budynku Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. I tu na wstępie pierwszy zonk. Widzicie, sam budynek odnaleźć dość łatwo (dla mnie w szczególności, to moja alma mater, chociaż nie mój wydział) bo jest nowy, duży i właściwie bezpośrednio nie sąsiaduje z niczym. Gorzej z odnalezieniem konwentu. Budynek ma bowiem kilka wejść i przynajmniej część z nich była otwarta (na pewno dwa). Niestety, nigdzie, ani na zewnątrz, ani w środku, nie było żadnej informacji, że jakaś impreza tam się w ogóle odbywa. W związku z czym pod drzwiami krążyły sfrustrowane osoby szukające akredytacji (punkt akredytacyjny nie był widoczny od strony głównego wejścia, a żeby go odnaleźć, trzeba było przeciąć cały budynek). Gżdaczy też było bardzo niewielu i ledwo ich starczyło do obstawienia gości i ogólnej organizacji, o obstawianiu wejść nie było mowy. Mam wrażenie, że organizatorzy nie wzięli pod uwagę, że może się na konwencie pojawić ktoś spoza uczelni, więc oznaczenia nie wydały im się konieczne. Rzecz zdecydowanie do poprawienia w przyszłości.

Za to kiedy już odnaleźliśmy (ja i Luby) akredytację, nie było żadnych problemów. Zgubić się też nie było możliwości, bo główny teren konwentu zajmował kawałek parteru i dało się wszystko objąć wzrokiem. Kiedy przyjechaliśmy, strefa zakupowa dopiero się rozkładała, ale już można było korzystać z wypożyczalni gier planszowych i sobie zaszaleć (albo coś zjeść w konwentowej kafejce).;) Ostatecznie wypuściliśmy się też na drobne zakupy, głownie książkowe na stoisku Solarisu.

Zdobycze, czyli głownie ksiązki. Choć też ten hogwardzki medalion od Bizuterii Fandomowej wreszcie kupiłam. Jeszcze taki z herbem Targaryernów by mi się przydał. No i książkę Soboty kupiłam, choć zarzekałam się, że tę serię będę nabywać wyłącznie w ebookach...
Tak się niefortunnie złożyło, że niestety na większości interesujących prelekcji nie mogliśmy być, bo odbywały się albo zanim przyjechaliśmy, albo kiedy już musieliśmy wyjeżdżać (na przykład Luby nie zdobył autografu Michała Gołkowskiego. I szkoda mi prelekcji Jacka Soboty o fenomenie obcości w fantastyce, ale mieliśmy do wyboru albo na nią pójść, albo złapać ostatni pociąg do domu…). Udało się jednak być na prelekcji Wojciecha Sadeńki. Właściwie okazję do porozmawiania z nim mieliśmy już kilkukrotnie wcześniej, bo zawsze przy okazji konwentów coś tam na stoisku Solarisu kupujemy, ale nigdy nie mam śmiałości otworzyć paszczy. Sama prelekcja była o tym, co warto czytać z fantastyki naukowej i w sumie trochę żałuję, że nie robiłam notatek (na szczęście większość tego, co polecano, mam na półkach, więc przepadło tylko kilka tytułów). Świetnie się prelekcji słuchało, choć przyznam, że zachwytu szanownego prelegenta nad cyklem „Umierająca Ziemia” głęboko nie podzielam.

Szanowny prelegent.
A potem niestety musieliśmy już się zbierać i wracać do dom. W przyszłym roku mam zamiar wrócić na dłużej. Fajnie będzie obserwować, jak impreza się rozwija. Może będzie więcej atrakcji.:)

piątek, 3 czerwca 2016

Stosik #80

W tym miesiącu stosik rozrósł się ponad miarę. A to wszystko z powodu Warszawskich Targów Książki, mimo że na samych targach ostatecznie kupiłam tylko cztery sztuki. Nie przedłużając, oto papierowe zdobycze.

Zdjęcie oczywiście robione kartoflem.
Dopsz, to może zaczniemy od lewej. Mamy tam kolekcje, które kupuję mniej (Światy Równoległe) lub bardziej (Pratchett) regularnie. Ze Świata Dysku w tym miesiącu trafiły do mnie "Łups!" i "Straż Nocna". Żadnego jeszcze nie czytałam, ale że to cykl o Straży to musi być dobrze. Z serii wydawnictwa Literackiego postanowiłam kupować tylko wybrane tytuły i tak oto pojawiło się "Solaris" Lema i "Opowieści z Wilżyńskiej Doliny" Brzezińskiej. Też jeszcze nieznane.

Z biblioteki przywlokłam trzy książki. Skuszona notką Padmy, od razu zamówiłam sobie w katalogu internetowym "Śnieżną panterę" i "Jaguara". A że było też "Macierzyństwo non-fiction", które chciałam przeczytać właściwie o kiedy je wydano, to też wzięłam. I to ostatnie nawet już zdążyłam przeczytać.

Prawe skrzydło tworzą z kolei książki do recenzji. "Królów Dary" dostałam od wydawnictwa SQN. Dużo sobie obiecuję po tym tytule. Już napoczęłam, ale na razie jeszcze trudno cokolwiek powiedzieć. "Zakazane ciało" udało mi się wylosować w trakcie Zlotu Blogerów podczas targów. A "Dowody winy" otrzymałam od wydawnictwa Mag i nawet zdążyłam już o nich kilka słów napisać.

Na środku zaś są zdobycze które przywiozłam z Warszawy (choć nie wszystkie z samych targów). Najniżej leży "Rękopis znaleziony w smoczej jaskini" Sapkowskiego, bo mój egzemplarz poszedł w świat i straciłam nadzieję, że kiedykolwiek do mnie wróci. A tu nowsze wydanie w idealnym stanie za 14zł. Żal nie skorzystać. Za to na "Czochrałem antarktycznego słonia" zasadzałam się od dłuższego czasu, więc pomyślałam, że dyżur autografowy autora na targach będzie odpowiednią chwilą, żeby wreszcie upolować. A "Podwójny kontakt" (czyli ostatni tom cyklu "Szpital kosmiczny", który jakiś czas temu zaczęłam czytać) kupiłam w stacjonarnym Dedalusie, bo jak już wyskoczyłam do stolycy, to i tanie ksiązki obleciałam. "Zemsta najlepiej smakuje na zimno" i "Bohaterowie" Abercrombiego pochodzą z tego samego miejsca, co "Rękopis..." i kosztowali niewiele więcej. Dwie kolejne książki też przywlokłam z Dedalusa. "Smoczą drogę" Abrahama kupiłam, bo była tania i jestem jej ciekawa, choć nic poza tym, że to fantasy i że wydawnictwo, które ją wypuściło już nie istnieje, nie wiem. A recenzję "Kraju z Księżyca" przeczytałam kiedyś na czyimś blogu i od tamtej pory zapragnęłam przeczytać zbiór reportaży o Polsce pisanych z perspektywy obcokrajowca to coś.;) A na samej górze "Światy Dantego", pożyczone od Serenity.

A, no i jeszcze mam dwa ebooki, oba do recenzji.:)


"Pasterską koronę" otrzymałam od wydawnictwa Prószyński i s-ka. Już nawet przeczytana i napisałam o niej kilka słów. "Bezsennych" zaś otrzymałam od wydawnictwa Genius Creations. To trzeci tom cyklu o Herbercie Kruku, a że mam słabość, to cieszę się na myśl o lekturze.:)

Będzie co czytać.:)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...